Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

009

Jakiś czas później...

***

- Mówiłem, że tak będzie, ale ty oczywiście mnie nie słuchasz!-zawołał do mnie Jack, kiedy zmieniałem oponę w pikapie.

Kiedy wyjechaliśmy z lasu, nie mogłem się powstrzymać i rozjechałem przechodzącego przez jezdnię zarażonego. Jack musiał to skrytykować, ale go nie słuchałem i po chwili zauważyłem kolejnego zarażonego, w którego też musiałem wjechać. Niestety, na moje nieszczęście, wjechałem w coś jeszcze i opona była do wymiany.

- Przestań mi gadać nad uchem!-zawołałem do niego.-Przeszkadzasz mi!

- To może posłuchaj się ty mnie kiedyś!-powiedział Jack, po czym dodał: - Teraz ja będę prowadził, a ty wypatruj jakieś miasteczko. Nasze zapasy jedzenia są na wyczerpaniu.

- Nie ucz uczonego-odparłem, kończąc naprawiać oponę.-Dobra, opona naprawiona. Możemy jechać dalej.-oddałem Jackowi kluczyki do samochodu, po czym obaj wsiedliśmy do niego.

Ruszyliśmy dalej przez wiadukt, po czym jechaliśmy przez puste drogi między polami. Kiedy takie pola były utrzymaniem farmerów, a teraz były to po prostu puste przestrzenie, w które nie ingeruje człowiek, gdyż on był zajęty czymś innym, niż zajmowanie się polami.

Po chwili zatrzymaliśmy się w małym miasteczku. Kilka domów, nic specjalnego. Ale ze względu na to, że zapasy mamy na wyczerpaniu, zatrzymaliśmy się w tym miasteczku, by go przeszukać.

Na znalezieniu zależało nam na dwóch rzeczach: jedzenia i amunicji. Tej drugiej bardzo potrzebowaliśmy, gdyż dubeltówka, którą dałem Jackowi, miała tylko jeden nabój. Rewolwer, który ja miałem, miał tylko pięć naboi w bębnie. Nie mieliśmy żadnej broni białej, a strzelanie z broni palnej na otwartej przestrzeni było samobójstwem.

Dlatego też postanowiliśmy się z Jackiem rozdzielić. Chcieliśmy przeszukać jak najwięcej domów. Jack zajął się tymi bliższymi, a ja tymi dalszymi.

Wchodząc do pierwszego domu, od razu wyciągnąłem za paska od spodni rewolwer. Mimo tego, że dom wyglądał na pusty, to i tak nie zwalnia mnie z ostrożności. Ktoś mógł tutaj być, tylko czekał na mnie, by mi wbić nóż w plecy i zabrać moje rzeczy.

Przeszedłem przez przedpokój i wszedłem od razu do salonu. Był pusty. Poszedłem do kuchni i zacząłem go przeglądać. Znalazłem trochę jedzenia, ale przeterminowane o cztery lata. Wkurzyłem się. Wyszedłem z kuchni i ruszyłem schodami na piętro.

Kiedy tak wchodziłem po tych schodach na piętro, nagle usłyszałem jakieś głosy. Zatrzymałem się i wstrzymałem oddech. Kucnąłem nawet na jedno kolano, żeby lepiej słyszeć. Zawsze tak robię, kiedy muszę się nad czymś mocno skupić. Robię to jednak zazwyczaj w domu, a nie w szkole, bo wtedy inni zaczęli by mi się przyglądać, jak na jakiegoś debila.

W każdym razie, mimo tego, że zachowywałem się niesamowicie cicho, to i tak nie mogłem zrozumieć ani jednego słowa z tego, co ci nieznajomi gadali na piętrze. Nie chciałem do nich iść, gdyż mogli mieć broń. Ja w sumie też miałem broń, ale był to tylko rewolwer, a oni mogli mieć karabiny maszynowe, dużo szybsze od rewolweru. Dlatego też zostałem w miejscu, w którym byłem.

Po kilku minutach głosy ucichły, po czym usłyszałem kroki, które stawały się coraz głośniejsze. To oznaczało, że ci goście idą w moim kierunku. Szybko się wycofałem na parter, nie robiąc przy tym zbyt dużego hałasu. Kiedy zszedłem na parter, schowałem się w kuchni, czekając na tych gości.

Po chwili ich zobaczyłem. Jeden był brunetem, drugi miał blond włosy. Obydwoje mieli zimowe kurtki. Byli w znacznej odległości między sobą, co chciałem oczywiście wykorzystać. Kiedy pierwszy nieznajomy przeszedł obok mnie, po czym zaraz za nim przeszedł drugi, wyszedł z kuchni i uderzyłem tego drugiego nieznajomego w głowę rewolwerem.

Ten pierwszy oczywiście musiał usłyszeć, co zrobiłem z jego kumplem, bo natychmiast się odwrócił w moją stronę i już chciał wyciągać broń, lecz go uprzedziłem, wymierzając w jego stronę ze swojego rewolweru. Facet był teraz całkowicie bezradny, bo wiedział, że jeden fałszywy ruch i skończy z kulką w głowie.

- Jeden głupi ruch, a zginiesz!-zawołałem do niego, na wypadek, gdyby nie zrozumiał.

- Spokojnie-powiedział nieznajomy.-Nie musimy być wrogami.

- Stul pysk, zanim go ci rozwalę!-krzyknąłem.

- Sam stul pysk-odparł nieznajomy.-Tutaj jest pełno zarażonych, chyba nie chcesz, żeby tutaj się zbiegli i nas pożarli żywcem, co?

Gość miał trochę racji. Nie pomyślałem o tym, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie ma tutaj zarażonych. Zapasy zawracały mi głowę, a nie ostrożność.

- Dobra...-powiedziałem spokojnie.-Teraz oddasz mi swoją broń.

- Nie ma takiej opcji-odparł brunet.

- Posłuchaj mnie, lepiej mnie nie wkurzaj-powiedziałem, lekko poddenerwowany.-Oddaj mi swoją broń, a daruję ci życie.

- Jesteś taki jak inni-roześmiał się brunet.-Napadacie na innych, słabszych ocalonych, okradacie ich, po czym zostawiacie na pastwę zarażonych. Mówię ci ostatni raz, nie oddam ci swojej broni, nawet, gdybyś mnie miał zabić!

Właśnie miałem coś powiedzieć, gdy nagle brunet runął na ziemię, nieprzytomny. Po chwili zobaczyłem w progu drzwi Jacka, trzymającego w dłoniach kij bejsbolowy.

- W porządku?-zapytał mnie Jack. Przytaknąłem.-A z jego kumplem co robimy?-mówiąc to, Jack kiwnął głową w stronę nadal leżącego na ziemi, nieprzytomnego blondyna.

- Trzeba ich związać-postanowiłem.-Później, jak już się ockną, zadamy im kilka ważnych pytań.

Jack od razu wziął się za związywanie naszych więźniów, a ja w tym czasie zabrałem im plecaki, które po chwili zacząłem przeglądać. W jednym plecaku znalazłem trochę jedzenia, co bardzo mnie ucieszyło. W drugim też było jedzenie, lecz co innego przykuło moją uwagę. Było to kilka zdjęć, czarno-białych, jakby nie robiono w latach osiemdziesiątych albo dziewięćdziesiątych. Na zdjęciach był pokazany jakiś obóz, z wysokim ogrodzeniem oraz bramą. Postanowiłem wypytać o ten obóz naszych więźniów.

Jack skończył przywiązywać do krzeseł naszych więźniów. Zrobił mocne i porządne węzły, by nie tak łatwo było je rozwiązać. Trochę musieliśmy jednak poczekać, aż nasi więźniowie się obudzą.

Jako pierwszy obudził się brunet i od razu zaczął się szarpać, ale po kilku minutach odpuścił sobie próby uwolnienia się, chyba będąc już świadom, że węzły są za mocne.

- Czego od nas chcecie?-zapytał nas brunet.-Jak mówiłem, nie musimy być wrogami. Wypuście nas, a więcej się nie zobaczymy.

- Tego nie mogę niestety zrobić-odparłem twardo, po czym usiadłem na krześle przed brunetem i pokazałem mu zdjęcia, które znalazłem w jego plecaku.-Wiesz, gdzie jest ten obóz?-zapytałem go.

Chłopak jakby nabrał wodę do ust, bo nic nie odpowiedział.

- No gadaj!-zawołałem, ale brunet nadal milczał.- Jack, zabij jego kumpla-zwróciłem się do Jacka, który stał obok mnie.

Jack wziął ode mnie rewolwer, przyłożył lufę do głowy blondyna i już chciał pociągnąć za spust, ale w tej chwili brunet zaczął krzyczeć, błagając nas, żebyśmy tego nie robili.

- Nie!-krzyknął brunet.-Nie zabijajcie go! Dobra, kurwa, jak sobie chcecie! Powiem wam, gdzie jest ten obóz!

- Coś szybko poszło...-mruknął Jack, zabierając lufę rewolweru z głowy blondyna, który nadal był nieprzytomny.

W ciągu minuty brunet zdradził nam położenie obozu. Jako, że on i jego kompan byli naszymi więźniami, musieliśmy wziąć ich ze sobą. Zapakowaliśmy ich na tylną część pikapa. Nie oddaliśmy im broni ani plecaków, ale obiecaliśmy, że zrobimy to, jak tylko dojedziemy do tego obozu. Oczywiście zagroziłem, że jeżeli tego obozu tam nie ma, to skończą z kulką w głowie i tym razem nie będę litościwy.

Opuściliśmy miasteczko i ruszyliśmy drogą prowadzącą przez las. Brunet po chwili kazał nam skręcić na drogę gruntową, która prowadziła w głąb lasu. Nie ufałem tego gościowi, ale i tak skręciłem w tą drogę gruntową. Po minucie dojechaliśmy pod bramę. Zatrzymałem się tuż pod bramą, która po chwili się otworzyła, a za nią wysypało się na zewnątrz mała grupa ludzi, która wymierzyła w naszą stronę z łuków.

Jako, że amunicja to już towar ekskluzywny, ludzie nauczyli się robić własne bronie, na przykład właśnie łuki, które są tak samo zabójcze, jak kusze lub broń palna.

Wysiadłem z pikapa i od razu podniosłem ręce do góry.

- Broń na ziemię, ręce za głowę i na kolana! Już!-zawołał jeden z łuczników.

Mój rewolwer nadal miał Jack, więc, jedyne, co zrobiłem, to usiadłem na kolanach i położyłem sobie ręce na potylicy.

- Broń!-krzyknął łucznik.

- Nie mam!-zawołałem, ale po chwili zrozumiałem, że łucznik nie mówił tego do mnie, tylko do Jacka, który stał po drugiej stronie pikapa i mierzył do łuczników z rewolweru.

- Broń!-powtórzył łucznik.

- To wy rzućcie broń, albo go zabiję!-krzyknął Jack. Dopiero teraz zauważyłem, że przed nim siedział na kolanach brunet.

Sytuacja wyglądała tragicznie. Kiedy już czułem, że nie skończy się to dobrze, nagle za łuczników wyszedł siwy mężczyzna, najwyraźniej przywódca tej osady.

- Co tutaj się, kurwa, dzieję?!-zawołał mężczyzna.-A wy kim jesteście? I czemu grozicie moim ludziom?-mężczyzna zwrócił się w naszą stronę.

Podniosłem się z ziemi i uniosłem do góry ręce.

- Szukamy schronienia-powiedziałem.-Waszych ludzi spotkaliśmy po drodze. Nikomu nie musi stać się krzywda, tylko, proszę, pozwólcie nam wejść.

Mężczyzna spojrzał uważnie w stronę Jacka, który nadal trzymał na muszce bruneta.

- Każ swojemu kompanowi puścić mojego człowieka-rozkazał mężczyzna.-Dopiero wtedy możemy pogadać.

Spojrzałem na Jacka, po czym ruchem ręki kazałem mu wyluzować i opuścić broń. Jack wyglądał na zaskoczonego, ale ustąpił i schował rewolwer.

- Dobra...-powiedziałem.-Teraz to możemy spokojnie pogadać.

- Oczywiście, zapraszam-odparł mężczyzna, a po chwili dodał: - Macie złożyć swoją broń do kwatermistrza. Dopiero wtedy was wpuszczę.-mężczyzna kiwnął ręką w stronę jednego z łuczników, który podszedł do nas i zabrał nam broń.

Jack nie wyglądał na zadowolonego, kiedy zabierali jego plecak. Ja za to było mi wszystko jedno, czy mi zabiorą plecak, czy nie. Przecież nie miałem nic do ukrycia.

Po zabraniu nam broni oraz plecaków, siwy mężczyzna kazał nam iść za sobą, a dwójce łuczników kazał zabrać bruneta oraz blondyna i odstawić naszego pikapa.

- Wyglądacie, jakbyście pochodzili z daleka...-zaczął mężczyzna.

- Bo tak po części jest-odparłem.-Ja jestem z Nowego Jorku, a Jack z Pittsburga.

Jack posłał mi mordercze spojrzenie, jakby chciał mnie zaraz zabić. Chyba nie ucieszyła do informacja, że przed chwilą się wygadałem o jego miejscu zamieszkania.

Mężczyzna zaprowadził nas do dużego budynku, które chyba było coś w rodzaju jadalni. Kiedy weszliśmy do tego budynku, wszyscy odwrócili się w naszą stronę.

- Mówiłeś, że jesteś z Nowego Jorku, prawda?-zapytał mnie mężczyzna. Przytaknąłem.-Jakiś czas temu przyszła do nas dziewczyna, ona też jest z Nowego Jorku. Może będziecie się znać.-mężczyzna skinął ręką w stronę dziewczyny, która najbardziej się nam przygląda, odkąd tutaj weszliśmy.

Dziewczyna wstała ze swojego miejsca i do nas podeszła. Miała długie, sięgające jej do ramion brązowe włosy oraz lekko opaloną cerę. Mimo tego ją znałem.

- Kojarzysz ją?-szepnął mi na ucho Jack.

- Tak-odparłem.-To... Mia, dziewczyna mojego przyjaciela.























Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro