025
- Pieprzony Ethan...-powiedziałem do siebie, po czym uderzyłem Kevin-a prosto w nos, po czym z łokcia uderzyłem w twarz Wybawcę, który stał za mną.
Rea postąpiła tak samo. Zaatakowała Wybawcę, który ją trzymał. Ja w tym czasie odebrałem broń Wybawcy i wycelowałem w niego. Gość nie chciał mnie nawet atakować, od razu się poddał. Rea uczyniła to samo ze swoim Wybawcą.
- Widzisz, Kevin, popełniłeś mały, ale niezwykle kurewski błąd-zwróciłem się do chłopaka.-Nie pomyślałem o tym, że my mieliśmy już opracowany plan.
Oczywiście kłamałem z tym planem, ale nie chciałem, żeby Kevin się tego domyślił. To wszystko było zrobione bez żadnego planu, musieliśmy improwizować, a te wybuchy za oknem były dla nas zbawieniem. Jakby ktoś wiedział, co planujemy i postanowił nam pomóc w ucieczce. Nie wiedziałem, czy to na pewno był Ethan wraz z dziewczynami, powiedziałem to bez większego przemyślenia.
- Nigdy stąd nie uciekniecie, całe miasto postawiono już na nogi!-zawołał do nas Kevin.-Przejdziecie tylko metr, a zarobicie kulkę w łeb, gwarantuję wam to!-zaczął się śmiać.
- Tak myślisz? To zdradzę ci sekret: nas nie da się tak łatwo zabić-powiedziałem do niego, po czym przyłożyłem mu lufę pistoletu do czoła.-Jakieś ostatnie słowo, pojebie?-spytałem.
- Tak. Smaż się w piekle!-krzyknął Kein, po czym wyciągnął postoet i strzelił do mnie, zanim ja zdążyłem strzelić do niego.
- Nie!!!-krzyknęła Rea, po czym strzeliła do Kavin-a, który upadł na ziemię, wypluwając z ust własną krew.
Upadłem na ziemię, trzymajac się za ranę postrzałową, z której od razu zaczęła mi wypływać krew. Czułem się dziwnie, mimo tego, że kiedyś zostałem juz przez jakiegoś ocalonego potrzeony, to i tak czułem się, jakby został postrzelony po raz pierwszy w moim życiu. Rea podbiegła do mnie, próbując mi pomóc, lecz ja już wiedziałem, że to mój koniec. Rea jednak nie chciała na to pozwolić.
- Wstawaj, uciekamy stąd-powiedziała do mnie Rea, ale ja słyszałem ją jakby przez mgłę.
- Jasne, uciekajcie!-zawołał do nas Kevin, dalej krztusząc się swoją krwią.-Zawsze będziecie uciekać, ale ja w końcu was dopadnę i zakończę was marny żywot!
- Martwy jakoś nie zdołasz nas złapać...-odparła do niego Rea, po czym strzeliła mu prosto między oczy.
- Ładny strzał, siostra...-powiedziałem słabym głosem.
- Nic nie mów, wyciągnę cię stąd-powiedziała do mnie Rea.-Za niedługo będziemy już bezpieczni. Tylko wytrzymaj, dobrze?
Siostra wyprowadziła mnie z gabinetu Kevin-a, zostawiając w nim dwójkę związanych Wybawców oraz ciało ich szefa. Ruszyliśmy w stronę windy, ale nagle po drodze do niej na korytarzu spotkaliśmy Jack-a, który chyba biegł w stronę gabinetu Kevin-a, by coś mu powiedzieć. Przez chwilę nic nie robiliśmy, staliśmy tak i patrzyliśmy się na siebie, po czym Jack wyciągnął mój rewolwer, który miał w kaburze, i zaczął do nas strzelać. Rea rzuciła mnie za najbliższą osłonę, czyli wózek sprzątaczki, a sama schowała się za rogiem ściany.
- Poddajcie się, a daruję wam życie!-zawołał do nas Jack.
- To ty się poddaj, Jack!-krzyknęła do niego Rea.-Mój brat życie ci uratował, a ty się tak mu odwdzięczasz?! Jesteś samolubem, Jack, myślisz tylko o własnej dupie!
- Zrozum, Rea, że nie miałem wyboru!-zawołał Jack.-Gdyby tego nie zrobił, mój przyjaciel by już nie żył!
- I tak Kevin chciał go zabić, więc nie widzę powodu, żebyś zdradzał mojego brata!-odparła Rea, po czym wychyliła się za róg i strzeliła dwa razy w stronę Jack-a.
Ja natomiast próbowałem zachować przytomność, lecz traciłem zbyt dużo krwi. Wzrok miałem coraz gorszy, ledwo mogłem zobaczyć, co się wokół mnie dzieje. Oddychałem ciężko i coraz słabiej. Nie chciałem umierać, nie tutaj, nie teraz. Ponad pięć lat czekania, by znów zobaczyć się z swoją siostrą, pójdą na marnę, jeśli umrę. Powoli wstałem z podłogi, wycelowałem w stronę Jack-a i strzeliłem. Po chwili usłyszałem głośny krzyk chłopaka, który wskazywał na to, że kula go trafiła.
Próbowałem ustać dłużej na nogach, ale to był dla mnie zbyt duży wysiłek. Upadłem na ziemię, po czym znowu wstałem z pomocą Rei, która do mnie podeszła. Ruszyliśmy dalej w stronę windy, a kiedy mijaliśmy Jack-a, który leżał na podłodze, trzymając się za ranę postrzałową na swoim ramieniu, zatrzymałem się, a Rea wraz ze mną.
- Chcesz go dobić?-zapytała mnie Rea, nie rozumiejąc mojego zachowania.
- Chcę mu pomóc...-powiedziałem słabo.
- Pojebało cię?!-zawołała do mnie Rea.-Przecież on cię zdradził, zostawił na pastwą śmierci! I ty po tym wszystkim, co ci ten chłopak zrobił, chcesz go uratować? Naprawdę, czasami masz pojebane pomysły, Nate...
- Proszę, nie zostawiajcie mnie tutaj...-powiedział do nas cicho Jack.-Ja nie chcę umierać...
- Zamknij się, bo naprawdę, strzelę ci w ten głupi ryj!-krzyknęła do nieho Rea.-No więc, co z nim robimy?-zapytała mnie po chwili.
- Zabieramy ze sobą...-odparłem.-Tylko żadnych numerów, bo inaczej skończysz z dziurą w czasce!-zagroziłem Jack-owi.
- Jasne, oczywiście...-odparł Jack, po czym powoli wstał, nadal trzymając się za postrzelone ramię.
- Idź przed nami, i bez żadnych głupich numerów!-powiedziała do niego ostro Rea, celując do niego z broni.
Jack posłuchał, w sumie i tak nie miał zbyt dużego wybor, bo wiedział, że jeżeli się nas nie posłucha, to umrze, i na nic się zdadzą jego błagania oraz proźby nas o łaskę. Dostał drugą szansę i niech lepiej jej nie zmarnuje.
Weszliśmy do windy, a Jack chciał już wcisnął przycisk najniższego piętra, ale go powstrzymałem.
- Macie helikopter na dachu?-zapytałem chłopaka.
- Tak, a co?-odparł Jack.
- Zaprowadź nas tam, przez główny hol nie damy rady uciec-powiedziałem.-Jedziemy na dach kasyna.
- Jak sobie chcesz, Walker...-mruknął Jack, po czym wcisnął guzik najwyższego piętra budynku.
Winda jechała strasznie długo, a ja coraz bardziej czułem, że tracę kontakt z rzeczywistością. Rea oczywiście to zauważyła i próbowała utrzymać mnie w pionie, ale byłem dla niej zbyt ciężki. Wtedy Jack zauważył, co się ze mną dzieje i, nie uwierzycie, pomógł Rei mnie trzymać. Na początku myślałem, że oleje nas, ale jednak nie, on naprawdę nam pomógł. Chyba zrozumiał, że źle postąpił i chciał tym odkupić swoje winy.
Jednak przed nim jeszcze daleka droga, byśmy znowu zaczęli mu ufać. Ale na razie jest na dobrej drodze, by się coś zmieniło w stosunkach między nami.
Kiedy winda w końcu się zatrzymała, a jej drzwi się otworzyły, miałem już nadzieję, że to koniec naszych kłopotów. Jednak nie spodziewałem się tego, co za chwilę nas spotka. Kiedy weszliśmy na dach kasyna, gdzie czekał na nas helikopter, Wybawcy, którzy go pilonowali, zaczęli do nas strzelać z karabinów maszynowych. Musieliśmy się schować, a to było trudne, gdyż na dachu nie było praktycznie żadnej osłony, za którą moglibyśmy się schować.
- Kurwa mać, oni wytną nas na kawałki!-zawołał Jack.
- Przestań się wydzierać, tylko pomyśl, jak niby mamy wyjść z tej sytuacji!!!-krzyknęła do niego Rea, próbując przekrzyczeć huki wystrzałów z broni palnej.
Kiedy oni się na siebie wydzierali, ja próbowałem coś wymyśleć. Było to jednak dość trudne, ze względu na fakt, że nadal traciłem dużo krwi i byłem poważnie osłabiony. Potrzebowałem adrenaliny, ale gdzie jej szukać na dachu kasyna?
Miałem dość już tych wystrzałów, dlatego też, kiedy tamtym skończyła się amunicja w magazynkach i zaczęli przeładowywać broń, podniosłem się powoli z ziemi i strzeliłem w stronę Wybawców. Jednego położyłem trupem, a drugi dostał w ramię, a teraz zaczął wić się z bólu na ziemi, trzymając się za ramię.
- Kurwa, przestaniesz w końcu narażać swoje życie dla nas?!-zapytała mnie z wyrzutem Rea, podchodząc do mnie.-Już wystarczy, że zostałeś postrzelony.
- Nie chcę wam nic mówić, ale ja bym się stąd zabierał-powiedział do nas Jack.-Zaraz cała armia Wybawców się tutaj zleci, jak się dowiedzą, że zabiliście ich szefa.
Nie odpowiadając, wsiedliśmy do helikoptera, a Jack usiadł na miejscu pilota. Nie chciałem go pytać, czy umie tym pilotować, bo nigdy się jego o to nie pytałem ani nawet chłopak nie powiedział mi o tym z własnej woli. Jack włączył silnik helikoptera, po czym pojazd zaczął się unosić. Wtedy zobaczyłem Wybawców na dachu, którzy zaczęli strzelać do nas. Na szczęście Jack perfekcyjnie pilotował helikopterem, więc tak łatwo ci goście nas nie zdejmą.
I nagle zobaczyłem Wybawcę, trzymającego wyrzutnię rakiet w dłoniach. Nie spodziewałem się tego, że jeszcze jakieś przetrwały, gdyż takie bronie były nawet skuteczne przeciwko fali zarażonych, a amunicja do nich była teraz strasznie ograniczona. Dlatego jakieś było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłem tą wyrzutnię. Byłem świadom tego, że chyba nie zdołamy uciec przed pociskiem.
- RPG!!!-krzyknąłem do Jack-a, ale ten chyba mnie nie usłyszał, przez hałas, jaki wydobywało z siebie śmigło.
Wybawca strzelił w naszą stronę z wyrzutni, a pocisk idealnie w nas trafił. Helikopter zaczął spadać, po czym uderzył w kasyno, przebijając się przez niego. Zatrzymał się na jakimś piętrze, ale tego nie jestem w stanie dobrze określić, gdyż od razu, jak tylko uderzyliśmy w budynek, straciłem przytomność.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro