018
Miasto Denver wyglądało inaczej niż jak je opuszczałem za dziecka. Było przede wszystkim nieco większe oraz bardziej rozbudowane. Teraz jednak wyglądało jak każde duże miasto w kraju, czyli zniszczone oraz lekko obrośnięte roślinnością. Minęło ledwie ponad pięć lat, odkąd zaczęła się pandemia, a przez ten czas nikt, ale to nikt nie miał zamiaru się zbliżać do dużych miast ze względu na obecność zarażonych.
Ale zarażeni chcieli ludzkiego mięsa, chcieli zarażać, a że w dużych miastach nie było już ludzi, przenosili się na przedmieścia i wsie, gdzie byli jeszcze ludzie. Tak oto miasta w kilka dni opustoszały z ludzi oraz zarażonych. Niektórzy nawet chcieli zająć jedno miasto, zapewne Detroit, gdyż było blisko wody, ale słyszałem pogłoski, że im się nie udało, a miasto zostało zrównane z ziemią. Nie wiem, przez kogo, ale na pewno był to człowiek.
Ludzie zmienili się po wybuchu pandemii, stali się nieobliczalni, mściwi, dzicy. Nie wiem, jak to lepiej ubrać w słowa, ale chyba te najlepiej do tego pasują. Ludzi pchała ten jeden instynkt: przetrwać, za wszelką cenę przetrwać. Dlatego też zabijali innych, by dostać ich zapasy, broń i amunicję. Inni ludzie, którzy bali się śmierci, łączyli się w grupy i tworzyli osady, z dala od miast i wsi, a przede wszystkim z dala od innych, złych ludzi, których się bali.
Ja byłem jednym z tych złych ludzi, których bali się ci, którzy chowali się za bramami osad. Wiem o tym, chociaż nie zabijałem ludzi dla ich zapasów, broni i amunicji. Nie łączyłem się z innymi złymi ludźmi, by razem z nimi napadać na osady tych dobrych. Unikałem ludzi, bo wiedziałem, że nie będą przy mnie bezpieczni. Przypomniałem sobie o Thomas-ie i tej parze nastolatków. Nie mogłem im pomóc, umarli przeze mnie. Ja byłem przyczyną ich śmierci.
To ja nie zareagowałem na czas, kiedy ta para zjawiła się w mojej tymczasowej kryjówce. To ja nie zdążyłem pomóc Thomas-owi, kiedy ten został zaatakowany przez zarażonych. Dopiero teraz zrozumiałem, że ludzie przy mnie nie mogą czuć się bezpieczni. Unikałem ich więc za wszelką cenę, ale mimo to Jack przeżył aż do teraz, mimo tego, że było mnóstwo okazji do jego śmierci przy moim boku. Charles też był bliski śmierci, lecz mimo tego nie umarł. Mia, Ethan oraz Vera tak samo. O Alice nie będę nawet mówił, ona unikała walki z zarażonymi jak ognia. Wiem o tym, bo sama mi mówiła.
Jednak teraz miałem całą, siedmioosobowa grupę do pilnowania. Bałem się, że niektórzy z nich po prostu zginął, i to zapewne z mojego powodu. Prosiłem ich nawet, żeby ze mną nie jechali, żeby zostali, ale oni byli nieugięci, przede wszystkim Ethan i Charles. Im mogłem gadać, ile wlezie, a oni jakby byli słupami, i tak bym gadał do tych słupów.
Vera chciała jechać, bo Charles jechał. Coś mi mówiło, że między tymi dwoma jeszcze coś będzie niż sama przyjaźń. Alice jechała, ponieważ jest przyjaciółką Rei i nie mogła jej zostawić w potrzebie. W pełni ją rozumiałem. Ethan jechał, po Mia jechała. Ta dwójka jest nierozłączna, co mnie oczywiście nie dziwiło, obydwoje byli rodzeństwem oraz znali Reę.
Tak więc miałem spory problem. Jak nie dać zginąć osobą, których się zna? Nie wiem. Myślałem nad tym, kiedy jechaliśmy w stronę Denver. Trwało to trochę dłużej niż zakładałem, ponieważ na autostradzie było sporo porzuconych samochodów, które musieliśmy usunąć ręcznie. Jednak w końcu zobaczyłem za oknem tablicę z informacją, że jesteśmy w Denver. I jak już wcześniej wspominałem, miasto to było zniszczone i nieco zarośnięte roślinnością, jak niektóre inne duże miasta tego kraju. Aż zabrakło mi słów, żeby dokładnie opisać to miasto.
- To gdzie mam się zatrzymać?-zapytał mnie Ethan, który prowadził kamper.
- Na skrzyżowaniu skręć wpierw w lewo, po czym w prawo-powiedziałem po chwili namysłu.
Chciałem zobaczyć, jak wygląda teraz miejsce, w który mieszkałem za dzieciaka. Fajnie było tutaj wrócić po tylu latach. Nie miałem jednak zbyt dużo wspomnień z tego miasta, więc zbytnio nie mogę nic o nim powiedzieć. Co mnie jednak zdziwiło, to że mimo upływu piętnastu lat, nadal pamiętałem, gdzie kiedyś mieszkałem. To było dziwne uczucie.
W końcu, po kilku minutach, podjechaliśmy pod mój stary dom. Albo tak przynamniej mi się zdawało, że tutaj kiedyś mieszkałem jako dziecko, gdyż dom był w ciężkim stanie oraz był porośnięty roślinnością. Nie poznałem od razu tego miejsca, jednak kiedy zobaczyłem swoje nazwisko wyryte na skrzynce pocztowej, która znajdowała się przy ogrodzeniu posesji domu, przypomniałem sobie wszystko.
- Nate, nie chcę być wścipski, ale co my tutaj właściwie robimy?-zapytał mnie Ethan.
- Musimy się gdzieś zatrzymać, zdobyć zapasy i przygotować się na wyprawę do Las Vegas-powiedziałem.-Zostaniemy tu kilka dni, dopóki się nie przygotujemy.
Tak jak powiedziałem, tak też zrobiliśmy. W ciągu kilku godzin udało nam się przemienić mój dawny dom w istną tymczasową bazę ocalonych. Niby mieliśmy mało zapasów, ale jakos daliśmy sobie radę. Przeszukaliśmy też pobliskie budynki, dzięki czemu mieliśmy nieco żywności, by nas wszytskich wyżywić. Broni nie mieliśmy za dużo, przede wszystkim nie mieliśmy zbytnio amunicji, dlatego też musieliśmy posługiwać się stworzoną przez nas bronią białą przeciwko zarażonym. Mimo tego udało nam się zabezpieczyć bazę oraz okolicę, chociaż i tak mieliśmy tuta zostać tylko na kilka dni.
Nastał wieczór. Jack postanowił zostać w kamperze, by go popilnować, czego oczywiście mu nie zabroniłem. Mia, Alice oraz Vera poszły spać w jednym pokoju, a ja, Charles oraz Ethan w drugim, naprzeciwko pokoju dziewczyn. Kiedy już się dostatecznie ściemniło, zszedłem na parter, by nieco się przewietrzyć w ogrodzie.
- Nie możesz zasnąć?-usłyszałem głos Ethana za sobą.
- Tak-odparłem.-Posłuchaj, Ethan, musimy o czymś porozmawiać...-dodałem po chwili.
- O co chodzi?-zapytał mnie Ethan.
- Chodzi o Jacka. On...-zacząłem, ale po chwili urwałem. Co by powiedział Jack, gdyby się dowiedział, że powiedziałem reszcie o jego tajemnicy?
- No mów, Nate, nie mamy całej nocy-poganiał mnie Ethan.
- Jack... On... To on to zrobił...-powiedziałem w końcu.
- Niby co zrobił?-spytał mnie Ethan, ale po chwili chyba zrozumiał, o co mi chodzi.-Chyba nie mówisz, że Jack doprowadził do...-umikł.
- Zasnął na warcie-powiedziałem.-Mówił mi, że jakiś szaleniec z jego obozu otworzył bramę i wpuścił zarażonych do obozu. Kiedy Jack się obudził, było już po wszystkim...
Wpatrywaliśmy się w siebie przez dobre kilka minut, kiedy w końcy Ethan postanowił przerwać tą dziwną ciszę.
- Co powiemy reszcie?-zapytał mnie Ethan.
- Nic. Jak wierzą, że to był wypadek, to niech tak nadal myślą...-odparłem.
- Nate, straciliśmy tam większość mieszkającej tam ludzkości!-zawołał Ethan.-Nie możemy tego ukrywać. Trzeba im o tym powiedzieć!
- I co wtedy?-zapytałem go.-Wywalą Jacka. Każą mu spiedalać i nigdy nie wracać. Chłopak się załamie i strzeli sobie w łeb przy pierwszej lepszej okazji. Ethan, on mi uratował życie! Nie mogę go tak zostawić!
- Dobra, jak chcesz!-zawołał Ethan.-Ty decydujesz! Ale później mi nie mówi, że nie miałem racji...-Ethan wrócił z powrotem do środka, zostawiając mnie samego, z własnymi myślami.
Teraz to już na pewno będą jakieś wewnętrzne konflikty w grupie. Jeśli Ethan się wygada, będę miał problem z utrzymaniem przywództwa nad grupą. Jeśli jednak Ethan się nie wygada, może uda nam się utrzymać historię Jacka w tajemnicy.
Siedziałem jeszcze w ogrodzie przez kilka dobrych minut, kiedy w końcu zacząłem się robić śpiący. Wróciłem do środka, szczelnie zamykając za sobą drzwi, wróciłem do pokoju, gdzie reszta chłopaków już spała. Położyłem się na swoim łóżku, po czym zamknąłem oczy, by chwilę później usnąć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro