Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

012

Jakiś czas później...

***

Przejechałem dobre kilka kilometrów, by w końcu zsiąść z konia i odpocząć. Siedzenie na tym koniu trochę mnie bolało, mimo tego, że siedziałem na siodle. Do Chicago miałem jeszcze sporo do przejechania. Zbliżał się wieczór, a ja znajdowałem się praktycznie na środku wiaduktu. Tutaj nie było żadnej dobrej kryjówki, by przeczekać noc, więc od razu po krótkim odpoczynku wsiadłem na konia i ruszyłem galopem dalej, by zdążyć przy zmrokiem. Rozglądałem się za jakiś dobrym miejscem na nocleg, jednak oprócz porzuconych samochodów nic innego na wiadukcie nie było.

Przejechałem przez wiadukt i zagłębiłem się w las. Ciemny, mroczny las, do którego nawet najśmielszy ocalony by się nie zapuszczał. Mnóstwo drzew i mała odległość pomiędzy nimi sprawia, że las jest jednym z najgorszych i jednym z najlepszych miejsc na spędzenie pandemii. Raz ojciec mi mówił (jak nie był pijany), że las to dobre miejsce na wyciszenie się. Z dala od miast i jego zgiełku. W pierwszych dniach pandemii przypomniałem sobie te słowa i postanowiłem je wykorzystać. Opuściłem Nowy Jork i udałem się do pierwszego, lepszego lasu.

Jednak okazało się, że przetrwanie w takim lesie to nie taka prosta sprawa. Na początku brakowało mi zapasów, później przyszła zima, a następnie miałem problem z horda zarażonych. To wszystko nauczyło mnie, że muszę być w ciągłym ruchu i nie zatrzymywać się w jednym miejscu na dłużej niż jeden dzień.

I takim sposobem przeżyłem te cholerne pięć lat. Aż trudno mi było w to uwierzyć.

Z zamyślenia wyrwał mnie jakiś okrzyk, niby ludzki, ale trochę bardziej donośniejszy. Zarażony? Nie, to nie był on, znałem krzyki zarażonych, to było cos innego. Niedzwiedź? Też nie. Zatrzymałem konia, by przez chwilę pomyśleć. Jednak kiedy tylko zatrzymałem konia, nagle rozległ się wystrzał z broni palnej. Niewiele myśląc, wymierzyłem ze swojego karabinu snajperskiego, szukając tego, kto strzelał. Niestety, koń, słysząc strzały, przestraszy się i zaczął galopować przed siebie, ze mną oczywiście na grzbiecie.

Z ledwością udało mi się spaść z grzbietu konia. Koń galopował, a ja co i rusz odwracałem się za siebie, nadal szukając wzrokiem tego, który do mnie strzelał. Odwracałem się tak jak jakiś skończony debil. Po chwili zauważyłem trzy konie, które galopowały za mną. Na początku myślałem, że to po prostu dziko żyjące konie, ale kiedy zobaczyłem na ich grzbietach jeźdźców, zrozumiałem, że na pewno oni strzelali.

Mój koń przyspieszył. Musiałem jak najszybciej zgubić pościg. Tamci jednak nie tak łatwo odpuszczali, ciągle do mnie strzelali, próbując tym sposobem mnie zrzucić z konia. Jednak ja miałem głowę oraz ciało nisko i nie dawałem się tak łatwo strącić z konia. Ale tamci nie odpuszczali.

Po chwili wybiegliśmy na drogę, ciągnącą się przez las. Niedaleko znajdował się most, który musiałem przejechać. Chociaż nie wiedziałem, czy da mi to jakąś przewagę z tamtymi jedźcami, to i tak musiałem pokonać ten most. Jednakże szczęście mnie chyba opuściło, gdyż kilka metrów przed mostem usłyszałem huk wystrzału, a potem mój koń runął na ziemię, a ja wraz z nim, lecz ja przeturlałem się jeszcze z dwa metry, by w końcu się zatrzymać.

Wstałem z ziemi, ale po chwili znów na niej leżałem, gdyż nie miałem w ogóle sił. Nagle zaczął padać śnieg, a potem zawiał zimny, porywisty wiatr. Karabin spadł mi z ramienia i leżał teraz między mną a rannym koniem. Po chwili usłyszałem stukot konnych nóg, które robiły się coraz głośniejsze. To oznaczało, że moi prześladowcy jednak nie odpuszczą mi tak łatwo. Moją jedyną szansą na ratunek było zastrzelenie tych gości, ale karabin leżał metr ode mnie, a przy sobie miałem tylko rewolwer, w dodatku nie mogłem praktycznie wstać na nogi. Musiałem się doczołgać do tego karabinu.

Zacząłem się więc czołgać, coraz bardziej martwiąc się o to, że nie zdążę i dostanę kulkę w łeb. Jednak nie chciałem się poddać. Po chwili doczołgałem się do karabinu wziąłem go i powoli zacząłem wstawać. Z wielkim trudem wymierzyłem przez lunetę, wycelowałem w najbliższego jeźdźca i pociągnąłem za spust.

Pocisk trafił w jeźdźca, a pozostała dwójka zatrzymała się, po czym zawróciła i zniknęła wśród drzew. Założyłem sobie karabin na obolałe ramię, po czym ciężko wstałem na nogi i powoli podszedłem do swojego konia, który już ledwo dycha. Widziałem tą bezradność w jego oczach, kiedy na mnie spojrzał. Nie chciałem go tak zostawiać na pastwę losu, więc wyciągnąłem rewolwer, wycelowałem w jego głowę i nacisnąłem za spust. Huknął wystrzał, a koń był martwy.

- Przepraszam, przyjacielu...-wyszeptałem.

Ruszyłem dalej, zostawiają martwe ciało konia za sobą. Przeszedłem przez most i zagłębiłem się w las. Wiatr był coraz bardziej porywisty oraz lodowaty. Nawet moje ubranie, które miałem na sobie, nie wystarczało, żeby zapewnić mi ciepło. Jednak musiałem to przeboleć.

Po kilku ciężki przebytych kilometrach dotarłem do jakiegoś miasteczka. Byłem już ledwo żywy. Nie miałem sił gdziekolwiek dalej iść. Upadłem na kolana i zacząłem przypominać sobie wydarzenia sprzed kilku lat. Jakby całe moje życie właśnie przelatywało mi przed oczami. To było zbyt straszne.

Upadłem na ziemię, ledwo już oddychają.

- Przepraszam cię, Rea...-wyszeptałem.-Jednak cię nie odnajdę...

Zamknąłem oczy i czekałem na śmierć, która miała niedługo nadejść.

Jednak po chwili otworzyłem oczy i ujrzałem ciemność wokół mnie. Nic, tylko ciemność. Podniosłem się i rozejrzałem. Przede mną zobaczyłem parę przedmiotów: sofa, telewizor na komodzie, lampa i stolik kawowy. Wokół sofy zaczęły biegać dzieci, chyba będące w tym samym wieku. Był to chłopiec i dziewczynka, niezwykle podobni do siebie, bliźniaki.

I ja te bliźniaki znałem.

Chłopcem byłem ja sam, a dziewczynką była moja siostra Rea. Po chwili przypomniałem sobie tą scenę. Bawiłem się wtedy w domu babci razem z Reą, kiedy rodzice pili razem z dziadkami w kuchni. Bardzo nam się wtedy nudziło. Wtedy mieliśmy tylko siebie. A kiedy przyszedł czas powrotu, zaczęliśmy błagać rodziców, żebyśmy razem zostali tutaj na noc. Oczywiście, rodzice się nie zgodzili. Byliśmy na nich wtedy bardzo wściekli.

Łzy poleciały mi po policzku. Tamte wspaniałe lata miałem już za sobą. Mogłem jedynie je wspominać. Wiele bym dał, żeby cofnąć czas i wrócić do tych czasów. Oj, ile bym dał za to.

A teraz byłem chyba nie żywy, chociaż pewności nie miałem. A może po prostu żyłem, tylko jestem nieprzytomny? Sam nie wiem, za trudne to dla mnie. Rozejrzałem się jeszcze po tym ciemnym świecie, ale nie zauważyłem nic innego, a scena, którą przed chwilą oglądałem, zniknęła.

Wnet pojawiła się przede mną postać, niby anioł, ale jakiś inny. Nie umiałem go opisać. W każdym razie była to postać podobna do anioła.

- Kim jesteś?-zapytałem postać.

Zauważyłem, że tutaj dźwięk rozchodzi się echem, i to mocnym echem.

- Jestem twoim aniołem stróżem i przyszedłem, by cię poprowadzić przez twoją ostatnią drogę-powiedziała postać.

- Chwila, ale ja jeszcze nie umarłem-powiedziałem szybko.

- Owszem, umarłeś. Zamarzłeś na śmierć w tej zamieci-odparł anioł.-Teraz chodź, twoje miejsce czeka.-postać wyciągnęła w mim kierunku rękę.

- Ja... Nie mogę-oznajmiłem.-Muszę wracać. Muszę znaleźć siostrę. W dodatku nie zasługuję na Niebo. Zabijałem ludzi, a to jest grzech.

- Racja, zabijałeś-powiedział anioł.-Ale twoje serce jest czyste, nie jesteś mordercą. Bronisz tylko życia swojego i swoim przyjaciół.

- Ale i tak chcę wracać-powiedziałem stanowczo.

- Niby czemu?-zapytał zdziwiony anioł.-A tym świecie nie zostało już nic, tylko śmierć. Dlaczego chcesz tam wracać?

- Bo tam jest moja siostra!-oświadczyłem.-Chcę ją znów zobaczyć, tak bardzo za nią tęskniłem przez ostatnie pięć lat... Dlatego proszę... nie, błagam cię, żebyś pozwolił mi wrócić do swojego świata.

Nie spodziewałem się, żeby moja mowa jakoś przekona tego anioła. Wyglądał na niewzruszonego. Jednak po chwili spojrzał na mnie z uśmiechem na twarzy.

- Jesteś pierwszy człowiekiem, który chciał wrócić do świata żywych-powiedział anioł.-Dlatego też spełnię twoją prośbę, ale pamiętaj! To jest twój pierwszy, jaki ostatni raz.

Po chwili wokół mnie pojawiła się jakieś światło, nawet nie wiem, skąd się ono pojawiło. Światło mnie na chwilę oślepiło. Nie widziałem przez... nie wiem, ile czasu. Wnet światło zniknęło, ale ja nadal byłem oślepiony. Widziałem jedynie ciemność, tak samo, jak na tamtym świecie.

Nie wiem, czy można go nazwać światem. Może... Droga Pośmiertna?

***

Ostatnio myślałem, żeby zmienić nieco okładkę książki (mimo tego, że już ją zmieniłem). Mam już na nią parę pomysłów, które może wykorzystam w najbliższym czasie.

Piszcie w komentarzach, czy ten pomysł wam się podoba. Może macie własne propozycje na okładkę? Przyjmę każdy pomysł.

To tyle ode mnie. Trzymajcie się i do zobaczenia!










Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro