011
Zima...
***
Potarłem ręce o siebie, by je trochę rozgrzać. Było zimno, strasznie zimno. Na zewnątrz szalała zamieć śnieżna, która utrudniała widoczność. Właśnie tego się obawia każdy ocalony z pandemii. W tej zamieci można spotkać wszystko, od zarażonych po innych ludzi. Daltego właśnie nie wychodziłem na zewnątrz, kiedy trwa taka zamieć. Można oszaleć wtedy ze strachu. No, ale musiałem, byłem na zwiadzie z Ethanem, bratem Mii, którą spotkałem po pięciu latach. Aż trudno było mi w to uwierzyć, że przeżyli.
Byłem w zimowej kurtce, na rękach miałem rękawiczki, na nogach miałem zimowe buty, a pod kurtką miałem dodatkowo dwie warstwy ubrań. Ale pomimo tego było mi zimno.
- Cholera, ale zimno!-zawołał nagle Ethan z salonu, wyrywając mnie z zamyślenia.
- Dziwisz się? Jest co najmniej -10 stopni Celcjusza-powiedziałem.-A po za tym, to już nasza chyba szósta zima od czasu wybuchu pandemii.
- No, ale nie było nigdy takiej zamieci, Nathan-oznajmił Ethan, pojawiając się w progu.
Miał na sobie ten sam zestaw ubrań, co ja, ale z tym wyjątkiem, że nie miał pod kurtką dodatkowych warstw ubrań.
- Ależ była, chyba jakieś dwa lata temu-oznajmiłem.
- Możliwe...-mruknął Ethan.-Ale wracając, znów zacząłeś myśleć o Rei?-zapytał mnie po chwili chłopak.
Odwróciłem się w stronę okna i westchnąłem. Czekałem na zimę, odkąd przyjechałem do obozu ,, The Last Hope" razem z Jack-iem. Wcześniej omijałem obozu ocalonych, podróżując sam, ale odkąd poznałem Jack-a, zmieniło się we mnie sporo. Naprawdę sporo.
- Więc...?-Ethna nadal czekał na moją odpowiedź na pytanie, które mi zadał.
- Tak, myślę o niej ciągle-powiedziałem z naciskiem.-Ty też byś tak myślał, gdyby twoja siostra była Bóg jeden gdzie.
- Na moje szczęście moja siostra czeka na mnie w obozie-powiedział Ethan.-Ale rozumiem, Nate, przez co musisz przechodzić. I uwierz mi, ja oraz Mia będziemy cię wspierać.
- Dzięki, stary-powiedziałem i spojrzałem przez okno.-No, chyba się przejaśnia. Będziemy mogli za chwilę wyjść i ruszyć z powrotem do obozu.
- Mam nadzieję, że nasze konie nadal są tam, gdzie je ostatnio zostawiliśmy...-powiedział Ethan.
- Oby tam były...-oznajmiłem.-Inaczej będziemy musieli iść w tym mrozie, po śniegu o grubości kilkunastu centymetrów.
Jakiś czas później zamieć się skończyła, co ja i Ethan oczywiście wykorzystaliśmy. Wyszliśmy z naszej kryjówki i ruszyliśmy pędem w stronę koni, które, na nasze szczęście, nadal były przywiązane do słupa i schowane pod daszkiem. Odwiązaliśmy je, wyprowadziliśmy, po czym wsiedliśmy na nie i ruszyliśmy w stronę obozu.
Nie spodziewałem się tego, że zima przyjdzie tak szybko. Miałem za sobą już kilka miesięcy spędzonych w gronie ocalonych z obozu. Poznałem tam wielu przyjaciół, ale najbardziej cieszyłem się z tego, że Mia i Ethan tam byli. O nich kompletnie zapomniałem, myśląc ciągle o tym, czy Rea na pewno nie żyje.
Teraz, jedyne, czego pragnę, to odnalezienie Rei, która jest gdzieś w Chicago. Nie mam jednak pewności, czy na pewno tam jest. Mogła też opuścić to miasto, albo, co gorsza, paść ofiarą zarażonych lub bojowników. Jednak był tylko jeden sposób, by się przekonać.
- Hej, Nate!-głos Ethana wyrwał mnie z zamyślenia.-Myślałeś już o tym, co zrobisz, jak już odnajdziesz Reę?-zapytał.
- Nie-odpowiedziałem mu szczerze.
- No cóż, w sumie to teraz cholera jedna wie, co robić-oświadczył Ethan.-Możecie na przykład wrócić razem do obozu. Będziemy żyli, tak jak za dawnych czasów.
- Zobaczymy...-mruknąłem.
Po chwili zobaczyłem coś kontem oka, przebiegającego między drzewami. Zdjąłem z ramienia karabin snajperski i spojrzałem przez przymocowaną do niej lunetę. To nie była sarna, tylko zarażony. Wstrzymałem oddech, wymierzyłem i pociągnąłem za spust. Pocisk idealnie trafił zarażonego w głowę.
- Niezły strzał-pochwalił mnie Ethan.-Przyspieszmy trochę. W okolicy może ich być więcej, a ten strzał mógł ich przywołać.
- Racja-powiedziałem.
Przyspieszyliśmy i po chwili wyjechaliśmy z kuroktu, w którym się zatrzymaliśmy na czas zamieci. Był on oddalony o parę kilometrów na zachód od obozu. Idealne miejsce na tymczasową bazę, w razie gdyby główny obóz upadł albo został zaatakowany. Wspomnę o niej, kiedy będę rozmawiał z David-em Walnerem, przywódcą obozu ,,The Last Hope", w której obecnie mieszkałem.
Przejechaliśmy razem z Ethan-em kilknaście metrów, by zobaczyć grupę uzbrojonych ludzi. Zatrzymałem konia, to samo uczynił Ethan.
- Wy od David-a?-zapytał grupę Ethan. Tamci przytaknęli głowami.
- Wysłał nas, żeby was odszukać-powiedziała jeden z nich.-Martwił się o was. W tą zamieć, co była, każdy zaczyna się martwić o swoich ludzi.
- Co racja, to racja...-mruknąłem pod nosem.-Powiedzcie mu, że nie musi się o nas martwić. Chociaż w sumie i tak zmierzamy w kierunku obozu, więc sami mu to powiemy.
- Jak chcecie...-powiedział tamten.-My idziemy po zapasy. Przekażcie mu też, że wrócimy najpóźniej jutro.
Pożegnaliśmy się z tą grupą i ruszyliśmy dalej. Po kiku minutach dojechaliśmy pod bramę obozu. Strzelec, który stał przy bramie, zauważył nas i od razu podszedł do bramy, by po chwili ją otworzyć. Przejechaliśmy przez bramę i wjechaliśmy na teren obozu, który jak zwykle tętnił życiem. Ludzie chodzili od budynku do budynku.
Zsiadłem ze swojego konia i, trzymając go za uwiąz, zacząłem prowadzić go do stajni, gdzie oczywiście czekał na nas przywódca osady, David.
- Już myślałem, że was więcej nie zobaczę-powiedział David, kiedy nas zobaczył.
- Pana też dobrze widzieć, panie Walner-odpowiedziałem.
Oddałem swojego i Ethana konia stajennym i ruszyliśmy za przywódcą osady.
- Co was zatrzymało?-zapytał nas David.
- Zamieć-powiedział Ethan.-Musieliśmy przeczekać, aż minie.
- Nas też zaskoczyła-powiedział David.-Konie się wystraszyły, mieliśmy trudność z zaprowadzeniem ich do stajni.
- Spotkaliśmy też zarażonego-powiedziałem.-Był sam, dostał kulkę w głowę.
- O jednego zarażonego mniej...-mruknął David.-Dobrze, że ich likwidujecie. Może jeszcze wrócimy do starych, dobrych czasów.
Podeszliśmy do głównego budynku obozu, gdzie mieścił się gabinet David-a.
- Nate, Vera chce z tobą pogadać. Pewnie chodzi o kolejne zlecenie-powiedział David.-Ethan, Mia chciała z tobą pogadać. Jest w stołówce.
Pożegnaliśmy się z David-em i odeszliśmy od budynku. Po chwili rozdzieliłem się z Ethan-em i ruszyłem do małego stoiska, który stał naprzeciwko stołówki.
- Cześć, Vera-przywitałem się.
Vera była smukłą dziewczyną o niezwykle białych włosach. Miała co najmniej dwadzieścia pięć lat. Była tutejszym zleceniodowcą. Zlecenia od niej nie były skoplikowane, wręcz przeciwnie, zwykle dotyczyły przyniesienia jej jakiś rzeczy.
- Znowu David cię przysłała do mnie?-zapytała mnie Vera.
Przytaknąłem głową.
- Mówił, że masz dla mnie jakieś zlecenie-powiedziałem.
- Miałam, Greg je wziął-odparła Vera, wzdychając.-Ale opowiadał, co u ciebie. Masz dla mnie te lekarstwa, o które cię prosiłam?
Uśmiechnąłem się pod nosem, po czym włożyłem rękę do kieszeni kurtki i wyciągnąłem z niej małą butelkę z tabletkami. Vera wzięła ode mnie buteleczkę, schowała do kieszeni spodni, po czym rozejrzała się wokół i podała mi małą torebkę, w której była tabletki przeciwbólowe.
- Tylko tyle?-zapytałem, chowając torebkę do kieszeni spodni.
- Tyle mi zostało i pewnie tyle zostało w całej tej pierdolonej Ameryce-powiedziała Vera z wyrzutem.-Ale wracając do mojego pytania: Co u ciebie?
- Nuda-odparłem szybko.
- I tyle?-zdziwiła się Vera.-Zwykle opowiadałeś mi całkiem niestworzone historie, a teraz mi mówisz, że ci nudno? To do ciebie niepodobne, Walker.
- A co ja mam ci mówić? Jak zabiłem biegnącego zarażonego? Jak musiałem znosić narzekanie Ethan-a?-zalewałem Verę potokiem pytań.-Nie mam najmniejszej ochoty o tym mówić...
- No, szkoda...-mruknęła Vera.-W takim razie nie będę cię zatrzymywała. Tylko, proszę, nie przesadź z tym. Wiesz, jakie to mocne?
- A co ty się tak moim zdrowiem zaczęłaś martwić?-zapytałem.
- Bo za bardzo cię lubię...-szepnęła Vera i posłała mi słodki uśmiech.
Pożegnąłem się z nią i ruszyłem w stronę dużego budynku obok stołówki, która stanowił dla nas miejsce do spania. Dzieliłem swój pokój z Jack-iem, który nadal nie zdecydował się, czy nas opuścić, chociaż minęło ładne parę miesięcy. Przez ten czas Jack trochę się zmienił. W ogóle nie wychodzi z pokoju, jedynie tylko rozmawia ze mną.
Wszedłem na drugie piętro budynku, zdejmując po drodze kurtkę oraz karabin z ramienia. Podszedłem do drzwi od mojego pokoju, otworzyłem i wszedłem do środka, zamykając za soba drzwi. Rzuciłem kurtkę na krzesło, a karabin powiesiłem przy drzwiach. Jack-a nie było w salonie, więc pewnie nadal spał w sypialni, którą z nią dzieliłem.
Wszedłem do sypialni i tak jak zakładałem, zobaczyłem Jack-a śpiącego na swoim łóżku. Było już popołudnie, więc postanowiłem go obudzić. Podszedłem do łóżka Jack-a i szybkim ruchem zdjąłem z chłopaka koc, którym był okryty.
- Co jest, kurwa?-zapytał Jack, przecierając oczy.-Nie można w spokoju pospać?
- Jest popołudnie, Jack-powiedziałem.
- A, to tylko ty, Nate-odparł Jack, ziewając.-Daj mi jeszcze z pięć minut.
Przewróciłem oczami, po czym złapałem Jack-a w pasie i zrzuciłem z łóżka.
- Kurwa, pojebało cię?!-zawołał Jack.
- Jest popołudnie, Jack-powtórzyłem.-Nie chcę ci nic mówić, ale jak będziesz tak spał w dzień, to nie będziesz spał w nocy.
- Mi tam to odpowiada...-mruknął Jack, wstając z podłogi i kierując się do salonu.
Wkurwia mnie już ten chłopak. Odkąd tutaj przybyliśmy, nic, tylko śpi albo siedzi w salonie, wpatrując się w stolik. Będę musiał go kiedyś zanieść do lekarza, bo zaczynam się o niego obawiać.
Jack usiadł przy stole, a ja nalałem mu wody do szklanki, po czym postawiłem mu ją przed twarzą na stole. Następnie wyciągnąłem z torebki tabletkę, którą dostałem od Very, po czym podałem ją Jack-owi.
- Nie masz czegoś mocniejszego?-zapytał Jack, wsadzając sobie tabletkę do ust i popijając wodą.
- Nie-powiedziałem.-I nie narzekaj tak, bo to pewnie ostatnie, jakie zostały. Tak przynajmniej mi Vera mówiła...
- Od Very je wziąłeś?!-Jack o mało co nie wypluł wody, którą miał w ustach.
- Zrobiłem dla niej zlecenie, co się dziwisz?-nie rozumiałem zachowania Jack-a.-A teraz rusz ten chudy zad. Dzisiaj nie będziesz tutaj siedział.
Jack mruknął coś niezrozumiałego pod nosem, ale wstał i poszedł po kurtkę. Ja swoją już założyłem. Po chwili wyszliśmy z pokoju i ruszyliśmy do wyjścia z budynku, by następnie wyjść na zewnątrz.
- Cholera, musi być aż tak zimno?-zapytał mnie Jack.
- Nie narzekaj, mogło być gorzej-powiedziałem, poprawiając karabin, który miałem zawieszony na ramieniu.
Ruszyliśmy w stronę stacji, ale zatrzymaliśmy się w połowie drogi do niej.
- Idź do stołówki, Ethan i Mia powinni tam jeszcze być-powiedziałem do Jack-a.
- A ty?-spytał mnie Jack.
- Ja muszę odnaleźć swoją siostrę-odparłem i ruszyłem dalej w stronę stajni.
Wszedłem do stajni i zacząłem szukać swojego konia, lecz po chwili o mało co nie wpadłem na Davida.
- Nate, co ty tutaj robisz?-zapytał mnie David.
- Chcę jechać do Chicago-powiedziałem.
- Wiedziałem, że kiedyś to musi nastąpić...-westchnął David.-Mogę ci tylko życzyć powodzenia.
- Dziękuję-odparłem.
Pożegnałem się z David-em i ruszyłem dalej przez stajnie, szukając swojego konia. Znalazłem go na końcu stajni. Wyprowadziłem go z boksu, a następnie ze stajni. Jednak ledwo z niej wyszedłem, kiedy znów na kogoś wpadłem, lecz tym razem była to Vera.
- Już nas opuszczasz?-spytała Vera.
- Niedługo wrócę, spokojnie-odparłem, chociaż nie byłem pewien tych słów.
Na szlaku mogło mnie spotkać wszystko, od zarażonych po bojowników. Nie chciałem jednak niepokoić Very.
Po chwili zauważyłem, że Vera trzyma w dłoniach plecak.
- To dla mnie?-zapytałem, wskazując na plecak.
- Tak-powiedziała Vera, podając mi plecak.-Zapasy jedzenia, wody na dwa tygodnie. Dałam jeszcze parę sztuk amunicji do twojego karabinu.
- Dzięki, naprawdę. Nie wiem, co ja bym bez ciebie zrobił-powiedziałem szczerze.
- Jedyne, czego chcę w zamian, to to, żebyś wrócić do obozu cały i zdrowy-odparła Vera, po czym odeszła.
Założyłem plecak na plecy, wsiadłem na konia i podjechałem na nim do głównej bramy. Strażnicy bez problemu mnie przepuścili. Wyjechałem z obozu i ruszyłem pędem przez las.
Ruszyłem w stronę Chicago.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro