Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

[40] Finalne strzały

Nareszcie doczekaliście się rozdziału. Po kolejnym prawie, albo już, pół roku dostajecie kontynuację, która myślę, że dostarczy również sporo wrażeń i emocji. Rozdział może być troszkę stresujący przez pryzmat poważnych wydarzeń, więc polecam mieć przy sobie coś na uspokojenie, jeśli łatwo się stresujecie. Przed wami nieco ponad 35k słów.

Liczę na jak najwięcej komentarzy, bo nie ukrywam, że cholernie mocno chcę wiedzieć co o tym rozdziale sądzicie, o poszczególnych wydarzeniach, jakie są wasze odczucia, co wam się podoba, co niekoniecznie i ogólnie wasza opinia znaczy dla mnie ogromnie dużo. Chętnie z wami w komentarzach porozmawiam!

I nie ukrywam, że strasznie się stresuję tą publikacją. To żadna nowość, lecz może się okazać, że tyle tu spierdoliłem, że aż głowa boli. Jednak pozostaję dobrej myśli!

I WAŻNA PYTANIE, NA KTÓRE CHCIAŁBYM JAK NAJWIĘCEJ ODPOWIEDZI. Czy po zakończeniu Panaceum chcielibyście Q&A? Wiem, że format przeruchany i już raz coś takiego zrobiłem przy okazji końca "Wycieczka po miłość", ale od tamtego czasu minęło bardzo dużo miesięcy i sporo uległo zmianie. Więc chcielibyście? Na razie tylko odpowiedzcie tak lub nie, a jeśli wykażecie zainteresowanie, to kolejnym rozdziale znajdzie się miejsce na pytania.

Ja już wam życzę miłego czytania.

*** 8 maja ***

          Ciała druzgoczyło gorąco rozniesione precyzyjnie po domu, który jeszcze ledwie parę minut temu nie przewidywał sobie, że skończy jako stos dla wieloletnich mieszkańców. Ściany nie sądziły, że usłyszą groźbę śmierci, że ostatnią melodią będzie triumfalny śmiech, że ogień będzie plądrować podłogi, ściany, czy meble, a nie ugaszą ich nawet największe łzy.

          Na samym początku o uszy obiło się wariackie walenie w drzwi, błagania o pomoc, litość, jak i groźby, że na końcu tego pożałują i nikt nie odpuści im tego łatwo. Żadne pieniądze nie załagodzą próby spalenia kogoś żywcem; złączenia ze śmiercią pod pretekstem, że "tak przecież będzie lepiej". Momentami pragnęli umrzeć, ale kiedy już mieli, to rozumieli jak bezsensownym rozwiązaniem koniec był.

          Lecz benzyna już została rozlana. Nie będzie jak jej ugasić.

          Wyskok z okna brzmiał kusząco, lecz kiedy sił nie starczało na samo oddychanie, dłonie trzęsły się ze strachu, przed oczami widniały mroczki, a wspomniane okna zagrodzone zostały ciężkimi meblami, trudno się mówiło o ucieczce. Dodatkowo drzwi zamknięte błyszczącym kluczem, w którego posiadaniu nie byli.

          Jak gdyby w posiadaniu byli czegokolwiek. Ich prawo do życia zostało odebrane, a im bliżej gorący płomień był, tym bardziej nieruchomo siedzieli w przeświadczeniu końca.

          Nikt nie usłyszy krzyku. Nikt nie usłyszy błagania. Odpowie im co najwyżej śmiech. Żałosne jak dali się zmanipulować.

          Ponoć wszystko da się wybaczyć. Cóż, po drugiej stronie na pewno nie będzie ich dłużej obchodzić istnienie śmiertelników. Na skórze nie poczują dłużej chorobliwego palenia, w płucach nie wyląduje trujący dym, a między czaszką nie odbije się ani razu więcej spostrzeżenie "przegraliście". Można rzec, że będą mieli gdzieś swoje ludzkie cierpienie. Przynajmniej z góry obejrzą jak Maria z Adamem cieszą się swoim sukcesem. Czy to nie pocieszające?

          Nie.

          Marzeniem nie było umrzeć, a przeżyć. Lecz z nieznanych im przyczyn ludzka psychika działała tak, że gdy każde wyjście zdawało się być zamknięte podsuwała propozycję samobójstwa. Szybkiego odejścia w śnie po zażyciu śmiertelnych leków albo strzelenia sobie w głowę, bo to najskuteczniejsze. Aczkolwiek kiedy upragniona śmierć stawała przed zmęczoną egzystencją, źrenice rozszerzały się, a suche gardło prosiło o wybaczenie infantylnych marzeń.

          Instynkt przeżycia widocznie był silniejszy. Wokół płomieni dostawał całkiem sporo adrenaliny.

          Jednak błysku fleszy nie miała zyskiwać marna padlina mogąca wykonać ostatni wdech w dosłownie każdej chwili. Nie oni mieli być na ustach wielbicieli, wychwalających ich za odwagę, dopięcie swego oraz pokazanie, że się da. Nie ich media miały pokazywać w telewizji jako przykłady, że nieważne jak haniebną drogą zacznie kroczyć istnienie, to możliwe jest wyjście z uchwytu porażki i szczere uśmiechnięcie się.

          Mieli to zrobić Maria z Adamem.

          Po zamordowaniu grandy policja z czystym sumieniem będzie mogła Beilschmidt zakuć w kajdany, napluć jej w twarz i wsadzić do obskurnej celi – nie będzie ją to obchodziło. Już nawet zrobienie psychicznych wraków z synów przestanie się liczyć! Satysfakcja oraz przeświadczenie wystarczą. Ludwig zawsze potrafił zrobić robotę samodzielnie, Gilbert był wystarczającą stertą absurdu emocjonalnego, a Roderich na własną rękę dostanie propozycje zobaczenia zwęglonych ciał.

          Mogło się pojawić pytanie czym zawinili, ale czy musiał być powód? Właściwie, to istniał czynnik do tego. Był dosłownie tym samym, co wywoływało w niej krótkie współczucie wobec Erizabety. Młode macierzyństwo, brak akceptacji od społeczeństwa, skreślone marzenia, początkowo niezaangażowany małżonek. I to na tyle początkowo, że przez pierwsze lata synowie pamiętali ojca jak przez mgłę.

          To nie było wytłumaczenie, a ona niech przestanie o tym myśleć. To dzień triumfu, a nie rozczulania się nad przeszłością, która choć bolała, to nadal pozostawała z tyłu! Teraz trwała zemsta.

          "Następny dzień będzie lepszy. Pamiętaj o tym."

          Zabawne jak nie potrafiła dostosować się do własnych słów. Lecz faktem było, że nijak się miała do Marii sprzed dwudziestu lat. Jakby narodziła się na nowo.

          – Maria? – Między skwierczeniem ognia odbił się ordynarny, acz lękliwy głos. Działał uspokajająco na poszarpane nerwy, pod których wpływem zamykała nieudaczników w piekielnych pokojach. Odwróciła się beznamiętnie i równie nie emocjonalnym wzrokiem uraczyła Łukasiewicza. Ciągle za nią stał. Sympatyzowali ze sobą. Jednakże odnosiła wrażenie, że trzyma coś w ukryciu i nie jest godnym zaufania partnerem. – Dzieje się coś?

          – Nie. Dlaczego by miało? – Odparła z uśmiechem na ustach. W rzeczywistości odczuwała nie lada dumę. Cel, który długo wydawał się wariactwem i planem do zrobienia ledwie w snach właśnie dział się przed jej oczami, a przysięgłaby nawet, że z końca korytarza słyszała dalsze krzyki. Tak intensywne, desperackie. Miód dla uszu. – Wygrywamy! Więc dlaczego miałoby dziać się coś złego? – Psychopatia żarzyła się w czerwonych szkiełkach; szkiełkach, które Adam kochał, ale z drugiej strony powodowały dreszcze na jego plecach.

          – Nie wiem, zamyśliłaś się. Pamiętaj o nie wypadaniu z roli. Wycofanie się teraz jest niemożliwe. – Ironiczny był aspekt, że akurat te słowa padały z ust Adama, który od paru dni, a może nawet tygodni nieustannie wahał się między marzeniem o szczęśliwej rodzinie, a chorymi ambicjami kochanki. Poczuł jakoby ogień się zbliżył i wręcz rozdzierał jego skórę dostając się do wnętrza. – Musimy się wydostać. Oni i tak nie dadzą rady się uratować. – Szybko zmieniał temat zauważając niezadowolony wzrok Beilschmidt. Ona wiedziała.

          Przełknął głośno ślinę. Spojrzenie nie znikało, a stawało wręcz natrętne. Wchodziło na niego, wykręcało kości, dusiło za szyję, wydłubywało oczy, by później z chichotem rzec, że doskonale zdawała sobie sprawę z zakorzenionej głęboko obłudy.

          Obrócił się na pięcie tyłem do białowłosej, lecz nawet nie zauważając jej – a wysoki pożar z rozbitymi na podłodze kawałkami szkła, szmatkami, zdjęciami rodzinnymi, kałużami benzyny – nie zatrzymywało się uczucie obdzierania ze skóry.

          – Tak jak powiedziałem... – Zaczął drżącym tonem. – Musimy stąd wyjść, bo jeszcze my się spalimy. – Pożoga się powiększała. Nie wspominając o trującym, czarnym, zasłaniającym widok dymem, przez który przedarcie się już za moment mogło graniczyć z cudem. Aczkolwiek coś siedziało w jego nogach, co nie dało zrobić kroku w przód. – Idziemy. – Dodał, ale na nic.

          – Od kiedy jesteś tym, który decyduje? – O podłogę obił się stuk niskich obcasów w akompaniamencie dalszego wrzasku z kresu holu. – Sam tego chciałeś. Dlaczego więc teraz uparcie próbujesz udawać, że to wypadek? Myślisz, że cię nie znam? – Złapała go za ramię i szeptała powoli do ucha. Niczym śmierć, próbująca wbrew swojej roli oswoić zwłoki z wizją piekła. Jedno już zgotowali. Pora na drugie, prawdziwe. – Wszystkie twoje ruchy w tej akcji są zależne od moich, dlatego to ja zdecyduję kiedy wychodzimy. Jest jeszcze sporo do zrobienia. – Zakończyła wypowiedź. Echo odbiło kusicielski śmiech.

          Trzymała świat w garści. Nikt nie był w stanie jej zatrzymać w destrukcyjnym tańcu w obliczu ognia, który z gracją psychopaty został rozprzestrzeniony właśnie przez nią. Była matką tej idei. Była twórczynią bólu w życiu nieudaczników; istnieniu marnego zlepku komórek, które żyły tylko po to, aby umrzeć. Ona była wiecznością. Nawet kiedy zamkną ją za metalowymi kratami będzie czuła się królową, razem ze swoim królem u boku.

          Chociaż żadnego króla nie było. Względem Łukasiewicza nie wiedzącego czego chce od przyszłości nie otrzymywała należytego szacunku i zaufania. Gdyby promyczki ognia zaczęły przechodzić na niego, to nawet by nie żałowała stwierdzenia, że na to zasłużył. Czy pocałunki w świetle śmierci miały sens, gdy dostawała je od oszusta?

          Nie powstrzymało to ją od przytulenia wspólnika. Gorąco jego ciała silnie konkurowało z pożarem. Duma jak najbardziej była poprawna. Sadystyczne zapędy dawały pragnienie poczucia ognia na również swojej skórze, a wsłuchując się we wrzaski oraz udręki z zamkniętych pokoi domyślała się, iż jest to cudowne doświadczenie. Równie żarzące co jej nienawidząca miłość do Adama.

          – To wszystko jest naszym dziełem. – Szepnęła niezrozumiale, ale niebieskooki na tyle dobrze ją znał, że wiedział jak ogromnym zadowoleniem dysponuje w skostniałym sercu. – Nie sądziłam, że zrealizowanie tego będzie możliwe, lecz jednak! Teraz pozostaje zablokować możliwe drogi ucieczki i my zwiewamy. – Ton głosu Marii znacząco się różnił od tego co chwile temu szeptała mu do ucha. Stał się taki refleksyjny, arkadyjski, zbawienny. Nie morderczy, jak to miała w naturze reszta jej osoby. Na obrazie krzyków z piekielnym żywiołem wydawała się być najspokojniejsza. – A oni spłoną. Zdechną jak im zaplanowano. – Wymawiane słowa nie pasowały do circa śpiewającego głosu.

          Adam rozejrzał się po korytarzu. Niewiele uległo zmianie, choć kusił się o stwierdzenie, że było gorzej. Więcej ognia, głośniejsze błagania. Między płomieniami widział wspomnienia katowania własnego syna, siłą wrzucania do niewielkiej sypialni, która dla jego prochów miała zaistnieć jako mogiła. Wykręcało od środka, gdy myślał o tym jak metalową pałką masakrował nogę blondyna. Do tego stopnia, że minuty temu wystawała zakrwawiona kość.

          Niedużo pozostanie z Feliksa. Jeśli nie spłonięcie, jeżeli nie wykrwawienie, to zatrucie.

          Nie wspominając o Erizabecie, w której przypadku wskaźnik zabójstw wzrośnie aż o dwa. Cisnął się na twarz uśmiech zwycięstwa wyobrażając sobie załamanie jej rodziny, partnera, przyjaciół. Czy to nie uprzykrzające? Stracić dziecko, które obiecało się spróbować wychować – tragedia. Stracić jego matkę, która te obietnice składała? Czy po przeżyciu tego w ogóle będzie sens nadal żyć? Dla kogo?

          Radmila z Magdaleną były kwestią poboczną, acz w ciągu dalszym dla Marii istotną. Nadgorliwie wchodziły jej w drogę i kiedy planem było pociągnąć na dno swoich wrogów, to nie sposób było zapomnieć o nich. Irytujące ścierwa. Dla nich lepiej; nie będą się smażyć w piekle bez braciszka i synka, dla którego tak chętnie gwarantowały, że oddadzą życie.

          Z kolei Jakub uciekł. Straumatyzowany, młody mężczyzna bał się ich na tyle, że nawet po ucieczce nie pomyślał o skierowaniu się na komisariat policji, a na szyi toczył się zimny dotyk siekiery. Wzorem gilotyny, ale gorzej, bo sterowana przez sojuszników.

          Zabawne, nigdy nie byli jego sojusznikami! To on był ich zabawką. Wydał własną rodzinę w zamian za bezpieczeństwo. Oferma. Zasługiwał na znalezienie się w ogniu bardziej od rodzeństwa czy matki. Oni nic złego nie zrobili. Po ludzku istnieli.

          Jednakże żywiołu nie były w stanie zatrzymać łzy ani Jakuba, ani jego rodziny. Wliczając w to Adama, którego umysł był coraz bardziej pochłonięty pytaniem czy na pewno tego pragnął, czy przyjął w życiu rolę sługi Beilschmidt.

          Tego chciałeś. Zawsze nienawidziłeś swojej rodziny i tego nie odkręcisz. Co miało teraz ulec zmianie? Dlaczego nagle dzisiaj miało uderzyć w ciebie człowieczeństwo?

          I nie pomagała bliskość otrzymywana od albinoski. Wręcz upośledzała jego racjonalne myślenie.

          – W takim razie dokończmy to co do nas należy. – Przebił słaby głos przez skwierczenie wszystkiego dookoła. Zdjął dotyk kobiety z ciała i spojrzał na nią z wymuszonym szczęściem, które choć starał się na smutnej twarzy zobrazować jak najlepiej, tak starania na nic się zdały. – Dalej musimy zabarykadować resztę okien i tylne wyjście. – Trzeźwe gadanie z ust kłamcy miało zerową siłę przebicia.

          – Naprawdę mam nadzieję, że nie planujesz się wycofać. – I tonacja znowu stała się poważna i mordercza, jakby za kółkiem zachowania Marii siedziało kilka osób; naście osobowości, które dostosowywały się do danego tematu oraz sytuacji i skutecznie tworzyły królową losu, śmierci, krwi i miliarda wylanych w ofierze słonych łez. Która osobowość najbardziej czerpała satysfakcję z bolesnego zgiełku? – Dosłownie cały dom jest splądrowany w pożarze. Nie będziesz miał gdzie uciec ani do kogo zwrócić się o ratunek.

          – Powiedziałem ci raz, że się nie waham i trzymam po twojej stronie. Po prostu ta sytuacja jest... Niecodzienna. – Zapytałby ją jak sobie wyobraża przyczynienie się go zgonu własnej rodziny, ale szybko zapukała do niego świadomość, że przecież o tym marzy. Wolał nie pytać białowłosej czy obietnica wbicia sztyletu w ciała synów nadal jest aktualna. Niezależnie od tego były inne priorytety.

          W głębi serca łaknął zobaczenia histerycznego szlochu Gilberta po dowiedzeniu się, że z jego ukochanego pozostał niezrozumiały kopiec krwi, wnętrzności, spalonych kości, prochu i potarganej od ognia cery. Myśl warta grzechu.

          – Mimo wszystko, to moja rodzina jest zabijana i ja wyskoczyłem z tą propozycją. – Błękit oczu zabłysnął chorą pustką. Wracają do korzeni.

          – Źródłem jest twoja nienawiść do Gilberta. – Adam się oddalał, ale Maria cierpliwie kroczyła za nim.

          – Też go nienawidzisz. – Beilschmidt przytaknęła na fakt. Zauważając dłonie Łukasiewicza kształtujące się w pięści pochwaliła siebie za udaną manipulację. Co mogło pójść nie tak? Siedzieli na tronach zbudowanych ze złamanych kości ich rywali! Ktokolwiek przyjdzie, cokolwiek zrobi i jakkolwiek się zachowa, nic ich nie zatrzyma. I tym razem była to prawda.

          – Domyślam się, że kilka dni temu planowałeś rezygnację. – Ponownie otoczyła opiekuńczym ramieniem mężczyznę, nie przejmując się ani trochę aspektem, że mordercze płomienie zbliżały się do nich. Czuła szalone bicie serca. – Gdybyś wycofał się teraz, to nie byłoby dla ciebie jutra. Choć myślę, że nie byłoby dla ciebie nawet dzisiaj. – A noc była niezwykle piękna. Szkoda byłoby ją splamić posoką człowieka, którego zarzekało się, że się kocha.

          Kocha.

          Kochała Adama, prawda? To nie była żadna chora fanaberia, żeby okazjonalnie spełniać jego zachcianki i uraczyć jednym uśmieszkiem więcej? Kreowała potwora nazywając go kochankiem. Desperacko pragnęła miłości wkładając ją w losowego faceta.

          Nie, nie był losowy. Gdyby był, to nie odczuwałaby takiego szczęścia za każdym razem, gdy składał na jej zimnych ustach drobne pocałunki, kiedy ją przytulał, albo wtedy w nocy, jak zbliżali się do siebie bardziej niż powinni.

          I liczyła na to, że mimo wątpliwości odwzajemniał jej uczucia i nie była jedynie sposobem na wmawianie sobie, że dalej jest tym samym wariatem, co kiedyś.

          Musi stracić na swoim człowieczeństwie w tym momencie.

          – Nasz sojusz znaczy dla mnie ogromnie dużo. – Złapała jego pięść, dzieląc się z nim swoimi emocjami i roznosząc te Adama po sobie. W wieczór wygranej nie mogą sobie pozwolić na normalność. Doskonale dostrzegała wariację w źrenicach mężczyzny i nie pozostawało nic innego poza dojściem do wniosku, że po wykonanej robocie będą mogli się kąpać w sukcesie. – Uwielbiam jak szybko tracisz rozum. – Wspomniała z nieadekwatną gratką. Jakby cokolwiek było teraz adekwatne.

          – Bierzemy się do roboty? – Zapytał zamyślony, lecz co chodziło po jego głowie nikt inny nie wiedział. Może wspomnienia, pragnienia, plany na to jak nie zepsuć sprawy. W głębi zgniłej duszy bał się pamiątek, które przywróciło sumienie.

          – Bierzemy. – Odparła kobieta i pewnym krokiem zaczęli kroczyć przed siebie, jakby wrzaski dobiegające do nich zza ścian nie istniały; były zaledwie ich imaginacją i resztkami zdrowego rozsądku.

          Przestań, błagam! Zrobię co zechcesz, ale przestań...

          Przecież to nie musi się tak kończyć! Posłuchaj mnie!

          Jesteś chory! Nie mogę uwierzyć, że pozwalałam na to aż tak długo.

          Cokolwiek robisz i cokolwiek planujesz, to i tak nie skończy się dla ciebie pomyślnie!

          Dźwięk rozbijanego szkła i płaczu nadal odbijał się w uszach, ale nieważne jak natarczywy był i jak mocno samą swoją obecnością wskazywał na przerwanie akcji oraz cofnięcie się, to go ignorowali i doprowadzali do swego. Rzec można, że stracili rozum, lecz to już dawno temu; nie tygodnie, nie miesiące, a lata temu. Kiedy zaprzepaszczona została szansa spełnienia ich wspólnego marzenia. Teraz nagle się dziwiono, że nadrabiają stracony czas zemstą.

          Niech tamci twierdzą, że to jeszcze nie koniec i że na końcu wyjdą z sytuacji cało. Nie mają racji. Piekło ich pochłonie i nigdy się nie uwolnią, a pozostaną z nich pagórki prochu, które ich pseudo bliskim będą przypominać o tragedii, na którą nie udało im się cokolwiek zaradzić. Niechaj wiedzą kto jest najwyżej w hierarchii, a komu przypisane jest gryźć ziemię.

          I tak oto kontynuował swoje płonięcie długoletni dom, w świetle gwiazd majowej, berlińskiej nocy.

***

          Niech ktoś przyjdzie... Ktokolwiek.

          Siedziała w bezruchu otoczona gorącymi ścianami ognia, czarnym dymem, brudnym powietrzem oraz świadomością, że jeśli ktoś zaraz nie otworzy drzwi, to każdy wdech może okazać się tym ostatnim. Płomienie powiększały się, zbliżały do jej poharatanego ciała i swoim porywczym uśmieszkiem przekonywały do przejścia na drugą stronę. Stronę śmierci, która wobec spalenia na drobny proch zdawała się być najlepszą przyjaciółką oraz jedynym rozwiązaniem.

          Przymrużonymi oczami obserwowała jak meble są sponiewierane w zniszczeniu, jak są demolowane, a ich historia odchodzi w niepamięć. Po zgonie domowników nikt nie będzie się interesować ile lat temu jakie dzieci chowały się w szafie podczas gry w chowanego. Nikt nie zapyta dlaczego beżowa ściana ma niebieskie plamki na swoim dole, a informacja o kreatywności jednego ze zmarłych mieszkańców wyda się bezsensowna.

          Kropki i tak pokrywały się sadzą. Żadna osoba nie zwróci na nie uwagi.

          Młoda dziewczyna umierała za fakt istnienia i bycia z osobami, które kochała z całego serca. I choć nie zawsze było widać jak wiele znaczą dla niej chociażby Feliks z Feliciano – a wielokrotnie wymsknęło się z jej ust, że nie byłoby jej żal, gdyby odeszli – tak w rzeczywistości nie wyznawała żadnej ze wspomnianych rzeczy i bez nich stawała się nikim. Byli dla niej jak bracia, a właśnie dogasała ze świadomością, iż oni robią to samo.

          Nie wspominając o dziecku. Po zdecydowaniu się na wychowanie go i odłożenia na bok każdej drobnej ambicji, wszystko kończyło się tak, że nie osiągnie ani tego, ani tamtego. Roderich obiecywał, że z nią zostanie i nigdy jej nie opuści. Zarzekał się, że drugi raz nie popełni tego samego błędu, a kiedy będzie trzeba, to stanie w jej obronie. W międzyczasie bez jego świadomości stawała w pożodze.

          Była niczym ludzka pochodnia.

          Erizabeta zwróciła wzrok przed siebie, widząc głębokie kłęby dymu i przedzierające się przez nie światła. Za nimi ogromną szafę – tą samą, która dla małych Łukasiewicza oraz Horákovej służyła jako kryjówka – a szafa ta barykadowała jej jedyny sposób ucieczki. Ogromne okno, które co prawda znajdowało się na pierwszym piętrze i skok z niego zapewne by skutkował połamanymi kośćmi, lecz w obliczu spalenia żywcem nie była to aż tak tragiczna wizja.

          – Ktokolwiek... Proszę. – Ostatkiem sił wzięła wdech powietrza, ale od razu zakrztusiła się trującym oparem. Umysł nie rozumiał. Bronił się jak tylko mógł i robił wszystko, żeby właściciel przeżył, tym samym szkodząc sobie bardziej i zbliżając się drobnymi kroczkami do limitu. Wraz z każdym oddechem w głowie pojawiał się coraz większy mrok, a krzyki dochodzące z niedalekich pokojów stawały zagłuszone.

          Jakby przestało pozostałym zależeć albo co gorsza przeszli przez granicę życia ze śmiercią. Stali się upadłymi aniołami, którym aż szkoda spojrzeć w oczy od wszechogarniającej pustki zgarniętej za nędznego życia. Mogłoby się wydawać, że każdy jest panem swojego losu, lecz wątpienie w siłę drugiego człowieka było irracjonalne. To nie oni rozpalili ogień. Dochodziła do przemyśleń, że cokolwiek by zrobiła, to i tak zawsze będzie postrzegana jako ta słabsza.

          A piekło było coraz bliżej. Opierało się na zaczerwienionej skórze, rozrywało ją, zostawiało niewielkie, acz znaczące ślady, instynktownie przyprawiał o syczenie z bólu, wyrywanie się i ucieczkę, ale od licznych siniaków, zadrapań, tych zdobytych dni temu i obecnego wieczoru, obolałych mięśni oraz szkieletu, podniesienie się graniczyło z cudem. Większość resztek mocy zmarnowała na bezsensownemu waleniu w drzwi, próbując je wyważyć lub przekonać chore umysły władców do okazania litości. Gardło zdarła doszczętnie. Nie wyszepta ostatniego wyznania miłosnego, choćby próbowała.

          Dym wbijał się w płuca i dusił od środka. Dawał poczucie wymiotów, a głową kręcił do tego stopnia, że tylko wspomniane uczucia nasilał. Wbijał kod myśli, że należy zasnąć, oddać odpoczynkowi, a potem już nigdy nie wstać i nie usłyszeć głosu ukochanych ani nie wymówić do nich słów podziękowań. Mimowolnie myślała o świecie, w którym są szczęśliwi. W którym nie ma ognia, nie ma chaosu, łez, ani krwi. Jest ledwie ona z jej rodziną i przyjaciółmi.

          Oparła się o drzwi i przymknęła powieki. Przecież jej własny umysł nie może źle doradzić. Skoro każe się zdrzemnąć, to na pewno jest to dobry pomysł.

          Tylko chwilka...

          Na momencik się zdrzemnie, zyska sił, rozładuje stres, zaczerpnie energii, a następnie obudzi się w rozświetlonym szpitalu w towarzystwie troskliwych lekarzy.

          Życie nie może trwać raptem niepełne dziewiętnaście lat, czyż nie?

          Mała przerwa, zasłużyłam...

          Świat został objęty mrokiem, jej świadomość przestała istnieć, dźwięki wygłuszono, a wspomnienia entuzjastycznego życia wyparowały w asystowaniu przyszłości. Oderwała się od potu spływającego pod zniszczonymi ubraniami, a resztki maestrii cierpienia wylały ostatnie gorycze z zielonych oczu.

          Koniec Erizabety Hedervary. Koniec pięknej historii, którą dzielono z tyloma innymi umierającymi jednostkami.

          Świat był cudowny.

          Odchodząc w zapomnienie, gdy praktycznie nic więcej poza jej obumierającą osobą nie miało istotności, między skwierczeniem ognia obiła się wibracja. Ledwo zwróciła na nią uwagę, jednak na tyle się wyróżniała w piekielnym pomieszczeniu, że nie sposób było to przeoczyć. Lecz po części rozsądek uznał to za wytwór wyobraźni i coś, na co Eliza potajemnie liczyła; ratunek. Już dawno temu Maria zabierała wszystkie telefony, aby przypadkiem nie skontaktować się z kimś, kto by zaszkodził idealnemu planowi.

          Aczkolwiek kiedy wibracja się powtórzyła i tak było kilka kolejnych razy w przeciągu paru sekund, zdała sobie sprawę, że to nie jest przypadek ani fantazja. W obrębie pokoju był telefon i ktoś dzwonił. Cholerny fart towarzyszył i życie jednak jeszcze się do niej marnie uśmiechało! Ktokolwiek domagał się kontaktu z kimkolwiek, musiała to wykorzystać, choć nogi odmawiały posłuszeństwa, wzrok ledwo dostrzegał zadymione elementy, a położenie rzekomego telefonu pozostawało nieznane. Wszystko tkwiło w jej poparzonych rękach.

          Wyprostowała się i na klęczkach nasłuchiwała drgania. Było niedaleko, wiedziała to. Machnęła ręką, by odgarnąć sprzed siebie opary, ale nie nakierowało to ją w poszukiwaniu pomocy. Poczuła nawet jak kość strzela od nadmiaru ruchu, ale chociaż ból był okropny i rozsądek błagał o położenie się, zignorowała to i robiła swoje.

          Głupota zapewniała, że jest nadzieja. Nieważne, że oparzelizny dawały się we znaki, kłuły, druzgotały, zwalały do parteru. Nieistotne, że kark i plecy zginały się w gehennie, a na domieszce włosów, już sięgających jeno do ramion, nadal odczuwała resztki podpalenia.

          Czołgała się, kaszlała, a niepewność czy przyszły ruch nie przyprawi jej o stracenie przytomności narastała. Prawie była tego pozbawiona, ale napływ adrenaliny skutecznie trzymał ją przy drogim życiu. Mogła stracić rozum, lecz nigdy na tyle, że nie będzie walczyć o siebie oraz swoich bliskich. W ciągu dalszym się rozglądała, rozszerzała oczy, starała się użyć instynktu i znajomości pomieszczenia zanim ten stanął w destrukcji.

          I w tym samym czasie zastanawiała się kto był na tyle szalony, a jednocześnie miał tak cudowne przeczucie, żeby dzwonić o tej godzinie. Środek nocy i niezależnie ile jeszcze serce będzie bić, to na pewno niezapomnianej.

          – Jeszcze trochę, jesteś blisko... – Nie była nigdy mówcą motywacyjnym, ale kiedy śmierć wręcz ciągnęła ją za nogi, cokolwiek mogło dodać jej siły, a im bliżej była, tym lepiej wibrację słyszała. Aż w końcu doprowadziło ją to do nielicznej szufladki nie zburzonej ogniem, lekko odsuniętej, jakby celowo miała znaleźć znajdujący się tam przedmiot.

          Łapczywie otworzyła miejsce, zauważając świecący się ekran i nieodebrane trzy połączenia. Rozpoznawała w nim telefon Magdaleny, a im dłużej się przyglądała między spalinami dostrzegała resztę komórek. Czyżby mordercy nie pamiętali o wszystkim?

          Wytężyła wzrok, złapała urządzenie, a źrenice radośnie się rozszerzyły, gdy zobaczyła jakim imieniem podpisany jest wydzwaniający numer.

          Gilbert.

          Uśmiechnęła się głęboko zdając sobie sprawę, jaką troskliwością Beilschmidt wielokrotnie się wykazywał. Nie mogła uwierzyć, że zbieg okoliczności aż tak pozytywnie im dopisywał, ale nie planowała narzekać, a korzystać ile wlezie. W Gilbercie pokładała całą nadzieję.

          Zaczerwienionymi palcami wystukała prędko połączenie, krzywiąc się z bólu poparzeń, aczkolwiek euforia nie pozwalała zwracać na to uwagi i zaledwie czekać aż albinos odbierze. W głowie się kręciło, dłonie trzęsły i mimo iż nic nie mówiła, to czuła drżenie zatrutego szarą mgłą gardła.

          Jeszcze jedno kliknięcie, a poczuje się niczym w domu. Dawno nie była go aż tak blisko, jak teraz.

          – Magdalena? Bałem się, że nie odbierzesz, ale jednak! Mam nadzieję, że... – Acz przerwał słysząc głęboki, paniczny oddech po drugiej stronie słuchawki oraz niezrozumiałe skwierczenie, jakoby coś się paliło. – Wszystko dobrze? – Nic nie grało poprawnie, a rozrywany od środka przełyk nie radził sobie ze śliną. Eliza wzięła głębszy wdech i odchrząknęła, co dla Beilschmidta było wystarczającym znakiem, że po drugiej stronie nie ma Łukasiewicz. Dziewczyna przyłożyła dokładniej komórkę do nieskażonego ucha. Szkoda, iż drugie nie miało tyle szczęścia i za każdym razem, jak pojawiał się głośniejszy dźwięk, łapała je od przeraźliwego pieczenia. – Co się tam dzieje?!

          – Gilbert... – Wyrzuciła szybko, przeplatając każdą myśl z wyczerpującym oddechem. Czuła, że długo tak nie wytrzyma. Przeliczyła się względem własnych sił i mimo dobrych intencji, ilości energii w żyłach i niezliczonych bodźców, stała na granicy. Poniżała się przed nią i była gotowa skoczyć na dno, byle faktycznie zasnąć w cieple ognistych ścian. To kwestia sekund.

          – Hej, co się dzieje?! Mów szybko! – Mogłoby się wydawać, że reaguje zbyt histerycznie, lecz kiedy jego zaufanie do świata spadło, bał się o życie oraz swoich bliskich, nie wiedział co przyniesie przyszłość, doprowadzał się psychicznie do maksimum absurdu i wyraźnie słyszał, że dzieje się coś złego, nie potrafił zachować spokoju ani racjonalnie myśleć. Erizabeta nigdy się tak nie zachowywała. Nawet wczoraj czy tydzień temu, a było równie tragicznie.

          – Potrzebujemy pomocy! – Wydusiła głośno i to na tyle, że Maria z Adamem na pewno usłyszeli ją zza ściany, nawet jeżeli przebywali na parterze. Nieważne czy przyjdą, czy zignorują i stwierdzą, że i tak spali się żywcem. Jeśli uratuje swojego przyjaciela i jego rodzinę, ofiara w jej postaci się nie zmarnuje. – Dom się pali. Wzywaj policję, straż pożarną, pogotowie... Przychodź, błagam. – Z każdym nadchodzącym słowem głos słabł, aż na końcu prośby o przyjście prawie że nie było słychać. Gilbert zbladł od usłyszanej informacji.

          – Dom się pali?! – Brzmiało absurdalnie, ale zważając na wszystkie dźwięki z tyłu oraz to jak bardzo na wyczerpaną brzmiała Hedervary, nie miał zamiaru podważać prawdziwości tego. Tym bardziej, że wariaci byli zdolni do wszystkiego. Za to kiedy próbował wstać na równe nogi i od razu reagować z pomocą wyobraził sobie Feliksa leżącego nieprzytomnie otoczonego pożogą. Sparaliżowało go to, ale jednocześnie ciągnęło do natychmiastowej reakcji. – Przysięgam, że niedługo tam będę z odpowiednimi służbami! Wytrzymajcie! Słyszysz mnie?! – Aliści nikt mu nie odpowiadał, a raptem dotarł do niego głośny huk o ziemię.

          Erizabeta nie wytrzymała. Osiągnęła swój limit. Lecz to co miała zrobić – zrobiła. Powiadomiła o krytycznej sytuacji i pozostało w spokoju ducha czekać aż ogień zostanie ugaszony, psychopaci aresztowani, a rany opatrzone.

          Z kolei Beilschmidt zszokowany stał w miejscu i myślał. Nie dowierzał, że zajdzie to aż tak daleko, wszak z drugiej strony czego się spodziewał? Że Maria i Adam nie będą chcieli w finale dopiąć swego? Był idiotą myśląc w ten sposób. Dłonie mu telepały i nie potrafił wykonać tak podstawowych czynności, jak zadzwonienie do kogokolwiek.

          – Słyszałem krzyki. Stało się coś? – Roderich wszedł do pokoju, a dostrzegając bladego jak trup brata serce drastycznie przyspieszyło. Zacisnął dłoń na porcelanowej filiżance. Gorący napój służył pomocą, ale w obliczu paniki niewiele dawał. Słyszał, że Beilschmidt z kimś rozmawiał i wnioskując po jego tonie głosu nie była to przyjemna konwersacja. Jednakże starał się zachować zimną krew, a tego właśnie od niego wymagały te czasy. – Odpowiedz.

          – Musimy wyjść w tej chwili! Sytuacja jest poważna i najlepiej od razu wzywaj do Łukasiewiczów policję, pogotowie, wszystkich! Wyjaśnię ci po drodze. – Beilschmidt automatycznie ruszył się z miejsca, wciskając w kieszeń telefon, gdyby jeszcze miał ktoś dzwonić. Chciał spokojnie się dowiedzieć od Magdaleny czy u wszystkich sytuacja stabilna, a dowiedział się, że jego bliscy stoją na pograniczu ze zgonem.

          – Ale co się dzieje?! – Wykrzyczał Edelstein odruchowo opuszczając naczynie na podłogę i rozlewając brązową ciecz. Nijak się ona miała do wnętrzności, jakie właśnie wypruwała z siebie jego najukochańsza. – Maria podpaliła dom?!

          – Tak! Musimy coś zrobić! – Pociągnął Rodericha za sobą i wybiegli z mieszkania. Nierealny koszmar przedzierał się do rzeczywistości i o ile nie halucynował, to naprawdę sens jego przyszłości umierał na stosie.

          Przerażeni i z miliardem myśli na sekundę, ale byli pewni jednego – prawdziwy koszmar dopiero się zaczyna.

***

          – Pamiętaj, że to nie jest twoja wina. – Ależ była i doskonale to wiedział. Niezależnie co wmówi mu Francis, w jaki sposób będzie go uspokajać, ile razy poklepie bratersko po ramieniu i powie, żeby się nie załamywać, to do końca życia będzie uznawać, że jest głównym winowajcą oraz powodem dlaczego rudowłosy chłopak właśnie wykrwawiał się w szpitalu, a lekarze rozkładali nad nim ręce.

          Twoja wina, twoja wina, tylko i wyłącznie twoja.

          To ty go zniszczyłeś i rzeczywistości nie zmienisz.

          Gdyby nie ty jego szczęście funkcjonowałoby perfekcyjnie.

          Zacisnął dłonie, gdy widok z mostu nie odpuszczał i brutalnie wbijał się przed niego; oglądanie jak twój ukochany z twojego powodu głęboko się dźga i jego krew prawie tryska na twoje własne ciało jest traumatyczne i przeczuwał, że nawet za kilkadziesiąt lat, kiedy to zapewne Vargas pozostanie smutnym wspomnieniem, wieczór ten będzie mu się śnił po nocach i spędzał sen z powiek.

          Będzie czuł delikatny, acz chłodny wiatr na skórze. W uszach nadal będą się odbijać syreny policyjne oraz pogotowia ratunkowego, nawet kiedy nikt nie będzie oczekiwał obok pomocy, a aktualna sytuacja nie przypomni jakkolwiek traumatycznych zdarzeń. W myślach zamiast własnym głosem będzie mówić głosem złotookiego, szczególnie w chwilach zwątpienia w własną wartość, która kojarzyć mu się będzie z doprowadzeniem do śmierci niewinnych istnień.

          Bo Feliciano jak najbardziej był niewinny. Jedyne co mu można było przypisać z czystym sumieniem, to zagubienie.

          I słuch ponownie się wytężył wraz ze świstem wiatru. Identycznym jak na moście, gdy oczy w barwie przybrudzonego bursztynu wpatrywały się w niego i błagały o ratunek, a jednocześnie ich właściciel cicho chował pod płaszczem błyszczący nóż. Teraz splamiony szkarłatną cieczą, zabezpieczony, lecz już na zawsze z cząsteczką depresyjnych genów.

          – Jak ja to wytłumaczę, jak ja im później spojrzę w twarz... – Zacisnął dłonie, próbując skupić myśli na czymkolwiek innym, jak nie na gwizdaniu powietrza, które chyba potajemnie podśmiewywało się z jego sytuacji z innymi mieszkańcami Wenecji. Kłamali ze swoim szczęściem. Nikt tu nie był radosny. Acz nie liczyli się ludzie, z którymi nigdy nie wymieni ani słowa. Ważnym aspektem był Vargas i jego, co brzmiało absurdalnie, nie wybaczająca rodzina.

          Nie odpuszcza się komuś grzechu, gdy przyłożył dłoń do śmierci syna, brata, wnuka. Przynajmniej on by tak nie postąpił. Zdawało się to nieakceptowalne! Stracić przez kogoś najukochańszą osobę w swoim życiu, a potem bezproblemowo z nimi rozmawiać, spędzać czas, śmiać się. Mało tego, wspólnie chodzić na grób zmarłego i śmiać się nad wesołymi wspomnieniami, jakie złapało się za życia! Czy martwy by sobie tego życzył? Mieć nad swoją mogiłą niedosłownego mordercę.

          Jeżeli tak dalej pójdzie, to wstyd mu będzie postawić chociaż jedną stopę na tej samej ziemi, pod którą spoczywa rudowłosy.

          – Jeśli naprawdę zginie... – Pochłonie ich wszystkich żałoba, z której nie wyjdą za rok czy w dziesięciolecie tragedii. Gdyby mieli dożyć, to zapewniał, że nie wyjdą z tego za sześćdziesiąt lat, a pamięć o złotookim chłopaku będzie ich nawiedzać po wsze czasy. Kątem wyobraźni będzie myśleć o tysiącach randek, zaręczynach, ślubie, spokojnym życiu na berlińskich przedmieściach, utopijnym dorastaniu, starości pełnej zakochania. – To będzie moja wina.

          – Ludwig! – Nie tylko on przeżywał. Bonnefoy nerwowo ścisnął kierownicę samochodu, próbując nie oszaleć i nie jeździć po całej ulicy demolując pozostałych kierowców, jak i pieszych. Tracił racjonalizm. Zobaczył tyle rzeczy, które nie śniły mu się nawet w najśmielszych koszmarach, nic nie mógł począć, poza obserwowaniem z boku i modleniem się o dobre zakończenie, a następnie tępo oglądał jak osoba zażyła mu od dzieciństwa wbija we własny korpus ostrze. – Uspokój się. To niczyja wina, a twoja przede wszystkim nie. Chciałeś dobrze.

          Wszakże poczucie winy nadal uderzało w ściany czaszki i przypominało o łzawym uśmiechu chłopaka. Nie przeliczyłby się nazywając go swoim chłopakiem, ale w obliczu jego prawdopodobnej śmierci nie wiedział na ile poprawne to było. Kochali się i ironiczne, że uświadomili to sobie dopiero teraz, jak do drzwi życia pukał natarczywie koniec.

          Z kolei Francis po ludzku podzielał strach. Już nie jedynie wobec sytuacji kuzyna, lecz również przyjaciela, z którym udał się w pogoń do Wenecji. Pięknego miasta zakochanych, wiecznego szczęścia oraz oszustwa.

          Beilschmidt go przerażał. Nigdy wcześniej nie widział go aż tak histerycznego, a długo uznawał Ludwiga za kompletnie opanowanego człowieka, w również tych najcięższych sytuacjach.

          Po raz pierwszy przekonał się o swoim błędnym przeświadczeniu wtedy w biurze dyrektorskim. Nie pytał czy to był początek takich incydentów, czy już wcześniej się zdarzało, lecz wybuchł on płaczem i nijak się miał do swojej chłodnej emocjonalnie osoby, którą się przedstawiał i za jaką się ukrywał. W końcu zdjął maskę i pokazywał realne cierpienie. Miło, iż dłużej nie grał jakiejś roli. Jednak smutno zabawne, że raptem po traumatycznych zdarzeniach. Prędko się z tego nie wyleczą.

          Trząsł się, głos drżał, ledwo łapał oddech, panicznie się rozglądał, jakby czuł, że nie wyszli ze scenerii mostu – przecież to nie był ten sam Ludwig, którego dokładnie poznał na początku września; który cechował się wyrafinowaną stoickością, delikatnością, a przy tym rozsądnym myśleniem.

          Nie ty zawiniłeś. Zrobiłeś wszystko co mogłeś i na co pozwalała sytuacja.

          Z drugiej jednak strony byłeś najbliżej ze wszystkich. Niepotrzebnie zwlekałeś. Jesteś jedynym sprawcą.

          Lecz Feliciano nadal jest osobą chorą. Nie wiadomo co by zrobił po zobaczeniu twoich gwałtownych ruchów.

          I w tym samym czasie zapewniał, że cię kocha. Skoro tak bardzo usprawiedliwiasz wszystko jego chorobą, to skąd wiesz, że nie kłamał?

          Przestań o tym myśleć.

          Zginie przez ciebie i tak. Jak nie teraz, to innym razem.

          – Najważniejsze, to myśleć pozytywnie! Masz tyle osób wokół siebie, które zawsze cię wesprą. Lekarze dobrze się nim zajmą i nie musisz się martwić. – Nie miało to w sobie wiele realizmu, gdy równie intensywnie szamotał się głos Bonnefoya. – Nic nie jest przesądzone.

          – Łatwo ci mówić, bo nie jesteś w tym samym co ja. – Rzucił bez namysłu, ale było w tym odrobinę prawdy. Dużo nie minęło, a czuł na sobie niezrozumiały wzrok Francisa. – To nie ty będziesz się tłumaczyć rodzinie Feliciano. Nie ty będziesz do końca życia siedział z poczuciem, że gdybyś zrobił choć jedną rzecz inaczej, to mógłby teraz siedzieć obok ciebie. To nie ty będziesz musiał wyjaśniać Romulusowi zaraz po powrocie do domu co się stało. – Gorzkość lała się hektolitrami z tonu Beilschmidta. Nie oszczędzał w szczerości, która w jego odczuciu była uzasadniona. – Nic nie będziesz musiał. Usiądziesz w innym pokoju i zapomnisz.

          Mimowolnie zabolało. Czy właśnie uznawał, że Francis nie ma żadnego powiązania z Feliciano i jego ból, który był równie wielki, był też nieistotny? Niebieskooki ponownie ścisnął kierownicę, próbując usprawiedliwić słowa przyjaciela emocjami. Lecz nie zmieniało to faktu, że wbiło to nóż w emocje.

          – Słuchaj, Feliciano jest dla mnie tak samo ważny, jak dla ciebie. Znam go praktycznie od dziecka i nie wyobrażam sobie stracenia go. Przejdziemy przez to razem. Nie przyleciałem tutaj z tobą bez powodu. – Posłał delikatny, acz niepewny uśmiech. Niestety nie rozświetlił twarzy Niemca, a wręcz pogłębił jego załamanie. – Naprawdę nie chcę się kłócić... – Kierował na niego wzrok w stu procentach, kompletnie nie zwracając uwagi na resztę ulicy. Zdawać by się mogło, że są sprawy ważne i ważniejsze.

          – To nie ty doprowadziłeś go do tego stanu. Zaliczasz się do jego rodziny i powinieneś być na mnie równie wściekły, co zapewne będą pozostali. – A moment tłumaczenia się starszemu mężczyźnie był tuż za rogiem. Aspekt jechania autem Romulusa do szpitala, w którym umierał jego wnuk, nie poprawiał sytuacji. Nienawidził siebie za świadomość, że w dosłownie tej samej chwili on spokojnie spał zupełnie nieświadomy co się dzieje.

          I pomyśleć, że jedyne o czym marzył we wrześniu, październiku, listopadzie, czy grudniu, to było trzymanie Vargasa blisko siebie w ciepłym objęciu, zapominając o problemach i żyjąc przyszłością. Zabawne co przyniosła. Jego własna głupota latała szalenie z mordem w oczach.

          – Zrozum, że obydwoje jesteśmy w ciężkiej sytuacji i nie ma sensu się wywyższać! Oboje cierpimy dla tej samej osoby. Nie mam zamiaru cię winić, ale uświadom to sobie. Romulus też musi zrozumieć. – Atmosfera stała się cierpka. Niczym jucha, która splamiła przypadkową broń, acz również zdobytą celowo tygodnie wcześniej od próby samobójczej.

          Marzył, aby to była zaledwie próba. Nie zniesie widoku truchła w eleganckiej trumnie, wokół kolorowych kwiatów, a szczególnie chabrów. Nie odważy się złapać chłodnej dłoni podczas ostatniego spotkania w kaplicy.

          – Nie wywyższam się. Stwierdzam fakty. – Głos narastał w poważności, utwierdzając w przekonaniu, że z samochodu na pewno pokojowo nie wyjdą. Sprawa była wystarczająco zła. Nie mogli jej pogorszyć prostym nieporozumieniem! Francis pragnął wytłumaczyć przyjacielowi swój punkt widzenia, lecz spodziewał się, iż jest to kompletnie bezcelowe w uniesieniu uczuć. Spontanicznie jednak nacisnął gazu. Ulica za to nie przerywała w swojej żywości.

          Mijali w niepokojącej ciszy kolejne budynki. Manierą klimatu domyślali się, że nie pozostało dużo drogi do szpitala, w którym wyobrażali sobie najbardziej makabryczne sceny z udziałem Feliciano. Mdliło oraz skręcało w żołądku, gdy chociaż na chwilę oddawali swoje skupienie tym wizjom. Vargas musi przeżyć. Nie ma innej opcji.

          A kiedy przeżyje będą mogli wspólnie iść w świetle weneckich gwiazd, razem wychwalać piękną noc, czerpać świeże powietrze, maszerować z dumą po moście i końcowo chwalić się przezwyciężonymi demonami, które choć usilnie próbowały zesłać ich na dno, odpuściły po zobaczeniu nadmiernej siły.

          Uśmiech cisnął się na usta, kiedy marzenie o takim zakończeniu dawało o sobie znać. Pojawiała się marna i mała, ale w ciągu dalszym istniejąca nadzieja, że jednak koniec nie zostanie splamiony krwią, a łzami radości. Lecz pierw trzeba do tego doprowadzić. Los uwielbiał płatać figle.

          Francis się zamyślił. Ciągle przed sobą widział promienisty uśmiech odbijający się w lustrze jego starego pokoju, gdy jeszcze obydwoje byli praktycznie dziećmi i nic nie wiedzieli o życiu. Nie spodziewali się, że przybierze ono taki rozpęd i przyprawi o aż takie zawroty głowy; że wrócą tacy ludzie, doświadczą takich rzeczy, nauczą się tego, a stracą tamto.

          Zastanawiało go czy gdyby nigdy nie został dyrektorem liceum, to cokolwiek by się wydarzyło. Może miałby lepsze warunki do sprawowania opieki nad Vargasem. Nie musiałby tak silnie trzymać dłoni na kole.

          Aż przymrużył oczy kiedy w ich kącikach pojawiły się niewielkie, mokre kryształki.

          Z kolei Ludwig nic nie mówił. Po co dolewać oliwy do ognia?

          – Matko Boska! – Pisk opon, wrzask, panika oraz gwałtowne hamowanie. Rzuciło nimi do tyłu kiedy samochód w ostatniej chwili stanął, zatrzymując się dosłownie parę centymetrów od pojazdu przed nimi. Serce szybciej zabiło, twarz pobladła, a w strachu ręce odkleiły od kierownicy. Francis zszokowany patrzył przed siebie, głęboko w myślach dziękując, że zorientował się w finałowym momencie. Zerknął kątem oka na Ludwiga. – Było blisko... – Zaśmiał się, wszak nie poprawiło to nadal ciężkiej atmosfery.

          Jednakże odpowiedziała mu cisza. W drugiej parze niebieskich oczu roiło się coś, czego nie potrafił opisać słowami. Stwierdzał, iż nie dałby rady o tym napisać jakikolwiek pisarz lub poeta, a emocja kotłująca się w umyśle Beilschmidta była fuzją wściekłości ze smutkiem oraz nutką głupiej nadziei.

          Ludwig strzelił palcami i westchnął. Z każdą sekundą jego spięcie narastało i trudno było się domyślić czy to przez ogół sytuacji, czy że lecznica był na wyciągnięcie ręki. Był pewny swojej decyzji.

          – Szpital jest na kolejnym zakręcie. – Jakby jego świadomość kompletnie pominęła fragment niemalże zderzenia z samochodem obok. – Wychodzimy. – Nie minęła sekunda, a Ludwig już podnosił się z siedzenia. Nie zważał na znajdowanie się na samym środku jezdni, nie raczył wzrokiem innych kierujących, ani nie posłuchał zaskoczenia Francisa oraz jego próśb, żeby usiedział i zaraz toż będą na miejscu. – Zaparkuj gdzieś tutaj.

          – Co ty robisz?! Nie możesz tak po prostu wyjść i sobie pójść! – Bonnefoy prosił, ale na nic. Cokolwiek roiło się w głowie blondyna, nie mogła to być dobra rzecz, lecz z drugiej strony nie miał zamiaru z nią dyskutować.

          – Po prostu chodź! Nie ma czasu. – Bez zastanowienia i ani słowa więcej wybiegł z auta. Przechodząc między resztą pojazdów znalazł się na chodniku od razu skręcając w uliczkę i ile sił w nogach idąc do szpitala. Czekano na niego.

          Wiatr gwałtowniej zawiał i z nieba uleciały drobne krople. Deszcz wracał, a mu nie pozostało nic innego jak zarzucić na siebie mocniej kurtkę i iść przed siebie. Widział za drzewami białe ściany budynku, zauważał ogromny napis oraz parking przed. Zdawał sobie sprawę, że przed nim stresujące godziny, ale na to właśnie się pisał i kroku w tył nie wykona. Był odpowiedzialny za smutno zajęte łoże w środku, za tryśnięcie krwi i ewentualny zgon.

          A jeśli to ostatnie się ziści, to nic tu po nim.

          Przyspieszył, wchodząc w stare kałuże i owijając się ubraniem. Czy zimno mu było od strachu, czy od okropnej pogody, stwierdzić nie mógł. Jednak epinefryna z motywacją rozgrzewały od środka i przypominały o co walczy. Nie było czegokolwiek co mógł począć poza czekaniem, ale może jeżeli wykaże się odpowiednią cierpliwością i nadzieją, los się do niego uśmiechnie; w ten sam sposób, w który zwykł robić Feliciano miesiące temu.

          Jeszcze poczuje ciepło jego skóry na swojej. Jeszcze zazna jego relaksującego oddechu na karku i spojrzy w błyszczące oczy pełne ekscytacji, że poranki są tak piękne.

          Dla szczęśliwego zakończenia poświęci najdrobniejsze cząstki swojej egzystencji.

          Nawet nie zauważył jak zaczął biec. Czuł doskonale szybki pływ krwi w żyłach, a miliony myśli nie pozwalały na analizowanie każdej z nich. Tym bardziej, iż większość była negatywna. Zanim się obejrzał Francis szedł tuż obok niego, równie zirytowany i zestresowany, a widok szpitala doprowadzał do mdłości. Nogi się uginały. Chęci na wymioty zbierały. Lecz nie odpuszczali i z uniesionymi głowami szli przed siebie.

          Nie minęła minuta i przekraczali próg lecznicy. Intensywne, białe światła w akompaniamencie równie śnieżnych ścian uderzyły w ich źrenice i postawiły przed faktem, że nie cofną się, nie wyjdą, nie zrezygnują i nie uznają, że sprawa Vargasa jednak jest nieważna.

          We wzrok od razu rzucili się ludzie siedzący w kątach i roniący łzy za bliskimi, którzy w licznych salach operacyjnych byli marnie przywracani do życia. Z drugiej strony stali również ci łkający, ale ze szczęścia. Ich ukochani mieli gwarancję dodatkowych wiosen. Jak cholernie mocno by chciał się znaleźć na ich miejscu. Oddałby wszystko, byle rudowłosy spojrzał na niego ostatni raz.

          – Nienawidzę takich miejsc. – Dla Francuza tętniły aromatem śmierci, a chyba nikomu nie kojarzył się on dobrze. Przypominały się traumy ze straty wujków, cioć, dziadków, dalekiego kuzynostwa. Choć nigdy nie utrzymywał z tymi ludźmi bliskich kontaktów, to i tak dane mu było przeżywać ich odejście. Już rozumiał po co; jako próba przyzwyczajenia oraz przygotowania do kresu zżytych. – Myślisz, że wiedzą gdzie jest i co się dokładnie dzieje? – Wbrew sobie, osobiście wolał nie wiedzieć.

          – Muszą. – Powaga była diaboliczna, niepodobna do niebieskookiego. To serio nie był ten sam Ludwig co we wrześniu. Wymowna odpowiedź pokierowała ich w stronę recepcjonistki, która ich przewrażliwionym emocjom wydawała się być równie zmartwiona co oni. Głupota cicho szeptała, że na pewno coś się jej o uszy obiło. Podeszli do niej, chociaż nieustannie uginające się kości w nogach uniemożliwiały normalne chodzenie.

          Atak serca zdawał się być urokliwą formą odpoczynku.

          – Dobry wieczór! Wie pani gdzie leży Feliciano Vargas i co się z nim dzieje? – Kobieta spokojnie spojrzała na dwóch mężczyzn, którzy jednak jej nastawienia nie odwzajemniali. Lecz przyznać musiała, że lata spędzone w owej profesji przyzwyczaiły ją do widoku prawie padających na kolana ludzi. Samorzutnie przyzwyczajenie nie wykluczało współczucia.

          – Feliciano Vargas? – Zamyśliła się, a przypominając sobie o wychudzonym chłopaku, nad którym reszta lekarzy tak sposępniała aż sama zapragnęła uronić łzę. Medycy wparowali z nim na noszach wariacko, bez żadnego zastanowienia, nie patrząc ani w tył, ani w bok; tylko przed siebie i automatycznie do sali chirurgicznej, bo każda sekunda się liczyła, a nóż w kościstym ciele nie mógł zostać na zawsze. – Kim dla niego jesteście? Nie mogę byle komu udzielać tak poufnych informacji. – Nie pomogło spojrzenie się na Beilschmidta. Serce jakby mu stanęło, a na skórę wstąpił zimny pot. Kim dla siebie byli? Czy byli kimkolwiek? Czy po szczęśliwym wyjściu ze szpitalnego pomieszczenia będzie to miało znaczenie?

          – Jestem jego kuzynem! – Francis nie musiał patrzeć, aby zauważyć. – To nasz wspólny znajomy. Dowiedzieliśmy się o wypadku i chcemy jak najwięcej informacji. – Ból był zaraźliwy.

          – Rozumiem. Lekarze go operują. Z daleka wyglądało to tragicznie i wszyscy byli zestresowani. Niestety wiem tyle samo co wy. – Pochopne stwierdzenie, że nie kłamali na pewno było ryzykowne, ale z drugiej strony losowi ludzie nie zachowywaliby się aż tak. Zresztą, przysięgała, że już kiedyś widziała gdzieś te twarze. Może nawet w lecznicy.

          Aczkolwiek oblicza pobladły bardziej, gdy padły słowa o tragicznym wyglądzie oraz masywnym stresie, który towarzyszył lekarzom. Ktoś by stwierdził, że pracując tyle czasu jako stały ratownik życia można się przyzwyczaić do widoku krwi oraz stałej atmosfery śmierci, ale prawda była taka, iż człowiek nigdy nie będzie się z tym godził. To po ludzku niemożliwe.

          – Dobrze, dziękujemy za odpowiedź... – Bonnefoy ledwo wydusił cokolwiek z suchego gardła. Cud, że się nie zająknął, lecz zapewne nie miałoby to znaczenia w towarzystwie Ludwiga schodzącego przy nim na dno. Odeszli od recepcji i stanęli przy śnieżnobiałej ścianie, kompletnie zbici z tropu i z nie wiadomym planem działań. – Co robimy?

          – Zostajemy. – Bez zastanowienia odparł Beilschmidt, aczkolwiek zarówno z ogromną pewnością, że zdania nie zmienia. To on spieprzył i tylko on będzie za to płacił. I tak nie zmruży oka choć na moment z wiedzą kto i dlaczego traci swoją żywość z kolorami.

          – Słucham?! Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że zostajemy całą noc w szpitalu. Co to nam da? Swoją obecnością nic nie zmienimy, a dalej musimy powiedzieć Romulusowi. – Lecz jak Francis uświadomił sobie dawno temu, z histerycznie rozwalonym myśleniem Ludwiga nie wygra, a kłócić się nie zamierza.

          – Powiedziałem niewyraźnie?! Wiem, że to nic nie zmieni i będziemy jak kula u nogi dla lekarzy, ale nie mam zamiaru przegapić ani jednej wieści na temat stanu Feliciano! Będę go pilnował ten jeden, pierdolony jedyny raz. – Mordował wzrokiem. Łapiąc przyjaciela za ramiona i darząc wręcz zabójczymi słowami wyglądał jak niejeden kryminalista, za którego bądź co bądź się uważał. Francis głośno przełknął ślinę. Granica została przekroczona, dlatego nawet nie wpadał na to jakich słów teraz mógł użyć na opisanie psychopatii w niebieskich oczach. – Skoro tak bardzo nie chcesz tu być i przejmujesz się zyliardem innym spraw, to proszę bardzo, idź! Jednak mnie łatwo stąd nie wyrzucisz.

          – Nie planuję. – Powoli i delikatnie zdjął z siebie niepożądany dotyk. Aktualnie nastać mogło dosłownie wszystko. Beilschmidt nad sobą nie panował i nic nie mogło go uspokoić poza wieścią, że z Vargasem już dobrze; a nie było. I długo nie będzie. – Zostanę tu z tobą. – Wspomniał ostatni raz, nim obejrzał się za siebie i skupił spojrzenie na długim korytarzu.

          W którejś z tych sali ratują Feliciano.

          W którejś z nich kilkunastoletnie, niewinne życie odchodzi w niepamięć.

          Przecież sobie z tym nie poradzą. Wpadną w czarną dziurę rozpaczy, gdy tylko z ust lekarzy wypadnie deklaracja, iż złote oczy nigdy więcej nie zaświecą, a powabny głos już za żadną cenę nie zaśmieje się w perlisty sposób.

          Wszakże wenecką noc to nie obchodziło. Nastała któryś raz z kolei, w następnym wieku, dalszym roku oraz powtórnym dniu. Widziała już tyle takich incydentów, że w przeciwieństwie do zabawnych śmiertelników naprawdę nie robiło to na niej wrażenia. Albowiem noc była zakłamana, jak monolit weneckich kreacji.

***

          Drzewa zasłaniały blask płynący na dół z księżyca, a drobne gwiazdy wręcz nie pokazywały się na granatowym firmamencie. Nie prowadziły do miejsca zaczepienia, które przywoływało najgorsze koszmary i przyprawiało o myśli tragedii, jaka siłą rzeczy nastała. Przecież to musiał być sen. Irracjonalne wyobrażenie stworzone przez zdesperowany umysł, który słusznie ostatkiem sił próbował odróżnić jawę od rzeczywistości!

          Lecz nie tym razem – słyszał huk, płacz, chorobliwe skwierczenie. Erizabeta by go nie okłamała, szczególnie w tej sytuacji. Nie kiedy Maria i Adam byli na szczycie absurdu i mogli posunąć się do dosłownie wszystkiego. Nie gdy nienawiść wykiełkowała okazale i dążyła do wybicia wrogów.

          Biegli ile sił w nogach, ale nic nie mogli poradzić na otaczający ich strach, uparcie starający się o sparaliżowanie nerwów i zawrócenie do domu pod pretekstem, że na pewno to głupi fantom. Jednak jeśli nie i właśnie niepotrzebnie zwalniali, ciała ich najbliższych przemieniały się w garstkę czarnego pyłu, którego w życiu i po nim nie przywrócą do pierwotnej formy. Niczego nie przywrócą. Piękny jak magnolie śmiech nigdy więcej nie rozrzuci się między uszami, a ciepłe, tak przyjemne oraz wspierające dłonie nie złapią tych drugich.

          Oczy rozszerzali na tyle, iż pojawiało się wrażenie, że widzą więcej. Lepiej dla nich. Prędzej zauważą ogromny dom stojący w ogniu. Mieli nadzieję, że już ktoś odnotował zgotowane na ziemi piekło i na tyle, na ile mógł okazał pomoc.

          – Jesteś pewny, że to nie żart ani pułapka?! Oni są zdolni do wszystkiego! To niemożliwe, żeby Eliza... – dała się schwytać i tak łatwo zamordować. Aczkolwiek przez gardło by to nie przeszło. Roderich w nią ślepo wierzył i wmawiał, że ta jest silną kobietą i wie co robi. Wizja śmierci ukochanej zdawała się być zbyt groteskowa, aby rozum ją pojął.

          – Erizabeta by nie oszukiwała! Wyraźnie słyszałem co się działo i jak brzmiała. Skoro ją kochasz, to w nią uwierz. Zresztą, nawet gdyby to miała być pułapka lub cokolwiek innego, muszę się upewnić i rozstrzygnąć sprawę raz na zawsze. Za długo to ignorowaliśmy! – Gilbert był pewny triumfu. Nie wiedział czy słusznie, a może ponownie odlatywał w krainie pragnień, ale niezależnie od prawidłowej odpowiedzi musiał się tam znaleźć; zobaczyć na własne oczy i ratować, azali płomień rozpalono albo nie.

          Kto wie, może gdyby od początku stąpali sztywno po ziemi i stawiali na swoim, to nie musieliby w wadliwym świetle północy zrywać się w pogoni za pomocą. Choć odpowiednie służby zostały wezwane nie wiedzieli czego się po nich spodziewać, a instynkt przetrwania oraz uczucia nie zezwalały na bezczynne stanie w miejscu. Są osoby, które ich potrzebują i potwory, które muszą poczuć smak porażki.

          Lecz dosyć mieli pytań "co jeśli". Było tu i teraz, a nie tam i wtedy.

          – Gilbert, to głupota! Nie neguję poważności sytuacji, ale pójście tam i zobaczenie na własną rękę jest okropnie ryzykowne! Zaraz przyjdzie profesjonalna pomoc i będzie dobrze! – Edelstein nie rozumiał i nie chciał zrozumieć. Przerastało to go w każdym możliwym calu i chociaż intencje miał dobre, przekazywał je źle. – Nie możemy zapłacić swoim życiem za cudze bezpieczeństwo.

          – Możemy i doskonale to wiesz! – Cokolwiek powiedziane wbrew planom Beilschmidta skutkowało wściekłą odpowiedzią. Acz co się dziwić; nie miał lepiej. – Nie każę ci ze mną iść, ale potem nie narzekaj, że twoja kochana dziewczyna spaliła się żywcem i nie zostaniesz tatą. – Brutalnie wbijało się to w serce i wpychało łzy. Albinos nie chciał rzucać aż tak ciężkimi stwierdzeniami, ale zdenerwowanie robiło swoje. Mógł stracić swojego ukochanego! Jednak czy to było usprawiedliwienie? Logika w kółko powtarzała, że przecież to Roderich ma rację.

          Konfrontacja z demonami, nie odklejającymi się od ich egzystencji od urodzenia, zwyciężała nad nimi przewagę i skutecznie zawracała do bezpiecznej ciemnicy.

          Spotkanie z niekochającą matką, pod płaszczykiem problemów emocjonalnych próbująca wkopać ich do grobów. W przypadku Edelsteina nawet nie ukrywała jak bardzo go nienawidzi. Z jednej strony zamknięcie jej w więzieniu będzie spełnieniem marzeń i uwolnieniem zaryglowanego dziecka, lecz z drugiej pierw musiał do tego doprowadzić. Czy podoła? Traumy nad nim czuwały.

          Może przez nią początkowo wiedza o byciu ojcem tak go przeraziła. Nie chciał stać się tym, czym była dla niego Maria lub jego faktyczna rodzicielka. Porzucić bądź znęcać się. Co było wtedy mniejszym złem?

          I Adam, nemezis Gilberta od lat młodzieńczych. Zakorzenione głęboko w mózgu były wspomnienia, gdy z wysokiego blokowiska był obserwowany z okna na drugim piętrze, kiedy raptem próbował się bawić ze swoim nowym kolegą, dla którego teraz biegł w prawdziwe piekło. Kto by się spodziewał mając dwanaście lat, że tak to się skończy? Żaden normalny dzieciak.

          – Rozumiem. – Niemniej dalej bolało. Jedyne o czym marzył fioletowooki, to spokojne życie w posadzie nauczyciela, domek w górach, szczęśliwa rodzina, zgodne rodzeństwo i odcięcie się od tych, którzy z jego istnienia usilnie robili horror. W zamian dostał odwrotność tych wszystkich rzeczy.

          Kontynuowali swój energiczny, prędki bieg, przez który skutecznie brakowało tchu w płucach, ale nie zwracali na to uwagi. Nie liczyło się to. Co i raz ścierali dłonią pot z czoła i odgarniali mokre włosy z powiek. Choć dystans się zmniejszał i czuli, że posesja Łukasiewiczów jest coraz bliżej, mroczki kręcące się wokół ich zmęczonych ciał dawały doznać wrażenia, iż stali w bezruchu.

          Jesteś blisko. Dasz radę. Masz dla kogo walczyć i uda ci się. Masz siłę, by to zakończyć.

          To musi być żart. To na pewno żart! Lub koszmar, z którego zaraz się obudzimy i ponownie będę przysypiać przy biurku w pokoju nauczycielskim.

          Przy następnym zakręcie uderzył w nich przeraźliwy swąd dymu. Wszystko przed nimi zatraciło się w szarej poświacie, w której oddychanie wręcz graniczyło z cudem, a przedarcie się przyprawiało o niepojęty przez ludzki umysł dyskomfort. Zbliżali się. Serca przyspieszyły od świadomości. O dodatkowe dreszcze przyprawiał fakt, iż obok nich nie było ani jednej żywej duszy. Oni sami ze śmiertelnym wyzwaniem.

          Ponownie strach zaproponował zwrot w tył, lecz chociaż było to kuszące i bezpieczniejsze, to poczuwali się do ratunku.

          Drzew w ich obrębie było więcej i więcej; skutecznie zasłaniały upragniony dom, w którym spodziewali się zobaczyć dosłownie wszystko. Stos martwych ciał, ruiny budynku, albo co bardziej prawdopodobne, zgotowane na ziemi pandemonium. Nie chcieli patrzeć, nawet nie chcieli tutaj być, ale zakazano im zwrotu w tył. Nie, sami tego zakazali. To nie była sprawka innych.

          Pięli do przodu, dostrzegając w oddali znajomą bramę. To właśnie tu miało być więzienie niewinnych. Wyobraźnia tworzyła nowe scenariusze jak szalona, intensywne i nieoczekiwane impulsy gotowały się w całym ciele i nad niczym nie panowali. Stawali się marionetkami własnego organizmu i mało kogo obchodziło, że chcą dobrze.

          Gęste chmury czarnej trucizny nasilały się. Z każdym krokiem wchodzili w niego bardziej i nie dostrzegali nawet najdrobniejszych szczegółów, które tygodnie temu by widzieli kątem oka. Powrócili do biegu, zasłaniając usta kawałkiem rękawów, byle nie wdychać trutki. Cholera wie czym rozpalili pożar! Jednak jedna świadomość uderzała w nich srodze; Erizabeta nie żartowała.

          I będąc na kolejnym zakręcie z rzędu rozbolały ich głowy, żołądek się związał, kończyny osłabły, a czerwone oraz fioletowe spojrzenia wypełniły chandrą.

          Byli na miejscu.

          – Jezus Maria... – Cała posiadłość stała w ogniu. Płomienie przedostawały się na zewnątrz i podpalały ściany, dziurawiąc je i powodując większe zniszczenia. Pożoga rozprzestrzeniała się po podwórku, paląc trawę oraz okoliczne kwiaty, które otoczone opieką zostały już lata temu przez cudowną gospodynię. Odchodziły ławki, ozdobne posążki, ogrodzenie. Przysięgali iż zauważyli, że okna na obydwóch piętrach są zabarykadowane ciężkimi meblami. Nie wspominając o głównym wejściu, na którego drodze stała wielka, stara szafa.

          A w środku moralni ludzie.

          To wszystko działo się przed nimi – kompletne zniszczenie tańczące piruety ze śmiercią, w melodii śmiechu psychopatów oraz jęków bólu męczenników. Zapach zgonu roznosił się wszędzie, a ich otaczał w szczególności; tych, którzy karuzelę letargu zapoczątkowali.

          – Spóźniliśmy się... Spóźniliśmy się! Nie ma szans, że jeszcze żyją! – Gdzie było pogotowie, policja, ktokolwiek?! Niemożliwe, aby Maria była na tyle wpływowa, żeby opóźniała nawet to. Nie miała prawa trzymać wszystkich w garści, a pieniądze nie były jedyną wartością w życiu. Czerwony wzrok desperacko oglądał jak następne fundamenty budynku spadają na ziemię. Myślał o tym, jak drobne ciało zostaje ludzką pochodnią, a on nie może nic z tym zrobić. Ich już nie ma. Są szczątki.

          – Uspokój się! Nic nie jest stracone! Jestem pewien, że sobie radzą i musimy tylko zaczekać. – Roderichowi cisnęły się łzy. Intensywnie czuł na skórze gorąco ognia i choć było to tak realne, to nie dowierzał, że zostało stworzone przez tą samą kobietę, która go bądź co bądź wychowała. Nie sądził, że zniszczona ludzka psychika zajdzie tak daleko. Mimowolnie biegł za już zapłakanym bratem maniakalnie rozglądającym się za jakimkolwiek wejściem do środka. – Chyba nie chcesz tam wchodzić?!

          – Właśnie tego chcę! – Odparł z krzykiem, a zauważając otwartą tylną bramę skorzystał i znalazł się na posesji. Teraz dosłownie dzieliły ich centymetry od pierwszych uniesień śmiertelnych świateł. Mało co zostało z niegdyś zadbanego dziedzińca. Właśnie zamieniał się w wulkan. – Musi być jakieś wejście. – Szepnął fanatycznie pod nosem. Maria z Adamem na pewno byli w środku, a dla bezpieczeństwa bezspornie zostawili przynajmniej jedne drzwi ewakuacyjne.

          – Gilbert, to nierozsądne! Zginiemy jeśli tam wejdziemy! Nie dość, że wszystko się pali, to na dodatek siedzą tam Maria i Adam, który tylko czekają aż uda się nam wbić nóż w plecy. – Edelstein złapał Beilschmidta za dłoń, lecz ta wręcz automatycznie została wyrwana. Chyba nie uda mu się przywołać brata do rozsądku. Jednakże coś głęboko w jego środku, jakby stęskniona cudzego ciepła miłość sama nawoływała do wbiegnięcia w rozpalony budynek i szukania Hedervary. – Zaraz przyjadą wszystkie służby, które wezwaliśmy! Zostańmy tutaj, a oni ich uratują. Nie ma sensu ryzykować, gdy jest szansa, że i my umrzemy. – Paraliżował go wariacki wzrok Gilberta. Niczym nie przypominał siebie, a w dodatku rzeki mokrych śladów na twarzy wyglądał na nawet bardziej sfrustrowanego.

          – Nie mam zamiaru czekać na bandę skurwysynów, która będzie za cholera wie ile! Jeżeli sprzedali się za marne stówy i nie są gotowi ratować cudzego życia, to ja to zrobię. – Bo musiało z nich cokolwiek zostać. Choćby wyciągał na świeże powietrze oraz wolność zaledwie zwęglone zwłoki, to ich wydobędzie i zbezczeszczonym ciałom podaruje ulgę. Panował nad nim absurd.

          – Gilbert, to naprawdę...

          – Zamknij się! Powiedziałem ci już raz, że nie każę ci tutaj być, ale wtedy to będzie tylko twój problem i twoje poczucie winy. – Kłótnie były ostatnią rzeczą, której potrzebowali, szczególnie, gdy nawet do nich zbliżały się płomienie. Roderichowi brakowało cierpliwości. Może faktycznie był naiwny? Może serio cała sprawa jest w ich rękach i nie dostaną wsparcia od organów zewnętrznych? Lecz to tak absurdalne! Oni zawsze przychodzili jak było ich trzeba!

          – Zwariowałeś...

          – I bardzo dobrze! – Słona mokrość wpadała do krzyczących wyznania ust. Beilschmidt osobiście poznawał smak własnej apatii, która z sekundy na sekundę coraz skuteczniej zabierała resztki starego Gilberta. – Mam dla kogo i po co walczyć! Nie biegnę tam, bo jestem chorym pojebem, a dlatego, że siedzi tam osoba, którą kocham! Osoby, które zostały moją nową rodziną! Które obiecywały, że jak to całe piekło się skończy, to będę mógł z nimi zostać i zaczniemy od nowa! Siedzi tam też twoja wielce wspaniała dziewczyna, którą ponoć tak bardzo kochasz, że nawet nie próbujesz się dla niej poświęcić! Ta sama dziewczyna nosząca twoje dziecko, którego na początku nie chciałeś! – Brak odpowiedzi. Raptem ciężki oddech szatyna oraz jego otępiały wzrok. Gilbert miał rację. – Więc bardzo przepraszam, ale nawet jeśli zwariowałem, to w dobrym celu. – Skończył.

          Odwrócił się tyłem do brata i ostatni raz spojrzał na płonący dom z zewnątrz. Pamiętał jesienne i zimowe dni, gdy przychodził tutaj w trosce o Feliksa i razem siedzieli na niewielkim ganku, teraz sponiewieranym przez zniszczenie. Nie wierzył, że do tego dopuścił. Musiał uratować co zniszczył. Choćby miał oddać własne zdrowie lub życie.

          Momentalnie skierował spojrzenie na ogród, w którym przysięgał, że zauważył zaciemnioną, cudzą sylwetkę. Początkowo uznał, że ma niezrozumiałe halucynacje od wdychanego dymu, ale już po chwili wiedział, że nie i naprawdę nie byli tutaj sami.

          Maria.

          Zauważyła go. Z precyzją zabójcy rzuciła następne zapałki w dzikie krzewy oraz kwiaty, przy tym darząc go swoim uśmiechem i wzrokiem, że to ona jest na wygranej pozycji, a oni niech gryzą gruz. Nienawidził jak bardzo podobny do niej był. Czuł się, jakoby patrzył na swoje odbicie w lustrze ewentualnie złe bliźniacze rodzeństwo, które w przeciwieństwie do niego marzyło o postawieniu świata w golgocie.

          Jednak to była jedynie matka; rodzicielka, której mógł dużo zarzucić, ale to ona wyprowadziła go na świat.

          To nie usprawiedliwiało tego z czym szedł walczyć.

          Kobieta z satysfakcją obserwowała tworzący się płomyk, który tylko w kwestii czasu splądruje resztę podwórka. Z gracją obróciła się i nie darując dłużej wzrokiem ani małego dzieła, ani szmatławych synów poszła w stronę ostatniego, wolno zostawionego wejścia do środku domu. Jakoś potem musiała uwolnić się z Łukasiewiczem, ale po ujrzeniu pięknie zwabionych synów spodziewała się, że plany ulegną skromnej zmianie.

          Zamknęła za sobą drzwi.

          Gilbert bez zastanowienia zerwał się do biegu. Nie żegnał się z Edelsteinem, nie patrzył na niego, czy gdziekolwiek indziej. Punktem zaczepnym były specjalnie go kuszące drzwi, które nawet nie zostały porządnie domknięte. Beilschmidt wiedziała co robi. Miała zaplanowane tysiąc różnych scenariuszy i profesjonalnie między nimi balansowała. Nagle poczuł czyjąś obecność.

          – Więc jednak idziesz? – Zwrócił się do Rodericha nie pozostającego w tyle.

          – Tak. – Odpowiedział z pełną pewnością szatyn, a u białowłosego wywołało to lekkie uniesienie kącików ust. Nie siedział jednak samotnie. Zanim się obejrzeli Gilbert już rozchylał wejście, a ich oczom ukazał się prawdziwy horror. Wszędzie ogień, przeraźliwe pieczenie, ból dochodzący do uszu z góry oraz kompletny brak Marii na widoku, choć do mieszkania wchodziła dosłownie sekundy temu. Ogarnęła ich niepewność, lecz jak nie oni, to kto? – Jesteś gotowy?

          – Muszę być gotowy. – Ciałem przekroczyli próg budynku, ale umysłem nadal siedzieli w bezpiecznym domu. Nie tym, który opuścili kilkanaście minut temu, a ten, o którym zawsze marzyli. Dzielony z ich ukochanymi, spełnionymi marzeniami, rodzinną atmosferą oraz ciepłem nie stworzonym przez mordercze zachcianki. Gorąco uderzało brutalnie w ich twarze, a na plecach powodował nienaturalnie mroźny pot, ale nie wycofali się. Na górze były ich cele.

          – Wiesz, że Maria robi to specjalnie? Oni chcą, żebyśmy do nich przyszli. Gdyby im na nas nie zależało, to zamknęłaby drzwi i znaleźliby inny sposób ucieczki. – Ta sytuacja była tak nienaturalna! Jakby godzinę temu mu powiedziano, że ze spokojnej sypialni znajdzie się w istnym piekle, to zaśmiałby się informatorowi w twarz. Acz w absurdzie codziennego życia rozważyłby realność przypowiedni. Gwarantował, że słyszał znajomy głos wykrzykujący prośby o litość.

          – Przecież wiem. – Szedł przed siebie. Niezależnie czy z najbliższego zakrętu wyskoczyłby na niego Adam z siekierą, nie bał się. Walczył w doskonałej idei i podjął decyzję; do ostatniej kropli krwi. – Skoro tak bardzo chcą mnie dostać, to mnie dostaną. – I chociaż nieodpowiedzialne było poruszanie się tutaj bez jakiejkolwiek broni, nie tchórzył. Rozejrzał się ostatni raz. W każdym zakamarku ogień i jedyne miejsce nim nie skażone, to przejście do schodów i one same.

          Zerknął na brata pełnego strachu. Nie żałował ani jednego słowa do niego powiedzianego, gdyż siedziało to w nim od dłuższego czasu, ale na pewno nie chciał jego śmierci lub poważniejszych urazów. Od urodzenia byli razem, wspierali się i o ile nie zdawali sobie z tego sprawy od początku, Maria zawsze była ich wspólnym wrogiem.

          – Odsłoń wszystkie okna i drzwi, przede wszystkim te frontowe. Ja pójdę rozejrzeć się za wszystkimi! – Beilschmidt był pewny swojego planu. Przypuszczał, że jeśli podzielą między sobą zadania, to nie dość, że pójdzie szybciej, to skuteczniej, a ich przeciwnicy nie będą mieli jak wygrać. Sprawa życia i śmierci zdawała się rozjaśniać. Edelstein zgodził się na takie rozwiązanie i popędził przed siebie, acz coś go zatrzymało w środku drogi. Wzrok Gilberta, zatrzymującego się przy schodach na górę. – Uważaj na siebie. – Powiedział słabo albinos. Martwił się jak cholera, ale przecież stąd nie pójdzie. Właściciel fioletowych oczu je przymrużył.

          – Też uważaj. – I poszli w swoje strony. Gilbert ratować niewinnych ludzi, a Roderich utorować drogę.

          Biegł przed siebie i nie zatrzymywał, nieważne ile ognia obok niego zostało utworzone i że w każdej chwili mogło się zapalić ubranie lub on sam mógł się sparzyć. Walczył dla dobrej sprawy i chociaż najbardziej pragnął zobaczenia w tej chwili Erizabety, upewnienia się iż wszystko z nią dobrze, wyprowadzenia stąd i natychmiastowego zaprowadzenia do szpitala, była ważniejsza rzecz do wykonania.

          Wziął ostatni porządny wdech w miejscu, w którym powietrze było w stanie akceptowalności i nie ryzykował braniem do siebie toksyn. Zakrył usta kawałkiem materiału koszuli, skulił się i pewnie szedł, rozglądając się co i raz czy ktoś niepożądany nie idzie za nim i czy nie doganiają go płomienie. Wyostrzony miał słuch, bo widział i tak ledwo, a gdyby na górze wydarzyła się tragedia mógłby natychmiastowo reagować.

          Spowity w mroku pokój oświetlony był zaledwie pożogą. Przez czarne kłęby dymu nawet nie zauważał gdzie mogą być włączniki normalnego światła, a nawet gdyby je dostrzegł pozostawało pytanie czy działają. Kurz wpadał mu do oczu i skutecznie sprawiał, że drobne łezki spływały po jego już zabrudzonej od sadzy twarzy. Mimo intensywniejszego słuchu nie dochodziły do niego dźwięki z piętra, co doprowadzało do maksimum szału, lecz jednak pozostawał w zrozumieniu dla Gilberta. Wolał nie wzbudzać podejrzeń i nie wskazywać dokładnego położenia.

          Kompletnie nie wiedział gdzie się znajduje. Nigdy wcześniej nie był w rezydencji Łukasiewiczów, a kiedy otulona została zupełną czernią oraz zgliszczami nie umiał stwierdzić czy nadal poruszał się po terenie długiego korytarza, zali znalazł się w jakimś pomieszczeniu. W jednym się orientował – musi uchylić okno, bo niewiele brakowało do uduszenia się.

          – Cholera jasna... – Im głębiej był, tym gorzej się oddychało. Czuł jak trucizna roznosi się po jego organizmie, paraliżuje mięśnie, ugina samoistnie kości, wplata mętlik w mózg, a do oczu celowo nalewa wody, żeby tylko nie zauważyć najważniejszych przejść oraz zakrętów. Za każdym razem jak próbował przyspieszyć, zwalniał dwukrotnie, a widoczność ulegała zniszczeniu. Próbował iść, ale prawdopodobieństwo zawodzenia się nasilało.

          Nie może zawieść. Nie tym razem. Już raz doprowadził do załamania Erizabety. Ponownie na nim polegała i choć podtrzymywał zdanie, że kompanem do tego odpowiednim nie jest, to Eliza była ponad innymi ludźmi. Dla niej poświęcał się w stu procentach i za każdym razem, jak nogą prawie ocierał się o iskrzących morderców, powtarzał sobie, że to dla niej i ich wspólnej przyszłości. Dla dziecka, które modlił się, żeby mimo szatańskich warunków dożyło i urodziło się zdrowe.

          Masz cel. Zrobisz to. Masz dla kogo!

          Następne szelesty odbiły się o jego uszy, profilaktycznie zmuszając do odwrócenia się. Jednakże nikogo tutaj nie było, a przynajmniej nie dostrzegał przez ścianę mroku. Czuł się dosłownie jakby kroczył po piekle; duszno, ciasno, niebezpiecznie, wieczne ryzyko, poczucie jakoby ktoś ciągle deptał mu po piętach, głośno, a jednak tak cicho, mnóstwo deformacji.

          Oraz co najważniejsze i był pewny, że to słyszał – krzyki. Oni dalej dzielnie walczyli i może nie mogli zrobić wiele, tak nie poddawali się i nie pozwalali śmierci ich pochłonąć.

          Nie panując nad tym spojrzał na podłogę, która pełna była mniejszych i większych śmieci. Widocznie przed podpaleniem całego budynku zrobili bałagan, aby ciężej było poruszać się po posesji. Zauważył rozbitą ramkę, a w niej równie zniszczone zdjęcie.

          Przedstawiało Łukasiewiczów szeroko uśmiechniętych i realnie wyglądających na szczęśliwych. Nie obstawiał kiedy zostało ono wykonane, lecz domyślał się, że dawno temu, skoro uśmiechy łatwe do posądzenia za fałszywe emanowały taką szczerością.

          A teraz fotografia się paliła. Jedyne wspomnienie, o którym Feliks myślał sam z siebie, a nie nocą, gdy próbował w spokoju zasnąć.

          I w ciemności dymu kontynuował kręcenie się, walcząc dosłownie o przetrwanie w ostatnich wdechach świeżego powietrza. Nie, takiego już tu nie było. Zatracił się w toksynie, która nie dawała mu żyć, a wcale by się nie zdziwił, gdyby Maria stała za nim z tasakiem i tylko czekała aż się odwróci.

          Aż nagle ujrzał swoje ukojenie – drzwi frontowe były tuż przed nim. Kiedy je otworzy najważniejsza część zadania będzie za nim. Okna były kwestią ewentualną. Istotne było swobodne wyjście. Nie minęła sekunda, a zignorował brak powietrza i zabrał się do roboty.

          Wszystko dla was.

          A co z Gilbertem? Ryzykował na górze. Chociaż wątpliwości zalewały mu głowę – nie poddawał się. Gotowy był na wyprowadzenie z domu poszkodowanych, jak i na finalne starcie z Adamem.

          To był koniec.

          Tylko jeden z nich wyjdzie żywy z tego domu.

***

          Wszystko szło zgodnie z planem. Nie było mowy o nawet mikroskopijnym błędzie. Rzecz jasna, plan został dopiero chwilę temu stworzony w głowie Marii, ale była przekonana o jego doskonałości, a wręcz nadludzkiej perfekcyjności w porównaniu do pierwotnego scenariusza. Samo zabicie plebsu nie wystarczyło do zapełnienia wskaźnika jej psychopatycznej satysfakcji. Po zobaczeniu Gilberta oraz Rodericha, wypełnionych szokiem oraz przerażeniem, doszła do wniosku, że w noc triumfu prawdziwi zwycięzcy zaliczają jak najwięcej ofiar, a nie tylko te, które im się podobają.

          Wszakże mówiąc szczerze, zasługiwali na taki koniec. Za ponad dwadzieścia lat powodowania w jej życiu cierpienia i uważania, że to oni byli tymi poszkodowanymi zasługiwali na wszelką torturę stworzoną kiedykolwiek w tym brudnym świecie.

          Lecz ironiczne było nazywanie świata "brudnym", gdy sama jednym z nich była.

          Z dumą królowej szła pośpiesznie przez rozświetlony korytarz, doskonale słysząc przebijającą się przez płomienie rozmowę synów. Sądzili, że ją pokonają, że są tymi lepszymi, jest jeszcze nadzieja, a ci uwięzieni w pokojach przeżyją. Zabawne! Ledwo krzyczeli! Przy czym niektórzy całkowicie umilkli i zachowywali się jak trupy, którymi miała nadzieję, że są.

          Feliks, Erizabeta; to pewnie dla nich przede wszystkim zaryzykowali. Ciekawiła ją ich mina, gdy się zorientują, że przyszli zdecydowanie za późno. Z biednej dziewuszki i chłopca nie pozostanie nic więcej, jak hałda prochu. Acz nie pogniewałaby się za brutalniejszy widok.

          Mogą odsłaniać drzwi, okna, wpuszczać tlen, próbować ugasić płomienie i otworzyć więzienia – nie ujrzą nic przyjemnego.

          Jednakowoż była aktualnie ważniejsza sprawa do załatwienia, ale z drugiej strony nie taka, która zajmie jej wieczność. Mimo wszystko czasu nie zostało dużo. Kierowała się w stronę ostatniego pomieszczenia nieskażonego pożarem, a od którego ogień był mniej więcej daleko. Pierwsze piętro nie zostało ruszone praktycznie wcale, poza celami nieudaczników. W ustalonym, bezpiecznym miejscu czekał na nią Adam, wobec którego podejrzenia stawały się coraz bardziej uzasadnione. Zachowywał się w jej oczach niepokojąco. Definitywnie nie chciał robić żadnej z dzisiejszych rzeczy.

          Aczkolwiek kiedy zawiedzie, nie będzie to jej problem. Bronie mieli już gotowe i nic Marii nie trzymało przed użyciem ich wobec siebie nawzajem.

          Wszak serce dalej przyjemnie przyspieszało, gdy do myśli dobijały się wspomnienia dzielone z Łukasiewiczem; słodkie pocałunki, ciepłe uściski, ponętne namiętności, wspólnie realizowane plany oraz marzenia, których i może nigdy nie spełnią, ale wiara w alternatywne światy ją pocieszała. Może w innym uniwersum była normalniejsza, zdrowsza.

          Nic tu po niej! Uciekłaby tam przy pierwszej możliwej okazji.

          Ale to może strzępek jej poczytalności domagał się niemożliwego.

          Otworzyła pewnie drzwi i bez zaskoczenia zobaczyła Adama. Stał tak, jak go zostawiła. Świecił perfekcją, lecz zarówno zdradą, a to był dla niej wystarczający powód, żeby ewentualnie wrzucić go w płomienie lub sprzedać elegancką kulkę w łeb. Aczkolwiek coś w niej mówiło, by tego nie robić; że uczyniła wystarczająco i niech jedynie on pozostanie niepodległy.

          – Wracam z dobrymi informacjami! – Rzekła słodkim tonem, ale nie naprawiło to grobowej atmosfery, jaka zrodziła się w pokoju. Jedna rzecz uległa zmianie i to na gorsze. Niebieskooki pogrążył się w jeszcze większym nierozsądku, choć normalna osoba nazwałaby to po prostu wątpliwością. – Już raz ci mówiłam.

          – Przecież nic się nie dzieje! – Odparł bardziej impulsywnie niż zamierzał. Czerwone oczy świeciły się od nerwów, które umyślnie targał. Naprawdę tego nie chciał, ale wychodziło samoistnie. Tak jak znał siebie mógł przewidzieć, że go to przerośnie, a jednak uparcie szedł na przód i gubił się we własnej otchłani tragikomedii. – To znaczy... Wszystko dobrze.

          – Właśnie widzę. – Mimo, że tonacja ani trochę na to nie wskazywała, gotowała się w niej każda najdrobniejsza, negatywna emocja. Jednak postanowiła to ukrywać dla dobra sprawy, a ot co, może nie zakończy się niepowodzeniem dla niej. Podeszła do niebieskookiego i mocno go przytuliła. To akurat zmianie nie uległo; jego przyjemne ciepło mogło konkurować z pożarem. – Tak jak powiedziałam, mam dobre wieści!

          – Jakie? – Idiotycznie liczył, że Beilschmidt nie słyszy drżenia jego głosu.

          – Zmieniłam nieco nasz plan działania. Myślę, że spodoba ci się i będziesz bardziej aktywny. Zawsze chciałeś mieć porządną rolę w tej idei! – Szeroki uśmiech kobiety nie napawał optymizmem, a czymś zupełnie przeciwnym. Chociaż Adam próbował cieszyć się takim zakończeniem przeczucie mu podpowiadało, że to nie jest dokładne to. Nie tego się po sobie spodziewał i tak myślał od tylu dni, aby finalnie nic nie przekształcić.

          – Co takiego zmieniłaś? – Udawanie zainteresowanego mu nie wychodziło. Utwierdziło go w tym intensywne wbicie paznokci w jego skórę i rozszerzone w furii powieki. To nie mogło być cokolwiek dobrego. Jakby cała ta noc była dobra!

          – Będziemy mieli dodatkowe ofiary. Na korzyść twoją. Ja spasuję. – Dotknęła delikatnie zimnymi palcami twarzy partnera, cudownie rozpalającej się od wszechstronnych płomieni oraz nerwów. – Gilbert i Roderich nas odwiedzili. Są tutaj. – A szok nigdy nie był miłosiernym zjawiskiem. Adam odskoczył przerażony od Marii i wzrokiem pełnym fermentu przyglądał się albinosce. Dla niej to było nic, ale wiadomo, iż dla wariatów zdrowy rozsądek nie istniał.

          O ironio, sam był wariatem.

          – Co ty wygadujesz?! – Wręcz krzyczał. To było nie do pojęcia, jak prosto Beilschmidt podejmowała infantylne decyzje, które negatywnie mogły zaważyć na całej akcji. Jednakże, tylko kiedy usłyszał obrzydliwe imię albinosa obudził się w nim przerażający instynkt. Coś, co zasnęło w nim na moment i niespodziewanie znowu powróciło; silniejsze. – Tu w domu?!

          – Dokładnie tak! Mam nadzieję, że odpowiednio to wykorzystasz. – Nie miała zamiaru komentować tej reakcji. Jedyne czego zaczynała pragnąć, to złapać za lufę i strzelać. Jej dwie strony się ze sobą kłóciły; kochająca, marząca o spokojnym życiu i dążąca do celu zabójczyni, nie akceptująca w swoich szeregach tchórzy, niezależnie kim dla niej prywatnie byli.

          – Wiesz jakie to za sobą niesie ryzyko?! – Przybliżył się do białowłosej, ale jeszcze w tej samej chwili odsunął widząc jej zatrważającą pewność siebie. Za tym stało coś więcej. Raczej nie powinien tak pochopnie oceniać. Z drugiej jednak strony od początku było ustanowione co robią i jak. – Przecież na pewno wezwali jakąś pomoc! Na sto procent zaraz tu ktoś wparuje i cały nasz plan zostanie zniszczony! Co jak przyjdzie policja?! – To nie mogło się tak skończyć. Wolał umrzeć niż dać tym motłochom błogostan z pokonania go!

          Tymczasem spokój z twarzy Beilschmidt nie ustępował. Nawet się powiększył, ale tym razem w małym duecie z rozbawieniem. Przybliżyła się do Łukasiewicza i złapała oblicze, przybliżając usta do ucha i biorąc głęboki wdech.

          – Którą mamy po swojej stronie. – Szepnęła o mało radośnie. Owinęło to ich obydwóch niepodobną do poprzednich razów stabilizacją emocjonalną. Przecież mieli sojuszników na zewnątrz. Nie siedzieli w tym aż tak samotnie, nawet jeżeli o planie wiedzieli tylko oni. Beilschmidt mogła zostać upokorzona dni temu i zniżona do parteru, ale nie zmieniało to faktu, że miała wokół siebie nadal kilku wpływowych ludzi, co też z niej czyniło nie lada jednostkę.

          Niczym najsilniejsza osoba w kraju. Na świecie!

          – Nie masz czym się przejmować. Nawet jeśli policja przyjdzie, to nam pomoże i będzie jedynie łatwiej. – Nie minęła chwila, a obydwoje złączyli usta w łagodnym pocałunku, jakiego ze sobą nie doświadczyli od naprawdę dłuższego czasu. Nagrzane, lekko namiętne wargi mieszały się z tymi minimalistycznymi, chłodnymi i ograniczonymi, które niejako wykorzystywały swoją grację do zaznaczenia dominacji oraz pokazania, że to ich właściciel sprawuje tu władzę.

          – Nienawidzisz Gilberta, prawda? – Pytanie podchodziło mocno pod retoryczne. Odpowiedź była oczywista, ale po Łukasiewiczu spodziewała się wszystkiego.

          – Bardzo. – Nawet nad tym nie panując spojrzał w stronę drzwi, za którymi na pewno kręcił się białowłosy i próbował ratować byle trupy. Aż uśmiech wstąpił na ponurą twarz. Robiło się cieplej na sercu, gdy przypominał sobie o możliwości zakończenia tego raz na zawsze i wbicia ostrego topora w głowę chłopaka. I jak słodko by dla niego było, gdyby Feliks jednak jeszcze był przy życiu i mógł tę scenę oglądać.

          Albo na odwrót; torturowanie Gilberta widokiem tlącego się Feliksa. Co brutalniejsze? Co bardziej satysfakcjonującego dla ociekającej zniszczeniem duszy?

          – W takim razie na co czekasz? Jest na wyciągnięcie ręki! Masz broń, motyw, warunki, przewagę. Nie ma szans, że tego nie wygrasz. – Że oni tego nie wygrają. Piękna manipulacja ciągnęła za sobą grupowe zwycięstwo! W takich momentach była z siebie aż nienaturalnie dumna.

          – To twój syn. – Resztki człowieczeństwa?

          – Nie patrzę na niego przez ten pryzmat. – Więc dlaczego wciąż nazywała siebie matką? Gilbert był dla niej jak nieistotny szczegół, Roderichem gardziła, a Ludwiga więcej nie było niż było. Zawsze to Gauthier był dla niego wzorem do naśladowania, z kolei biedna matka gdzieś zaginęła po drodze w jego wychowaniu.

          Jednak Ludwiga nie było w mieszkaniu, jego domu, ani nawet w kraju. Był cholera wie gdzie i zajmował się swoimi sprawami. W głębi serca oczekiwała, że otworzy się tam jego ukryta strona odziedziczona po kochanej... Matce.

          Adam odszedł od kobiety i zwrócił się w stronę drzwi. Już wiedział co ma zrobić. Nie było odwrotu, a jak sobie obiecywał ta noc była ostatnią i po niej nie będzie czego kontynuować. On albo Gilbert. Tylko jeden z nich miał prawo żyć.

          – Powodzenia. – Stworzyła potwora.

*** 

          Sytuacja pogarszała się. Ciasne pomieszczenie bardziej tonęło w ogniu i nie było mowy o dalszym krzyczeniu. Gardło zostało wręcz zablokowane od czarnego pyłu roznoszącego się w powietrzu i cicho szepczącego do ucha, że cokolwiek spróbują zrobić, przyniesie im to więcej problemów. I pomimo poparzonych palców, ona dalej starała się wyrwać klamkę, wyważyć drzwi lub odsłonić okno, byle jakkolwiek się uwolnić. Żyła za krótko, aby już kopnąć w kalendarz.

          Oni wszyscy przecież byli w kwiecie wieku! Tak młodzi, z gromadką perspektyw, marzeniami, celami, a jednak jedyne co pokazywała przyszłość, to palącą się skórę oraz groby ozdobione wszystkimi kolorami tęczy.

          Pozostawała zdeterminowana. Nie uzna tej nocy za ostatnią ani żadną inną. Choćby miała na łeb paść, połamać się, skończyć na wózku inwalidzkim albo z gorącymi obrażeniami trzeciego stopnia; wyjdzie stąd ze swoją rodziną.

          – Musi coś być! Zaraz na pewno znajdziemy coś, co rozwali te drzwi i wyjdziemy! Nie mają z nami równych... – Dziewczynie wypowiedź przerwał gromki, suchy kaszel. Skuliła się łapiąc głęboki wdech, lecz ilekroć miała dobrą intencję, grała ona przeciw niej. Znowu się zakrztusiła. Oczy zaszły ciemną mgłą, a w głowie zakręciło. Oparła się o wyjście, jakby oczekiwała, że pod ciężarem jej ciała same wyrwą się z zatrzasków. – Coś jest...

          – Radmila, usiądź. To nie ma sensu. – Magdalena pesymistką nie była, ale widziała co się przed nią święci. Pożoga nie malała. Była bliżej ich marnych, zmasakrowanych żyć, zbezczeszczonych metalowymi rurami i śliną obrzydliwców. Siedziała nieruchomo przy ścianie jeszcze nie dotkniętej zniszczeniem, acz tak jak wszystko tej nocy, do czasu. – Nikt nas stąd nie wyciągnie. My też nie damy rady się uwolnić. – Ze słowa na słowo dogasała. Najpiękniejsze lata życia miała za sobą. Nikt nie napomknie o starej Łukasiewicz, co nawet działało na jej korzyść. Gdziekolwiek będzie w zaświatach nic nie będzie zawracać jej głowy. Przymknęła oczy.

          – Co ty wygadujesz?! Od dziecka tyle razy mi powtarzałaś, że notorycznie w każdej sytuacji jest plan awaryjny i ratunek! Co sprawia, że ta noc jest inna?! – Kucnęła przy matce i przyjrzała się jej smutkowi. Nienawidziła tego stwierdzać, ale w delikatnych rysach twarzy kobiety dostrzegała Feliksa. Co się z nim działo? Czy w ogóle dalej żył? Musiała się dowiedzieć. Złapała niebieskooką za ramiona, potrząsnęła nią i zero reakcji. – Mamo...

          – Żyję. – Choć nie widziała w tym dłużej sensu. Po części zrzucała winę na siebie. To ona związała się z Adamem i zamiast zareagować wcześniej, porządnie, wzięcia tego cholernego rozwodu i najwyżej biegania po sądach bite miesiące, teraz mając zagwarantowaną wolność dla siebie oraz swoich dzieci, męczyła się z nim i oszukiwała, że się zmieni. Płaciła za to. Płacili wszyscy. Ignorowała potwora. Lecz co miała poradzić na to, że się bała? Wolała nie dostarczać podopiecznym stresu. Nie przewidywała jednak, że życie potoczy się w ten sposób.

          Nie byłoby błędne nazwanie jej tchórzem ani postawienie na tej samej randze co Marię czy byle męża. Nawet nie bolało, gdy nasłuchiwała błogich jęków Beilschmidt innej nocy. To nie był ten sam Łukasiewicz, którego poznała w adolescencji. Nie zatęskni, choć do tego okazji dużo nie dostanie.

          – Mamo, my naprawdę mamy szansę. Wstań i mi pomóż, a znajdziemy się na zewnątrz. – Przejeżdżała opiekuńczo po rozpalonej twarzy, jedwabnie uśmiechała, zali nie zmieniło to przykrego nastawienia Magdaleny. Nie drgnęła palcem. – Jak wolisz. – Dodała, ale z tonem zdecydowanie chłodniejszym. Horákova od kiedy pamiętała była pewną siebie dziewczyną. Nie bała się wyzwań czy powiedzenia komuś szczerze co o nim myśli. Co momentami zakrawało o płynącą z serca chamskość, ale wychodziło to na dobre. Szczególnie teraz.

          Głośny huk rozległ się na korytarzu kiedy ponownie uderzyła całą swą siłą w drzwi. Syknęła z bólu, kształtując czerwoną dłoń w pięść, lecz już po krótkiej chwili ponowiła swój ruch. Nie myślała logicznie. Uparcie stała w przekonaniu, że walenie ciągle w jedno miejsce przyniesie sukces, zaczerpnie świeżego powietrza, a matka rozprostuje nogi w świetle berlińskich gwiazd. Kolejny hałas, następny, któryś z kolei – gubiła się w zamachnięciach, które nic nie przynosiły. Desperacja narastała.

          – Przecież to musi się udać! – Krzyczała przez łzy o mało padając na kolana. Zawodziła wszystkich po kolei. Poczynając od siebie, idąc przed matkę, a kończąc na bracie, który zasługiwał na przynajmniej godne pochowanie. Zerknęła na meble zasłaniające okno. Nie miała tyle mocy, by je przesunąć. Zresztą, ogień już tam był.

          Nim się obejrzała ryknęła płaczem. Była tak haniebnie słaba! Żałosne, że w ogóle miała czelność sobie kłamać. Gdyby chociaż Jakub tu był, nie skapitulował, nie uciekł, a był tutaj z nimi i walczył po tej samej stronie; może wtedy udałoby się odsłonić którekolwiek wyjście i nacieszyć niepodległością. Jednak nie. Według niego zdradzenie własnej rodziny było tą jedyną opcją. Fałszywiec. Napluł w twarz ludziom, dzięki którym stąpał po świecie.

          W tym samym czasie, między krętymi korytarzami, przemieszczał się z nadzieją Gilbert. Liczył na jakąkolwiek broń, którą znajdzie w dziurach kłębów lub chociaż na malutką wskazówkę gdzie byli uwięzieni ludzie. Jego jedyna, prawdziwa rodzina.

          Zmysły go oszukiwały, że ciągle ktoś za nim podąża i rzuca na niego z ostrzem, ale nie byłby ani trochę zdziwiony, gdyby jednak fałszywe przypuszczenia zderzały się z rzeczywistością. Adam gdzieś tu był. Marią się nie przejmował. Ją bez problemu pokona.

          Kaszlał, łzawił, potykał się o własne nogi; nie zatrzymywało go to, a przysięgał, że z końca ścieżki dochodziły do niego wrzaski z prośbami o ratunek. Przyspieszył kroku słysząc znowu głośniejszy szelest. Już nie wiedział co jest skwierczeniem ognia, a co jego własnym, ciężkim oddechem.

          Zawroty głowy były nie do opisania. Płatała mu figle i zmuszała do ruchów, jakich racjonalnie myślący człowiek nigdy by nie popełnił. W co się wpakował?! Roderich miał rację. Mogli zaczekać! Wszakże odwrotu nie było. O szczęśliwe zakończenie walczył samodzielnie.

          Tym razem też trudno się obstawiało czy to zaledwie dym układał się w tak fantazyjne kształty, wyobraźnia bawiła się jego wzrokiem, czy faktycznie ktoś stał w oddali i na niego czekał. Aczkolwiek nie zdążył wytężyć oczu i się skupić, a tajemniczego ciała już nie było. Przypominało człowieka; wysokiego, umięśnionego, definitywnie trzymającego coś w dłoni.

          Adam.

          – Kurwa mać... – Pragnął skurwysyna udusić za całe piekło, które zgotował w jego życiu i w egzystencjach najbliższych. Za wszystkie krzywdy, jakie wyrządził Feliksowi i za które obydwoje musieli wspólnie cierpieć. I może mieli wtedy siebie, ale rozdzieleni zostali równie szybko, co niegdyś zyskali swoje wsparcie. Jeżeli zielonooki chłopak okaże się być martwy obiecywał, że nie zazna kontroli. – Zdechnie. – Szepnął zasłaniając usta i nos materiałem ubrań. Było jeszcze tragiczniej. Gdzie nie było płomieni, tam były toksyny.

          Aż nagle rzucił się do niego delikatny, skromny błysk parę metrów przed nim. Nie było tego wcześniej. Pojawiło się dosłownie sekundy temu, gdy na moment stracił orientację w terenie. Dom wydawał się praktycznie nowym miejscem od wszechogarniającego pożaru. Naszły go pytania czym spowodowany został blask, a ludzka, chora ciekawość popchnęła go do zobaczenia. Na uwadze miał, że gdzieś kręcił się Łukasiewicz.

          Stanął przed przedmiotem, a widząc nienaruszoną, praktycznie nową siekierę zabiło mu szybciej serce. Nie była tu przedtem. Rozejrzał się przerażony, ale nikogo nie było. Raptem roznoszący się dalej kopeć, który skutecznie tworzył grubą blokadę dla widoczności. To musiała być pułapka. Nie było na to innego wytłumaczenia. Jednak skoro Adam oczekiwał równej walki, zapewni mu ją. Bez wątpliwości podniósł broń, nie mając nawet momentu na zastanowienia i już słysząc przeraźliwy harmider.

          – Musi tu ktoś być! Proszę, pomocy! – Było blisko! Dosłownie ostatni pokój w długim korytarzu został wypełniony niewinnymi duszami, które nie znały słowa "porażka". I choć głos intensywnie narastał w płaczu, nie stracili nadziei, a nadal wołali.

          – Radmila! – Zerwał się do biegu kompletnie ignorując własne obawy. Nareszcie robił to po co tu przyszedł. Służył ratunkiem ludziom, dla których stracenie żywota będzie w stu procentach warte zachodu i patrząc na świat z góry nie będzie żałować ani jednego wykonanego kroku ku ich wolności. – Jesteście tutaj?! – Topór jakby mu z nieba spadł.

          – Gilbert?! Nie wierzę... Tak, jesteśmy tutaj! Ja i Magdalena! – Kolejne łzy spłynęły po beznadziejnej twarzy Horákovej, gdy do straconego w depresji umysłu dobiła się świadomość, że błagania jednak na coś się zdały. Nie dowierzała. Było to tak abstrakcyjne, a zarazem niezwykle prawdziwe!

          – Jest tu ktoś? – Łukasiewicz ostatkiem sił uniosła głowę w stronę córki, która po raz pierwszy od groma dni miała oczy wypełnione aż tak żywym błękitem. Nie przypominała siebie sprzed minuty.

          – Gilbert przyszedł! Jesteśmy uratowane! – Ciałem rzuciła się na matkę, do której ledwo dochodziła wypowiedziana wieść. Z jednej strony absurdalne, bo dlaczego nagle teraz ktoś miałby wyciągać ich z ognia, lecz z drugiej było to spełnieniem marzeń gnijącego, ludzkiego istnienia. – Wyciągnij nas stąd!

          – Zamierzam! – Modlił się w duchu, żeby to poszło zgodnie z jego myślami, by nikt nie przeszkodził, ani by nie była to zastawiona na niego pułapka. – Odsuńcie się! – I po chwili wykonał pierwszy zamach oraz uderzenie ostrzem w drzwi. To szło za prosto. Niemożliwe, aby zajęło mu to kilka momentów, a Radmila z Magdaleną zaraz wpadły w jego ramiona i ze wzruszeniem w oczach dziękowały za przybycie.

          Jeden zamach, drugi, trzeci, czwarty, piąty, a za każdym następnym kawałek wejścia się odrywał i lądował na rozgrzanej podłodze. Stworzyła się drobna dziura, przez którą dokładnie mógłby zobaczyć jak wygląda sytuacja w pomieszczeniu, ale nie była wystarczająca do wyciągnięcia obydwóch kobiet. Pot spływał po ciele, dłonie drżały i wykonywały coraz mniej precyzyjne ruchy. Obawiał się, że zaraz się rozpędzi i przypadkiem zada finalny cios swojej rodzinie, a rozbity umysł już wytwarzał wizję rozlewającej się po jego ubraniu krwi.

          Nie, tak nie będzie. Nie pozwoli na to. Czerwona barwa kogoś innego rozleje się tej nocy w zgliszczach domu.

          Jeszcze minutka... Będą wolne.

          I jak sobie obiecał, nie minęło dużo, a przez wybitą w drzwiach dziurę zauważał zarumienioną od gorąca twarz Horákovej. Na policzkach w ciągu dalszym widniały świeże, mokre ślady, a serce niemiłosiernie się radowało ze świadomości, że powstały one ze szczęścia.

          – Udało się... – Powiedział do siebie cicho i nie czekając ani chwili dłużej rzucił broń w bok i pomógł w wydostaniu się z piekła. Radmila wręcz automatycznie go złapała i wtuliła się w bezpieczne ramiona, dzięki którym teraz mogła dosłownie zawdzięczać swoje życie. Co mogła rzec? Wzruszyła się! Kiedy nic nie rozjaśniało przyszłości i widniała ona w ciemnych barwach, niespodziewanie usłyszała znajomy głos nawołujący do walki.

          Obydwoje pomogli ledwo przytomnej Magdalenie przejść przez dziurę, a kiedy obydwoje równo stali na powierzchni patrzyli na siebie z dumą. To nieprawdopodobne! Niemożliwe stało się możliwe i najczarniejsze scenariusze wyparowały w ułamku sekundy.

          – Tak bardzo ci dziękujemy... – Łukasiewicz nie powstrzymywała ulatujących z niej emocji. Ledwo siedząc nie dopuszczała do siebie myśli, że jednak noc zostanie pozbawiona śmierci. Jednakże pozostawał istotny szczegół, bez którego spokojnie nie opuści mieszkania. Nieważne jak niebezpiecznie tu było i jakie jednostki się na nich czaiły. – Ale gdzie jest Feliks i Eliza? Już ich uwolniłeś czy dalej gdzieś tutaj są?!

          – Jeszcze ich nie znalazłem. Na pewno są gdzieś na tym piętrze, ale nie wiem gdzie dokładnie. – Wszelkie krzyki ustały. Nawet nie miał drobnej wskazówki gdzie oni mogli się znajdować, a nie uśmiechało mu się wyważanie dosłownie wszystkich drzwi. Zajęłoby to całą noc! Nie miał całej, gdy zagrożenie deptało mu pięty, a życie najważniejszych zwisało z włoska. – Na razie musicie uciekać! To nie jest bezpieczne miejsce i kto wie co oni kombinują. Roderich jest na dole i się wami zajmie. Ja tu zostanę i będę szukać. – Kobiety spoglądały na niego z nie lada zmartwieniem, ale jego słowa były dla nich rozkazem i nie miały zamiaru się sprzeciwiać. Chodziło o życie, a Beilschmidt jak najbardziej był sojusznikiem wartym zaufania.

          – Proszę cię, uważaj na siebie. To już nie jest zabawa w kotka i myszkę. Im chodzi tylko o jedno i nie zawahają się przed zabiciem cię. – Przed ucieczką przed siebie powstrzymała ich jeszcze Magdalena. Kompletnie nie wiedziała co myśleć, a w zatłoczonym dymem umyśle roiło się od nowszych dylematów. Białowłosy kiwnął do niej głową ze zrozumieniem i nie czekając ani chwili dłużej zerwali się do biegu przez ogień w dół. Szczęśliwie, schody były jednym z nielicznych miejsc nieskażonych ogniem.

          Zmysły się buntowały i uparcie uginały kości w nogach, aby tylko paść na podłogę i otoczyć gorącymi płomieniami; żeby przeszły one na wrażliwą skórę i wkopały nie wiadomo ile metrów pod ziemię na całą wieczność. Wszakże rozsądek podpowiadał, by biec i nie patrzeć w boki czy tył, a jedynie przed siebie i zbliżać się do celu, jakim było wyjście. Jednak brak bliskich odbierał motywacji na sile. Bez świadomości, że rodzina jest bezpieczna aspekt wolnego życia ubliżał sam sobie na sensie.

          Rzekomo w grupie siła. Nie mogli tak po prostu jej rozbić.

          I chociaż tchu brakowało i dym niczym wypolerowane ostrze wbijał się w oczy i siłą je zamykał, nie zatrzymywali się. Rozwiązaniem nie było się poddać, a udowodnić, że jednak się da. Śmieszne ze strony Adama i Marii, że to właśnie oni chcieli zgarnąć flesze oraz uwielbienie. Cóż, w pewnych kręgach to drugie na pewno dostaną, acz mig aparatów w niekoniecznie upragnionym znaczeniu.

          A kiedy biegnąc uderzali z całej siły stopami o podłogę, ocknęło to zamkniętą w niewolnictwie dziewczynę. Leżała pośród skwaru i nie odróżniała dźwięków dookoła od jej własnych szalonych myśli. Tak, były szalone i na równie zaawansowanym poziomie niemożliwe do osiągnięcia. W końcu spokojne śpiewanie zrelaksowanym głosem kołysanek nie nastanie za tego wcielenia. I zważając na przeklęcie jej duszy, za żadnego innego.

          Aczkolwiek ogarnęła Erizabetę pewność, że ktoś biegł za ścianami i przystankiem były dawno otworzone przez kogoś drzwi frontowe. Zaczerpnęła do płuc toksyn i z sykiem oparzeń podniosła się do siadu rozciągając zniszczone ciało. Rozpoznawała głos. Znała go od miesięcy i na początku września kochała go słuchać naładowanego irytacją podczas lekcji fizyki.

          – Gilbert?! – Zepchnęła gardło do granic możliwości, a to jedynie po to, aby na pewno ją usłyszał. Lecz czy wtedy adekwatne było mówienie "jedynie"? Chodziło o przeżycie. Doczołgała się do wyjścia i mozolnie o nie oparła nasłuchując szelestów za nimi. Nie była sama i mowy nie było o przemieszczaniu się wrogów. Wtedy ten moment wyglądałby diametralnie inaczej. – Gilbert! – Wrzeszczała z nadzieją. Nie pozostało dużo z jakości gardła. Traciła głos.

          Beilschmidt instynktownie zatrzymał się, gdy dotarło do niego nawoływanie imienia. Hedervary była blisko! Euforycznie rozszerzył oczy nie potrafiąc się zdecydować czy od razu przechodzić do aktu ratunkowego, czy odprowadzić Radmilę oraz Magdalenę do Rodericha. Pozostawało tyle do zrobienia, a tak mało czasu. To kwestia minut aż dom w całości runie. Fundamenty długo nie wytrzymają.

          – Szybko biegniemy na dół! Już wiem gdzie zamknęli Elizę. – Nieprawdopodobne, że jednak okazywało się to być aż tak łatwe. Wątpił, że Adam podłożył mu siekierę, aby prościej mu było uwolnić jego więźniów. Nigdzie się nie ujawniał i choć ciągle wyczuwał cudzą, nieprzyjemną obecność, nie wchodziła mu ona w drogę. O co tu chodziło?! Za tym musiał kryć się głębszy spisek!

          Przybierali nogami w nadludzkim tempie i nim się obejrzeli stanęli na parterze. O ich twarze nie ocierał się już zaledwie przeraźliwy gorąc, a również stabilny, prawie niewyczuwalny wiatr, który roznosił płomienie z większą siłą, acz zarówno przypominał o istnieniu świeżości w organizmie. Edelstein nie zwlekał i pracował.

          – Roderich! – Albinos pociągnął za sobą towarzyszki i podbiegł marniejącymi siłami do brata. Stał niedaleko odblokowanego chwilę temu wyjścia, a stamtąd będzie łatwa droga do opuszczenia posesji. – Wyprowadź je stąd i przedostańcie się do bezpiecznego miejsca. Wiem gdzie jest Erizabeta i trzeba ją wyciągnąć! – Szatyn wzdrygnął się po usłyszeniu imienia ukochanej. Aż zapragnął sam bardziej rzucić się w ogień i ryzykować urażeniem siebie, byle na własną rękę w pierwszej sekundzie zobaczyć co dolega Hedervary, ale też mocno ją przytulić i przeprosić za każdą nierozsądność wywołaną emocjami.

          Lecz obowiązki wzywały. Nie dałby rady aż tak się odważyć. Był zwykłym tchórzem, którego czasem przerastało samo odsłonięcie okna, aby zażyć tlenu i dawać warunki do życia w piekle. Nie wspominając o pseudo matce, zapewne tylko czekającej aż jednak złamie swoje zahamowania i postanowi ostatni raz się z nią skonfrontować. Nie da jej tego osiągnięcia.

          Nie zdążył jęknąć ani słowa, a Gilbert już odwrócił się i zawracał na piętro. Jęki dziewczyny odbijały się w czaszce i nie dadzą spokoju, dopóki nie stanie w przeświadczeniu, że wszystko z nią dobrze. Acz mniemanie nie stawiało w pozytywnych znakach. Pamiętał rozmowę telefoniczną i chciało się płakać ze szczęścia, że nadal miała na tyle mocy, żeby wołać i cierpliwie czekać. I tak wyglądała za nim długo. Była dzielna.

          – Chodźmy! – Ponaglił je i po krótkich sekundach znajdowali się na rozświetlonym podwórku. Kiedy przybiegł tu z bratem nie było aż takiej tragedii. Wszystko rozchodziło się tak żwawo, iż pesymizm wmawiał, że nie wyrobią się z ratunkiem każdego i ewakuacją. Któraś z kolei część budynku hucznie padła na ziemię, rozpalając następne kawałki trawy. – Otwarta jest na pewno tylna brama, ale nie jestem pewny czy nadal jest do niej dostęp. – Przedzieranie się przez aż takie ściany ognia byłoby igraniem ze śmiercią. Byli jej stanowczo za blisko i nikt nie potrzebował zrobienia kroku w przód.

          – Bez obaw. Coś się na to zaradzi. – Bo nieważne, że ledwo widziała na własne oczy, mięśnie opadały z sił, a dłońmi posługiwała się tak, jakby nie należały do niej; to w ciągu dalszym był dom Łukasiewicz i kiedy Maria myślała, że ją przechytrzyła, zapominała o ważnym szczególe, że nie jest u siebie. To Magdalena miała przewagę i kiedy nie siedziała dłużej uwięziona wykorzystywała ją w stu procentach. Miała klucze do głównej części furtki.

          W rytmie prędkiego bicia serca szukała kluczy w kieszeni spodni. Modliła się, żeby nie okazało się, iż po drodze gdzieś jej wypadły i zostały zgarnięte przez obecność pożaru. Uśmiechnęła się lekko, gdy wyczuła ich delikatne ciepło, szybko je wyciągając i na tyle, na ile pozwalały jej siły przekręcając je w zamku. Niesamowite uczucie, którego nie dałaby rady opisać słowami. Na nowo pojawiała się nadzieja; zmartwychwstawała wręcz!

          Roderich nigdy wcześniej nie miał styczności z Magdaleną. Z Radmilą niejako również wielkiego kontaktu nie utrzymywał i zaledwie czasem widział ją przed szkołą, kiedy w jakiejś sprawie przychodziła do Feliksa. Nie spodziewał się zobaczyć zdeterminowane osobowości, które wbrew bycia wyniszczanymi tygodniami przez psychopatów, dalej utrzymywały swoją psychiczną czułość oraz wytrzymałość – Radmila nie poddając się w pokoju, a Magdalena zyskując żar ducha i optymizm.

          Aż nagle coś w nim mignęło. Była jeszcze jedna osoba, która w gąszczu ratunku była skutecznie pomijana przez wszystkich.

          – Feliks miał jeszcze brata. – A jednak ani Gilbert, ani ktokolwiek inny nie zastanawiał się nad rozglądaniem za nim. Beilschmidt wielokrotnie go przeklinał w prywatnym zaułku sypialni, ale nie zdarzyła się sytuacja, w której tłumaczyłby dlaczego.

          – Miał. – Odparła chłodno Horákova i na pamięć o Jakubie mimowolnie zerknęła na swoje poparzone dłonie i niewielkie obrazy na nogach matki. Nie były duże. Rzec można, że po drobnej opiece lekarzy i kilku dniach zejdą same. Wszak żal pozostawał. Nie wyparuje nigdy, nawet za kilkadziesiąt lat, gdy będzie można pomyśleć, że było i minęło, a jednak traumę łatwo mogli ominąć. – Uciekł ze strachu i cholera wie gdzie jest. – Gorzkość nie ustępowała. Edelsteinowi zrobiło się głupio z poruszenia tematu.

          – Jest otwarte! – Łukasiewicz się udało, a kiedy stanęli po bezpiecznej stronie bramy i płomienie oddaliły się o następne metry, dusze zaznały miłosiernie pięknej wolności z radością. Po raz pierwszy od tylu tygodni wyszły poza granicę klatki. Niebieskooka kobieta zwróciła wzrok do okien i z trwogą, acz spokojniejszą obserwowała. Tam gdzieś był jej syn, droga przyjaciółka i Gilbert; prawdziwa gwiazda tej nocy. – Niech im się uda... – A nadzieja jednak nie była matką głupich.

*** 

          Jest blisko. Zostały dwie osoby, a wezwane służby muszą w ułamku sekundy przyjechać! Nie będziesz w tym siedział samotnie.

          – Erizabeta, już idę! – Oddechu brakowało bardziej i bardziej. Ilekroć odwracał wzrok lub przechodził do innej części domu, ogień w poprzednim miejscu był większy i niebezpieczniejszy. Nie minie dużo czasu do momentu, w którym dosłownie wszystko zostanie kupką prochu o pięknym wspomnieniu.

          Odruchowo wziął głęboki oddech, co prędko okazało się być okropnym posunięciem. Zakrztusił się, czując jak do oczu ponownie nalatują łzy, a głowa staje cięższa. Nie rozróżniał czy to ze stresu, czy zatrucia. Obie opcje były prawdopodobne.

          Stopniowo słabł. Nie słyszał wszystkiego, nie dostrzegał ważnych elementów, kości jakby miękły, a nawet przestawały istnieć w jego wyniszczonym ciele. Nie umrze tu ze spalenia, a zatrucia, które triumfalnie nad nim panowało i zabierało na własność trzeźwość. Nawet nie wiedział czy Eliza znajdująca się za drzwiami naprzeciw cokolwiek mu odpowiedziała. Pot spływający na uszy zagłuszał najmniejsze szmery. Starł go z obolałego czoła, a siekierę mocno zacisnął w dłoni. Stawał się z nią jednością. Nie wypuści ani jednego przekleństwa z i tak brudnych ust, gdy całkowitym przypadkiem ostrze obije mu się o ręce lub nogi.

          Chwytało go za gardło i wykręcało. Pieczenie było makabryczne i z biegiem kolejnych sekund zastanawiał się czy da radę cokolwiek powiedzieć. Myślenie o tym bolało, a co dopiero faktyczne robienie tego. Odruchowo chwycił się za kark, jakby miało to w czymkolwiek pomóc.

          Charczał, a nie oddychał. Ginął, a nie sobie radził.

          – Jesteś tutaj? – Nie miał więcej siły na krzyczenie, a stwierdzał resztkami świadomości, że definitywnie nie znajdował się na piętrze sam. I to nie było wsparcie policji, pogotowia lub strażaków, tylko ktoś bardzo niepożądany, lecz nie umiał zlokalizować położenia nieprzyjaciela. To Adam pragnął wojny. Da mu ją, ale kiedy główne priorytety będą za nim. – Eliza... – Ociekał zmęczeniem opierając się o rozpalone drzwi.

          – Tak, jestem! – Dziewczyna rzekła w ekscytacji, nie zwracając już ani razu więcej uwagi na zbliżający się do niej płomień albo nadgorliwie wpadający do ust dym. Skoro Beilschmidt był dosłownie koło niej i zaraz rozwali drzwi, to nie minie długo, a będzie też w bezpiecznym objęciu Rodericha i jakże cudownego, zimnego powietrza. Wzruszenie kręciło się w oczach. Nie dowierzała, że zrobiła tak mało, a jednocześnie tak dużo. Odsunęła się słysząc pierwsze uderzenie bronią. Naprawdę była tego świadkiem.

          Zamach po zamachu, sapnięcie po sapnięciu, huk po huku i drobne krople potu jedna po drugiej. Zamiast osiągać w sobie spokój, bo przecież lada chwila Hedervary znajdzie się w jego objęciach, a nadzieja powtarzała, że z Feliksem nie jest aż tak źle, irytacja oraz zmartwienia rosły w nim i sprawiały ślamazarnym najdrobniejsze ruchy. Już dawno złapałby drzwi, gdyby nie wątpliwości i brak siły. Był tak słaby. Jak nie on.

          Zaraz ktoś przyjdzie. Przecież muszą. Maria nie jest aż tak wpływowa, pamiętaj.

          Acz motywowała go wiara. Nie w siebie, nie w przyszłość, a pamięć, że inni na nim polegają. Powierzyli mu całe swoje życie i nie pozwoli sobie ich zawieść, choćby pierw miał stracić całą swoją krew, rozum i godność.

          Gdyby ktokolwiek postawiłby go przed takim zadaniem kilka miesięcy temu, poddałby się na wstępie. Definitywnie dojrzał. Miał dla kogo. Człowiek uczy się przez całe życie, a ostatnie kilka miesięcy były dla niego najcenniejszymi lekcjami.

          I kiedy dziura intensywnie się powiększała i powoli dostrzegał Erizabetę, nawet nie dawał uwagi częstszym, niepokojącym dźwiękom rozlegającym się wokół. Maria z Adamem mogli wyskakiwać na niego z bombami atomowymi, a i tak nie dałby się łatwo i do ostatniej komórki próbował ich dobić. To jego noc; wieczór go i jego rodziny.

          Ostatni zamach. Już prawie koniec.

          Od nowa się krztusił, ale nie zatrzymywał się. To zaledwie błahy szczególik, który do grobu go nie wpędzi. Był silnym facetem. Polegano na nim.

          – Gotowe! – Powiedział z entuzjazmem, nie czekając długo i przekraczając próg wejścia. Zgadywał, że Erizabeta nie poradziłaby sobie sama, a wnioskując po przykrym stanie podczas rozmowy telefonicznie przewidywał, że nie zobaczy niczego dobrego.

          Lecz nie przypuszczał, że aż tak.

          – Eliza! – Jak z horroru. Przed oczami miał wiele wizji; brutalniejsze, jak i spokojniejsze, ale wszystkie miały ze sobą jedną wspólną rzecz. Erizabeta była w potwornym stanie i na myśl o ilości pomocy, jakiej będzie potrzebowała w szpitalu, aż robiło się niedobrze. Aczkolwiek to, co właśnie ujrzał przerosło jego najśmielsze oczekiwania. Nawet nie spojrzał na otaczający ich ogień. Jedynie na dziewczynę, która niczym nie przypominała swojego radosnego "ja". Oglądał trupa.

          Twarz blada, a jednak dalej czerwona w poszczególnych miejscach od nadmiernego upału, z domieszką czarnych spalin mieszających się z potem. Wychudzona, ze zwisającymi ubraniami z ciała definitywnie niezdrowego. Puste, martwe oczy, które raptem tylko przypominały, że kiedyś były piękną, żywą zielenią i choć tęskniły za tamtymi czasami, to nie było dla nich żadnego sposobu do wrócenia do roześmianych lat. Sięgające ledwo do ramion włosy, na końcówkach haniebnie ozdobione sadzą. To nie były dłużej chwytające za serce zadbane, długie, lśniące loki, jakich niejedna osoba by pozazdrościła. Prawdziwa ruina.

          I coś, co bolało najbardziej, wbijało nóż w uczucia i śmiało prosto w twarz, że nie zdążył, że stchórzył, był za wolny, wrogowie dopięli swego – skóra pełna głębokich spaleń, sięgających od dołu pleców aż po uszy, nachodząc nieznacznie na policzki. Nogi się pod nim ugięły i mimo cierpienia od własnej żałosności zakradł się w słaby uścisk dziewczyny. Czuł, że nie posiada hartu w działaniach. Oboje, niczym zapalone świeczki w śnieżny dzień, gaśli.

          – Cieszy mnie, że jesteś. – Bliskość drugiej osoby była czymś, czego było jej trzeba. Nie zdawała sobie sprawy jak bardzo! Chociaż nie dostawała dotyku Beilschmidta w stu procentach, bowiem ten bał się ją dotykać przez obecność skaz, do wzruszenia doprowadzała ją sama wiedza, że w ogóle tu jest; że zdecydował się ją uratować i nie porzucił po drodze, choć bardzo dobrze mógł. Mimowolnie uroniła łzę w kawał koszuli białowłosego.

          – Musimy stąd uciekać! Robi się coraz gorzej, a czuję, że Adam za mną chodzi. – Pozostawało pytanie co z Marią, jednak odnosił wrażenie, że robiła z Łukasiewicza swoją zabawkę. Normalnie by się pokazała i pozwoliła na nieco więcej, a jednak się chowała i udawała, że nie istnieje. – Jeszcze muszę znaleźć Feliksa, ale jestem pewien, że jest niedaleko! Wiesz gdzie mogli go zamknąć? – Zapytał, podnosząc się i biorąc do siebie dziewczynę. Nie wychodził z szoku po zobaczeniu jej. Smutek narastał, gdy myślał o reakcji Rodericha oraz tym czy ciąża jest bezpieczna. Podniósł ją i pomógł przedostać się przez otwór. Czas uciekał. Ognia nie było mniej, a więcej.

          – Nie wiem gdzie jest. Zostawili go na koniec i jedyne co słyszałam, to jego krzyki jeszcze na korytarzu. Może być dosłownie wszędzie. – Momentalnie odzyskała przytomność oraz siły do ucieczki. Zamglony korytarz zdawał się być o wiele lepszą opcją od ciasnego, wręcz klaustrofobicznego piekła, w którym całe jej ciało było sponiewierane delikatnymi, złotymi gwiazdkami. Rozejrzała się. Ledwo cokolwiek widziała. Przed zamknięciem nie wyglądało to aż tak źle.

          Nawet nie czuła bólu. Nie miała siły płakać ani rozżalać się nad swoim opłakanym stanem, którego można by rzec nie była w zupełności świadoma. Zamroczyło jej umysł i najbardziej podstawowe aspekty przetrwania były nowością. Jak dla dziecka dopiero uczącego się chodzić. Kolana się ugięły, lecz nie dawała za wygraną. Feliks był gdzieś tutaj i jako wzorowa przyjaciółka była gotów oddać za niego życie. Wystarczająco się przez nią nacierpiał.

          Bo chociaż zaginało ją od środka, kości nie istniały, a zaczadzenie pocieszycielsko klepało po ramieniu, obowiązki same się nie wykonają. Nie planowała mieć kogokolwiek na sumieniu.

          – Pomogę ci! Jestem przekonana, że kiedy weźmiemy się za to obydwoje, to pójdzie szybciej. – Gilbert spojrzał na Erizabetę przerażony wraz z chwilą, jak z mizerności chwyciła się materiału jego koszuli. Co ona wygadywała?! Nie widziała siebie?! Nie pozwoli jej na dalsze ryzykowanie. Była w stanie wskazującym na to, że zaraz po Feliksie oraz sobą, to właśnie ona była głównym celem do zamordowania; to był jedyny sposób na psychiczne załamanie Rodericha. Inne środki stały się bzdurą za dzieciaka.

          – Nie ma takiej mowy. – Nie dając czasu na odpowiedź złapał Hedervary i wziął na ręce. Musieli się spieszyć. Ponownie zauważał w kłębie czerni znajomą sylwetkę, u której chociaż nic nie mogło być pewne, tak przypuszczał, że czeka na odpowiedni moment. Aż zostanie tu sam. Może chodziło o Feliksa? Może mieli zadający emocjonalny ból pomysł? Lecz po co? Czy nie chodziło o jak największy rozlew krwi? Jaki był sens w zamykaniu Radmili, Magdaleny, czy Erizabety, skoro kwestią kilku minut było uwolnienie ich bez żadnych przeszkód?

          Zgadywał, że oni sami nie wiedzieli.

          – Nie możesz mnie tak po prostu wykluczyć! Mogę się nadać i coś zrobić! – Profilaktycznie złapała mężczyznę, gdy zwierzęcą szybkością zbiegali po schodach w stronę wyjścia. Pewna część krzyczała radośnie, że za moment ujrzy Edelsteina i przeżyją piękne zjednoczenie po tygodniach rozłąki, ale nie zapominała o przyjacielu. Dalej gdzieś był i kto wie czy nadal żył? Od kiedy cierpienie z holu ucichło, nie usłyszała go ani razu więcej. Jakby stracił przytomność i do teraz jej nie odzyskał. – Wiem, że nie wyglądam dobrze, ale ty też nie! Jeśli mamy zginąć, to razem i w dobrej sprawie.

          – Lubisz romantyzować śmierć, prawda? – Wracała energiczność i upartość, ale czemu teraz? Nie było warunków do pokazywania jaka jest odważna. Doceniał, wszak nie w tej sytuacji. – Jeżeli dasz sobie pomóc, to wykażesz się opiekuńczością niejednokrotnie później! – Wybiegli za granicę budynku i równie z tą minutą jednocześnie złapali świeżego powietrza. Tak pięknego, życiodajnego.

          – Eliza! – Roderich automatycznie zwrócił wzrok ku dziewczynie, gdy usłyszał głośne kroki biegu. Była tutaj, obok niego, cała i żywa! Jednak coś nie pasowało. Nie tego się spodziewał. Nie to pragnął zobaczyć i nad tym ronić łzy szczęścia. To nie była ta sama Erizabeta, którą widział ostatnio.

          Choć myśli próbowały ten widok wyprzeć, był bliżej i intensywniejszy, wychodzący z dymu i stojący przed nim. Razem z Gilbertem patrzyli na siebie zawiedzeni, acz u niego podchodziło to pod skrajnie odmienną emocje. Hedervary nawet na niego nie spojrzała. Zawiodła się swoim stanem i do ilu rzeczy jest niezdolna. Toż nie wbiegnie w ogień, z którego została wyciągnięta.

          – Bierz ją. – Złapał drżące ciało zielonookiej. Cała się trzęsła i trudno było stwierdzić czy to z zimna nocy, czy uświadomionej tragedii. Beilschmidt brzydził się patrzeć. Zohydzony nie został poturbowaną Erizabetą, a własnym spóźnialstwem i nastawieniem, że nie może być aż tak źle. Mogli tego uniknąć.

          Edelstein zwrócił wzrok na brata. Jego koszula była pełna malutkich, niewyraźnych, czerwonych plamek. Mniej i bardziej intensywnych, z tym samym źródłem pochodzenia. Powoli, z trwogą spojrzał na plecy Elizy. Serce stanęło.

          – Matko Boska! – Radmila złapała się za pierś widząc jak okropnie poturbowana została sojuszniczka. Przecież grały po tej samej stronie. Nie wierzyła, iż pozwoliła na aż takie obrażenia u własnej siostry. Tak, to nie było za mocne określenie. Gorycz ludzi zbliżała i choć lata temu działały sobie na nerwy, teraz łaknęła wylewać nad nią swój żal. – Co oni ci zrobili... – Zaczerwienione dłonie nijak się do tego miały. W porównaniu do niej była zdrowa! Magdalenie zabrakło słów. Skoro Erizabeta skończyła w ten sposób, co z resztą?

          Roderich zdjął dłoń z pleców partnerki. Przyjrzał się przerażony, blednąc kompletnie na twarzy zauważając pełno krwi.

          Spalony tył; do głębokiej czerwoności, z lecącą posoką i dziwnym, wodnistym osoczem, wbitymi w środek resztkami ubrań i gdzieniegdzie roztopionym, już zaschniętym woskiem ze świeczki. Reszta skóry prezentowała się w drobnych strupach oraz schodzącym naskórku.

          – Przepraszam cię... – Zgiął się w pół i pozwolił sobie na zaprzestanie udawania. Nie był silny. Był pierdoloną kaleką życiową, nie potrafiąca nawet obronić najważniejszych osób obok siebie; swojej rodziny, jakiej zarzekał się, że odda własne istnienie jeśli będzie to konieczne. W międzyczasie nic nie robił. Stał oglądając i czekając aż Gilbert wszystko za niego zrobi. Nic dziwnego, że los go pokarał.

          – To nie twoja wina. – Szepnęła słabo czując ponownie, że odchodzi. Nie pożyła długo w błogiej przytomności, bo wraz z sekundą poczucia znajomych perfum, dobra oraz opiekuńczości zapragnęła odpłynąć w krainie snów. Zrobić coś, co natarczywie próbowała z ognistymi kompanami. Kiedy się obudzi będzie po wszystkim. Nie miała cierpliwości dłużej oglądać.

          – Dalej nikt nie przyjechał?! – Wzruszające, acz bolesne spotkanie przerwał irytacją Beilschmidt. Mijało więcej minut, w ciągu dalszym stali sami, a niewiele zostawało z płonącego domu, jak i z uwięzionych żyć. To absurdalne! Maria nie mogła po cichu śmiać się w swoim schronie i ze spokojem wiedzieć, że i tak nikt jej nie zagraża.

          – Nadal nikt. – Odparła z dezaprobatą Łukasiewicz. Gotowało się w niej równie mocno co w pozostałych, a nerwy nasiliły się kiedy przed jej oczami stanął widok Erizabety. Tego było za dużo. Nie mogą tak zwyczajnie stać w jednym miejscu i czekać na cud! – Sensowniejsze będzie pójście do szpitala osobiście. Maria ma więcej asów w rękawie niż przypuszczaliśmy. – Było daleko, ale również warto.

          – To nie ma sensu. – Rzekł do siebie albinos i bez zwlekania ani sekundy dłużej zerwał się trzeci raz do mieszkania. Dłużej go nie uraczyli. W głowach pojawiło się marzenie, żeby wrócił równie szczęśliwie z żywym Feliksem. Wszakże nie zdawało się to aż tak realne. Zielonooki znaczył dla oponentów niewiarygodnie dużo i był doskonałą przynętą na Gilberta.

          Beilschmidt chyba rozumiał dlaczego wyciągnięcie z płomieni pozostałych było tak śmiesznie łatwe.

          Powiedział sobie raz i nie będzie się powtarzać – albo on, albo Adam. W tym świecie nie ma miejsca na nich dwóch.

*** 

          Pośpiech, pot, łzy – wenecka noc śmiała się wesoło obserwując jak śmiertelnicy walczą o życie, w którym wiadomo już było osiemnaście lat temu, że długo nie postoi. Trudzili się nad właściwie trupem.

          Nadal nie rozumiała jednego. Skoro chłopak tak uparcie pragnął umrzeć i nie dostrzegał sensu w przyszłości, dlaczego nie spełnią jego ostatniej woli i nie dobiją go? Po co przywracali życie, gdy istniało prawdopodobieństwo, że rudowłosy następnym razem znajdzie skuteczniejszy sposób na samobójstwo?

          Wspomnienia, agonia, praca – nie mieli co więcej z nim zrobić. Raptownie starali się o przywrócenie stabilnego stanu, acz czegokolwiek by nie zrobili, dawało to nic. Przynosiło zerowe efekty, ku uciesze psychicznego wraku.

          Więcej narzędzi, stresu, bezsilności. Do czego to prowadziło? Zapewne nie do dalszego życia, a maltretowania biednego bytu. Przyjmował odcień wręcz biały na stole, który cieszył się sławą przywracającego życie. Przykre, chyba straci swoje zadowalające imię, a odzyskanie go zacznie graniczyć z niemożliwością.

          Dużo pośpiechu, potu i łez – nie zwalniali tempa.

          – Przestaje oddychać! Pośpieszcie się!

          – Serce bije coraz wolniej! Potrzebujemy wsparcia!

          – Zaraz umrze. nie możemy na to pozwolić!

          Cisza.

          Jakkolwiek to brzmiało, obudziła go cisza. Czuł błogi spokój na sercu, które jeszcze moment temu biło w zatrważającej szybkości i nie pozwalało zapomnieć, że znajduje się na mecie. Zabawne, w szkole zawsze porównywali śmierć do mety, aby nie przywoływać smutku u dzieci. Przecież odejście w zaświaty jest tak naturalną rzeczą w ludzkim istnieniu. Powinno się z tym oswajać od pierwszych lat, a nie tworzyć kolejny temat tabu.

          Otworzył oczy, lecz wręcz od razu je zamknął od natłoku światła w nieznajomym miejscu. Właśnie, gdzie był? Pamiętał most, noc, widok tysiąca gwiazd oraz księżyca, potem zapłakaną twarz, lekarzy, karetkę, a po niej sen. Odleciał i etap przewiezienia do szpitala i ratunku był mu nieznajomy. Może lepiej. Nie zniósłby świadomości, że nikt nie postępuje zgodnie z jego zachciankami i wbrew temu, co chyba jasno przekazał, starano się go zatrzymać w świecie żywych.

          Mogło boleć, ale oczekiwał jakiegoś ludzkiego zrozumienia. Czy ono istniało?

          Ponownie uchylił powieki i pierwszym co zrobił, to złapanie się za brzuch. Dalej panicznie wychudzony, bliski śmierci i tak cholernie obrzydzający. Nie rozumiał jak coś tak odrażającego mogło mieć prawo do życia. Robił światu przysługę! Swojej rodzinie, przyjaciołom, ukochanemu, którzy nie będą musieli przez kolejne kilkanaście lat użerać się z ciężarem. Bo tylko tym był; śmieciem, którego wyrzucenie nawet nie boli. Nie powinno.

          Aczkolwiek ku jego zaskoczeniu, nie poczuł śladu po dźgnięciu. Na jego ubraniach, które niczym nie przypominały tych szpitalnych, nie było ani jednej krwistej skazy lub rozdarcia spowodowanego nożem. Jakby nic się nie wydarzyło. Jakoby most nie miał w tej krainie miejsca.

          Oczekiwał znalezienia się na cmentarzu pełnego ludzi, wokół grobów i tego jednego charakterystycznego, zapewne należącego do niego, wnioskując, że wszystkie ważne dla niego osoby, które przewinęły się na kartach lat, nad nim stały i składały kolorowe kwiaty ze zniczami. Jego koszmary za każdym razem przedstawiały ten scenariusz, jako przestrogę przed najgorszym zakończeniem i motywację do wzięcia się za siebie.

          Lecz nic takiego nie zobaczył. Nie był na środku nekropolii, nie stał przed własną mogiłą i nie słuchał szlochu bliskich. Wszystko przyjęło wygląd standardowego, abstrakcyjnego snu, jakie miewają osoby zdrowe. Nie umiał jednoznacznie nazwać tego miejsca, ale przypominało łąkę. Na jej środku stał niewielki stolik pełen słodyczy i herbaty, a za nim makieta domu w Berlinie. Może nawet był prawdziwy! Przetarł oczy w szoku, lecz wszystko wymienione nadal tutaj widniało.

          To zdecydowanie był sen. Lubił sobie w nich wyobrażać gdzie pragnął być, a dekoratorem wnętrz definitywnie był kreatywnym.

          Wziął głęboki wdech i rozejrzał się. Pachniało cudownie świeżą trawą oraz mieszanką multumu cudacznych wiązanek, których większości nazw nawet nie kojarzył, ale nie trzymało to go od stwierdzenia, iż były niesamowitymi dziełami sztuki świata. Dla czegoś takiego mógł żyć. Zero zmartwień, problemów, znaków chorób i brutalnych testów przeszłości. Zaledwie śpiew ptaków, fantazyjne aromaty natury, wspaniałe widoki i on sam – bez żadnych ludzi, narzucających mu cudzą wolę.

          Wstał zadowolony z siebie i wytężył wzrok złotych oczu. Błyszczały od silnie świecącego słońca i w porównaniu do martwości, jaką emanowały gdziekolwiek poprzednio się znajdował, teraz były dosłownymi sztabkami świecidełek. Odczuwał wrażenie, że nawet jego ciało wraca do zdrowego stanu rzeczy i nie jest tym samym anorektykiem wkopanym do ziemi. Stał się kimś, kim zawsze marzył, aby być. Niemożliwe marzenie stało się rzeczywistością!

          Zrobił krok w przód. Ziemia wydawała się być tak niesamowicie miękka. Mimowolnie zachichotał, bez żadnego konkretnego powodu, ale raczej sam aspekt znajdowania się w takim miejscu dawał uzasadnienie do śmiechu. Kiedy ostatnio był tak szczęśliwy? W sposób szczery i nie kojarzony z frasunkiem.

          – Gdzie ja jestem? – I nieważne czym to było, nigdy w swojej żywej świadomości nie chciał stąd odchodzić. Nie spieszyło mu się do ciemnej realności pełnej smutku! Tu było tak kolorowo i beztrosko. Czuł, że to właśnie tutaj zazna wewnętrznego spokoju, za jakim rozglądał się miesiącami. Acz pytanie nie znikało. Wolał zaspokoić je wszystkie nim z czystym sumieniem nałoży na talerzyk kawałek ciasta i popije je słodką herbatą.

          Kiedy ostatnio jadł coś z własnej woli? Wieki temu. Tak to odczuwał.

          – Cudowne miejsce... – I nie przejmując się ani chwili dłużej usiadł przy stole i radośnie spojrzał na różnorakie rodzaje łakoci.

          – Wiem, że cudowne. Cieszy mnie, że podzielasz moje zdanie. – Wzdrygnął się słysząc nieznajomy głos, ale w ciągu dalszym dziwnie przywołujący nostalgię. Nie kojarzył skąd, lecz go kojarzył. Odwrócił się lekko zaniepokojony, jednak nie dostrzegając nikogo za sobą wrócił do poprzedniej pozycji. Nagle zupełnie niespodziewanie siedział przed jakiś mężczyzna. Zabrakło tchu w piersi od nagłego gościa, ale ponownie z niezrozumiałego powodu nie czuł przy nim strachu, a spokój. – Miło cię tutaj widzieć, Feliciano. – Dodał obcy, a jednocześnie tak znajomy.

          – Kim jesteś? – Zapytał z nutką strachu w głosie. Chyba nie był adekwatny, aczkolwiek mimo dziwnie poufnego uczucia nie kojarzył mężczyzny ani trochę. Lecz im więcej chwil mijało, tym szersza ilość wspomnień się uaktywniła; tych z bardzo wczesnego dzieciństwa, które mało kto kojarzy, a słuchając o nich od członków rodziny neguje się wszystko usłyszane. W końcu poznał. W jego życiu był tylko jeden właściciel jasno brązowych, krótkich loków. – Tata?!

          – Nareszcie poznałeś! – Odpowiedział roześmiany Gabriel Vargas. Patrzył z dumą na syna, którego nie widział od tak wielu lat, że prawie zapomniał jak wygląda. Lecz przyznawał, że od ostatniego spotkania Feliciano i tak uległ niezwykłej metamorfozie. Co się dziwić, jedenaście lat rozłąki robi swoje. – Bardzo się zmieniłeś. – Dodał ze wzruszeniem, schodząc ze swojego miejsca i podchodząc do chłopaka. Potrzebowali swojej bliskości. Zostali rozdzieleni na tyle lat, które trwały niczym wieki.

          – Nie mogę uwierzyć... – Rzekł rudowłosy cicho, wtulając się w ojca i przypominając najdrobniejsze rzeczy z dzieciństwa. Mieli tak cudowną relację. Nie sądzili, że zostanie ona ucięta z dnia na dzień, w najbardziej nieoczekiwany sposób na świecie. Wypadki samochodowe były okropne. Jednakże co pozytywnie zaskakujące, na ciele Gabriela nie było żadnego śladu z tamtego feralnego dnia. – Czy to naprawdę się dzieje?! – Zapytał ze łzami w oczach, patrząc na malujący się na lekko opalonej twarzy uśmiech.

          – Oczywiście, że tak! Dlaczego miałbym być kłamstwem? – Puścili się, ale nie ściągali z siebie wzroku. Oboje nie dowierzali i o ile w Feliciano mieściła się tylko radość ze znalezienia po takim czasie rodzica, tak u Gabriela pomijając wszechogarniające szczęście, była również świadomość dlaczego syn tu był. Widział więcej niż chciał. Przez jedenaście lat był bardzo aktywny.

          – Nie wiem. Po prostu to jest tak...

          – Tak, wiem, nierealne. Jednak uwierz mi, że prawdziwe! To naprawdę się dzieje i serio ze sobą rozmawiamy. Też nie mogę w to uwierzyć. – Nie przypuścił, że nadejdzie to tak szybko. Owszem, tęsknił, ale niczego nie wymagał.

          – Ale gdzie my w ogóle jesteśmy? Nie rozpoznaję tego miejsca i nie wiem jak się tu wziąłem. Byłem w kompletnie innym świecie i nagle takie coś. – Rudowłosy nie krył fascynacji. Nawet nie zauważył jak pierwszy kawałek truskawkowego ciasta trafił do jego ust i rozpłynął się od swojej pyszności.

          I był tym tak pochłonięty, że nawet nie zobaczył jak mężczyzna na moment znika. W ułamku sekundy, wnet i bez wyjaśnień. Aczkolwiek prędko wrócił do stolika, siedząc przy nim jakby nic się nie stało, z tą samą miną oraz zachwytem.

          Vargas po prostu za słabo go pamiętał, żeby wiedzieć co ojciec może odpowiedzieć albo zrobić. Wbrew pozorom nie było to prawdziwe spotkanie. Lub było? Bóg jedyny wiedział. I tak był szczęśliwy!

          – Ciężko będzie mi się z tym faktem oswoić. To tak trudne do zrozumienia, ale w dobrym sensie! Jednak nadal nie rozumiem wielu rzeczy. To zbyt abstrakcyjne sobie uświadomić, że serio rozmawiam z kimś, kto od lat nie żyje. – Gadał od rzeczy i sam się w tym gubił. Nie zdziwiłoby go, gdyby Gabriel teraz wstydliwie się zaśmiał i zmienił temat. Coś świtało, że gdy Veronica wchodziła w podobny stan do syna, mąż niespecjalnie umiał za nią nadążyć, choć się starał. – Żyjesz, prawda? – Wypowiedziane z nutką nadziei, jakby zaraz mieli wrócić do świata rzeczywistego, lecz razem. Radość nie schodziła z mężczyzny. Mimo specyficznych pytań pamiętał, że rozmawia ze swoim czasem nieogarniętym dzieckiem.

          – Dlaczego bym miał? Nie sądzę, by możliwe było nagłe zmartwychwstanie. – I niewiele zastanawiając się nad odpowiedzią, Feliciano posmutniał. Dodatkowo bałagan w głowie był jeszcze większy. Skoro ojciec nie żył, to jakim cudem z nim rozmawiał? Przełknął głośno ślinę. Już nie tylko zaczynał tęsknić za prawdziwym Gabrielem, a zarówno pojawiło się uspokajająco straszne przeświadczenie.

          – Czy to oznacza, że ja też nie żyję? – Byli w niebie, piekle, czyśćcu, gdziekolwiek indziej? Szatyn się zaśmiał, odkładając kubek z gorącym napojem. Wszak czy powód do śmiechu istniał? Pamiętał w jakiej sytuacji znajdował się jego syn. To nie było zabawne ani pocieszające, że w wieku zaledwie osiemnastu lat Feliciano może do niego dołączyć.

          – Nic takiego nie powiedziałem. Jest tyle sytuacji, w których moglibyśmy ze sobą porozmawiać i nie musi dziać ci się krzywda. – Lecz działa i to ogromna. Umierał na oczach bezsilnych lekarzy, dwojących i trojących nad nim ręce, a jednak nie mogący nic zaradzić nad jego stopującym sercem. Kto wie, może już się zatrzymało? Był tu i nie znikał. Złotooki niepewnie przytaknął. Coś mu nie pasowało.

          Zaszumiało w głowie, a ojciec po raz drugi nieoczekiwanie zniknął. Świat stanął w ponurych barwach, a sam zaczął zatapiać się w otchłani paniki. Nieznajome głosy dobijały się do czaszki, ciągnęły go za ręce, jakby chciały przywrócić do realnego świata, a on się buntował. Bądź pragnął tego samego co ciągnący, lecz nie potrafił do tego doprowadzić.

          Gabriel wrócił wraz z cudowną atmosferą krainy, a Vargas jakoby stracił wątek poprzedniego tematu. Już nie zastanawiał się czy dołączał do zmarłej części rodziny, czy były to wesołe halucynacje po lekach znieczulających po operacji.

          – Sebastian również tu jest? Lovino byłby tak szczęśliwy, gdyby go teraz zobaczył! – Spodziewał się zobaczenia drugiego brata, acz nie byłby zaskoczony, gdyby z jakiegoś powodu nie mógł przyjść. Kiedyś wymyślał mnóstwo kreatywnych wymówek, aby móc pozostać przy zabawie lub rozwijaniu swoich pasji. Jednak nie miłe z jego strony by było zignorowanie przyjścia rodzeństwa.

          – Na pewno gdzieś tutaj się kręci, ale nie jestem w stanie ci powiedzieć gdzie. Powtarzałem mu, że będziemy mieli specjalnego gościa, ale chyba się tym nie przejął. – Pragnął zobaczenia małego chłopca i opowiedzenia mu o całym swoich dotychczasowym życiu. Po części zastanawiało go jak Sebastian by wyglądał jako dorosły mężczyzna, ale skoro Gabriel nie uległ wielkiej zmianie, dlaczego on by miał? Gdziekolwiek byli, to był minus tego miejsca. Brak konkretnego wpływu czasu. – Jednak jestem przekonany, że zobaczycie się niejednokrotnie. To kwestia... Zobaczymy czego. – Szkodliwe byłoby stwierdzenie tego dokładnie.

          Zaczynało boleć. Zauważał, że mimo wątpliwości syn coraz bardziej się tu rozgaszcza i nie ma zamiaru wrócić do siebie. Pytał o brata, zaraz pewnie zapyta o dziadków oraz stare historie rodzinne, które sięgałyby początków XX wieku. Wypiją wspólnie herbatę, zaśmieją się nad zamglonymi wspomnieniami, zjedzą więcej ciasta i zapragną wspólnie obejrzeć film, czy zachwycać się nad ulubioną literaturą.

          – Zawsze marzyłem o wybudowaniu własnego domu na środku łąki! Nie mogę uwierzyć, że tobie udało się to zrobić. – Jakkolwiek to osiągnął.

          – Pewnie tego nie pamiętasz, ale to ja zainspirowałam cię do takiego marzenia. – Złote oczy ponownie się rozjaśniły i mimo wielu niezgodności oraz strasznych incydentów, Vargas czuł się spokojniej i bardziej komfortowo. Nie potrafił wyjaśnić dlaczego. To się po prostu działo. Również odnosił wrażenie, że czas nie leciał tu prawidłowo. Coś było za szybko, ale nie nadążał ze stwierdzeniem co. Przed chwilą słońce świeciło wysoko na niebie, a teraz prawie się schowało za horyzontem. Ledwo upite dwa łyki herbaty skutkowały pustą szklanką.

          – Tu jest zbyt pięknie, żeby wracać. Wiem, że to nie jest mój świat, ale czuję się tutaj tak wspaniale! I jestem z tobą. Wydarzyło się coś, czego nigdy nie oczekiwałem. – Złapał ojca za dłoń i posłał ciepły uśmiech. Dla nocy topiącej się w zimnie oznaczało to ogromnie wiele. Gabriel wyprostował się niepewnie, czując, że i dla niego coś zaczyna stanowczo nie grać. Jakby jego egzystowanie odchodziło w niepamięć, a wyobraźnia Feliciano wracała tam skąd przyszła. Pokładał największe nadzieje w lekarzach. Oglądanie cierpienia syna było potworne i marzył, żeby uciekł stąd jak najszybciej. – Zostaniemy razem na zawsze? Nic więcej nas nie rozdzieli!

          – Nie jestem przekonany. – Powiało chłodem. Rudowłosy się skulił, aczkolwiek nie od chyba rozpoczynając się ulewy, a krzywdzących słów rodzica.

          – Dlaczego? Nie chcesz, żebym z tobą został? Nie widzieliśmy się tyle lat! – Serce zaczynało bić szybciej i łamać w pół, dostarczając ogromnych pokładów bólu. Ukłuł go brzuch; wewnątrz i na zewnątrz, od wbitego ostrza oraz braku jakiegokolwiek pożywienia dostarczonego przez ostatnie kilka dni. Trwożnie zerknął na swą dłoń, która jeszcze moment temu wyglądała ładnie, zdrowo, normalnie, a teraz zamieniła się w marnie zwisającą na kościach skórę. Nowe ubranie nie było takie czyste. Koszulka przesiąkła krwią wziętą nie wiadomo skąd.

          Jawa łączyła się z rzeczywistością. Lekarza robili swoją robotę. Gabriel zaśmiał się pod nosem, czując jak w kącikach oczu pojawiają się drobne łezki. Nie wiedział czy radości, bo Feliciano będzie żył, czy smutku, gdyż traci go na następne długie wiosny.

          – Nie potrzebuję cię tutaj. Nie potrzebuję cię w tej chwili. – Niczym młot pneumatyczny uderzało to w świadomość chłopaka. Brzmiało brutalnie. Jego własny ojciec mówił, że go nie chce i nawet nie przedstawiał porządnego powodu. Aczkolwiek coś mu mówiło, że ma rację. Bardzo cichutki głosik rozsądku, który niestety nie miał mocy nad jego całym ciałem. – Musisz wracać do siebie.

          – Nie rozumiem! Dlaczego mam do siebie wracać, skoro jestem u siebie?! Jestem z tobą! Tego zawsze chciałem i nie mam zamiaru tego stracić. – Upierał się, choć w ciągu dalszym podświadomość jak mantrę krzyczała, że mija się to z celem. Cokolwiek zrobi, zostanie stąd wyciągnięty siłą. Lub szczęśliwie zostanie, lecz prędko by pożałował. – Nie wyrzucisz mnie! – Wrzasnął stając na równe nogi i pokazując ojcu wychudzonego siebie w brudnym, zakrwawionym stroju szpitalnym. Skąd to się brało?

          – Masz dla kogo żyć. Chcesz zostawić za sobą dziesiątki ludzi, którzy cię kochają? Nie poradzą sobie bez ciebie. Masz szansę osiągnąć pełnię szczęścia, jeśli tylko spróbujesz! – Atoli dla Vargasa to zawsze było "aż". Szczególnie od dnia stracenia rodzica, który wiecznie był bliski jego sercu i służył jako wzór w dorastaniu. – My się jeszcze zobaczymy.

          – Za ile?! Za kilkadziesiąt lat, gdy tym bardziej nie będę pamiętać o tobie ani jednej rzeczy i to wszystko będzie bezsensowne?! – Łzy lały się po marnych policzkach niczym rzeka, wpadając do sinych ust i krztusząc ich właściciela w goryczy. – Oni do nas jeszcze dołączą. Ja nie mam zamiaru drugi raz się z tobą rozstawać. – Nawet nie miał pewności czy to było prawdziwe; czy serio rozmawiał z własnym ojcem, czy z beztroską imaginacją.

          – A ich za ile zobaczysz? Za ile zobaczysz rodzinę, znajomych? Ludwiga?! – Nie chciał pamiętać tego imienia. Źle się kojarzyło i było powodem dlaczego musiał decydować między śmiercią a życiem. – Feliks, Erizabeta? Nie będziesz za nimi tęsknić?!

          – Niedługo tu będą. – Wstydził się tych słów.

          – Pokładasz w nich bardzo słabą nadzieję. – To nie tak, że myślał w ten sposób. Zwyczajnie ustalał swoje priorytety, które i tak czuł, że były bardziej niż jedynie błędne. Od zawsze byli od niego silniejsi i głupie było zakładanie, że w ogóle do niego dołączą w najbliższym czasie. Cokolwiek się działo, znajdowali wyjście z paskudnej sytuacji, a on oglądał i próbował się czegoś nauczyć. Nawet nie wiedział co się u nich dzieje. Takim był przyjacielem.

          – Po prostu nie chcę cię zostawiać. Nie chcę, żebyś ty mnie zostawiał. – Dodał słabo, lecz zanim dobiegł zdaniem do końca i wziął po nim męczący wdech, wszystko zrobiło się czarne, a Gabriel przed nim nie siedział. Nie było go. Nie było czegokolwiek. Został sam w kompletnej pustce, gdzie nie było ani jednego śladu po łące ani berlińskim domu.

          Padł na kolana. Wbrew swojej woli znowu o nim decydowano i nie miał prawa do swojego istnienia. Nie został z ojcem, a siłą przytargany do śmiesznego świata żywych. Już rozumiał, że umiera i oglądał coś, co obejrzeć marzył. Lecz czy musiało to być tak brutalne? Czy musiał krzywdzić siebie dalej?

          Spojrzał przed siebie. Ciemno i żadnego światła. Jedynie jego oddech wymieszany z głośnym biciem serca.

          Hałas.

*** 

          Dziura w kolejnych drzwiach, następny pokój przeszukany od prawej do lewej, od dołu do góry – nie ma go.

          Ponawiał czynność w kilku innych pokojach, ale ilekroć niszczył wejście do pomieszczeń i przewracał ich zawartość do góry nogami tylko po to, aby upewnić się, że Feliks nie został gdzieś schowany, nie przynosiło to żadnych pozytywnych efektów. Zaledwie większą frustrację oraz poczucie, że rychło Adam rzuci się na niego z tasakiem i z gracją rzeźnika odetnie mu głowę.

          Pracował w pocie czoła, żeby po chwili okazało się, że to wszystko na nic i musi przeszukać inną część domu, który stał w tak ogromnych płomieniach, że do niektórych miejsc choćby chciał, to nie da rady się dostać. Modlił się w duchu, aby w którejś z tych lokacji nie było Łukasiewicza. Inaczej szanse na ich wspólne, szczęśliwe zakończenie zostaną zakopane razem w grobie z resztkami blondwłosego chłopaka.

          Nie, nie myśl o tym.

          Przechodziły dreszcze, gdy myślał o scenariuszach, które ujrzy. Po zobaczeniu Erizabety był zszokowany oraz emocjonalnie przytłoczony, a co dopiero będzie kiedy spotka osobę najbliższą jego sercu. O ile zobaczy cokolwiek.

          Gubił się we wszechstronnej czerni. Nie ukrywał bezsilności i w ruchach siekiery pozwalał łzom samotnie spływać po brudnej twarzy, znacząc jego prawie pewną porażką. Nikogo tu nie było. Przynajmniej nie tych, których szukał. Szedł pod wiatr, jak mógł po ludzku położyć się i pozwolić ogniu go pochłonąć.

          Słyszał przyjazd karetki, ale nikt nie przyszedł do niego. Potrzeba było wsparcia? Przecież mówił jak bardzo tragiczna jest sytuacja.

          Bezsilność, strach, dewastacja.

          Feliksa nigdzie nie było. Czy w ogóle był w tym domu?

          Następne rozłupane drzwi, ponowne przeszukanie pomieszczenia, ale pieprzona pustka kontynuowała się. Igrali sobie z nim, był tego pewny. Wcale by się nie zdziwił, gdyby w chwilach jego nieobecności Łukasiewicz co moment był przenoszony z pokoju do pokoju. Błagał los, aby pod gruzami mebli znaleźć nawet malutką cząstkę Feliksa, by raz a porządnie wiedzieć na czym stoi i z czym ma się liczyć jego przyszłość.

          Cholera, nie chciał tego! Nie zniesie tego psychicznie, gdy się okaże, że chłopak nie żyje, a koniec swój poniósł najbardziej niewolniczą śmiercią. I to z jego winy. Bo się spóźnił i nie potrafił ogarnąć swojego beznadziejnego życia na czas, żeby służyć pomocą również w innych.

          Cokolwiek będą mówić osoby trzecie, tylko Gilbert zawinił. Łukasiewicz miał prawo się bać i ślepo wierzyć w zmianę własnego rodzica, a pozostali być przerażonymi. Byli jak marionetki bez prawa do decyzji. Gdyby ten jeden, jedyny raz nie posłuchał Feliksa i wykroczył poza jego granicę swobody, nie musieliby teraz igrać ze śmiercią.

          Płacił za swoje grzechy. Prawidłowo, na to zasługiwał! Lecz dlaczego świat był na tyle obleśny, że kazał w tym towarzyszyć niewinnym ludziom? Ściskał broń. Nie wytrzyma zaraz. Frustracja się w nim ładowała i zmuszała do najgroźniejszych ruchów, jakich normalnie by się nigdy nie zdobył. Nie był sobą. Potrzebował pilnej przerwy, ale nie w takim miejscu!

          – Kurwa mać! – Siekiera odbiła się hukiem o podłogę, a jego głos echem między ścianami. Przebił skwierczenie ognia, którego z każdym mrugnięciem przybywało. Przeklinał siebie, Adama, Marię, cholerne służby, których brakowało. Uderzył głową o drzwi, ostatnie na tym piętrze, za którymi Feliks musiał się kryć. Nie było innego wyjścia. Jeżeli tam go nie będzie, podda się emocjonalnie i to będzie koniec historii Gilberta Beilschmidta. Był na finiszu.

          Żałośnie płakał. Ukazywał swoje najsłabsze strony pod płaszczykiem bohatera. Od lat wmawiał sobie i innym, że go nic nie złamie, że jest silny, odważny, wskoczy do ognia za każdym i choć to zrobił, to co dalej? Nie rozumiał jak ktokolwiek widział w nim pozytywy. Zawsze był albo cynicznym egoistą, albo słabym tchórzem. Nigdy nic pomiędzy. Za co go kochano? Za wyśmiewanie ludzi czy łkanie w kącie? Co widział w nim Feliks? Kto wie, może jeszcze dostanie okazję do zapytania.

          Wręcz marzenie ściętej głowy.

          Tego nie można było nazwać płaczem. Krzyczał w agonii rozrywając do końca gardło i agresywnie przejeżdżając obgryzionymi paznokciami po twarzy. Zostawiał czerwone ślady, ścierając łzy oraz sadzę i tworząc z nich fantazyjne wzory bólu ludzkiego. Życie w tym wcieleniu było katorgą. Skoro dane mu było zginąć krztusząc się chemikaliami i wykrwawiając się od głębokich oparzeń, spełni wolę swego losu.

          Spojrzał w lewo, gdzie pożar był najmniejszy. Nie zdziwiłoby go, gdyby właśnie tam przesiadywali Adam z Marią i czekali na odpowiedni moment, aby uderzyć. Cokolwiek mieli w planach i jakkolwiek nieprzemyślane to było, domyślał się, że i tak mieli nad nim przewagę.

          W siwej mgle stała ta sama sylwetka co wielokrotnie wcześniej. Patrzyła się prosto na niego i podśmiewywała pod nosem wiedząc, że długo tak nie pociągnie. Trzymała coś dumnie w dłoni i zaostrzyła swoje pazury na świeżą krew. Na tym etapie już nie wiedział kto to i jak daleko był. Zupełnie stracił umiejętność percepcji. Spadał do dna nonsensu.

          – Zamorduję go... – A przekonanie, z jakim wymawiał te słowa, niczym nie przypominało starego Gilberta. Kiedy Feliks przysięgał, że będzie ostatnim co zobaczy Adam, sprzeciwiał się i sprowadzał na ziemię. Nie interesował się psychicznym rozłamem, które jego ukochany najpewniej przechodził. Teraz go rozumiał. Pragnął pomścić obłąkany cel. Tak szybko powstał i jeszcze szybciej przepadł.

          Słyszał cichy śmiech wroga. Kpił z niego.

          Podniósł ostrze i z trudem powstrzymał od pobiegnięcia do cienia. W ciągu dalszym mierzył go wzrokiem i nic nie zapowiadało, że odejdzie. Niech sobie tam stoi! Niech obserwuje jak ratuje wszystkich, których uparcie chciał zabić dla swojego chorego "widzi mi się". Ostatni raz pociągnął nosem i kaszlnął, stojąc naprzeciw końcowych drzwi tego piętra. Jedynie one nie zostały naruszone. Serce wręcz utknęło w palpitacjach strachu, że blondyna może tam nie być. Naprawdę nie wiedział co zrobi w takiej sytuacji. Nie przewidywał takiego zakończenia. Było tak nierealne, acz prawdopodobne.

          Pierwszy zamach, drugi, trzeci, czwarty, piąty, następny i kolejny, poprzedni i powtórny. Opadał z sił. Déjà vu nim władało i przekonywało do przerwania pracy, bo przecież się powtarza i ruch zakończy się identycznie, jak poprzednio. Namawiało do zdrzemnięcia się i czekania aż samo się zrobi, a toć służby nie mogą zwlekać wiecznie. Przyjdą tu i uratują go. O Feliksie nie zapominając.

          Lecz nie – piął do przodu i nie poddawał się. Jedna strona powtarzała, że to nie ma sensu, a druga motywowała, iż za moment koniec. Adam nie może ich powstrzymać, a Łukasiewicz jest na wyciągnięcie ręki.

          Jeden kawałek odpadł, po nim dziesięć innych. Adrenalina wracała, ale razem z nią zmęczenie. Aż barwy zaczynały się mieszać. Wszystko miało brudny kolor i pachniało identycznie; spalinami. Nie działał jak powinien.

          – Feliks?! – Na pierwszy rzut oka przez dziurę nie dostrzegał nic więcej poza płomieniami i bałaganem. Nadzieja malała, a dłonie zaczynały drżeć od narastającego stresu. Musiał tu być, innego rozwiązania nie było! Niechże tu będzie, cały lub w kawałkach, żywy albo martwy. Bez wiedzy co się z nim dzieje zwariuje, choć niektóre wersje odnalezienie same do tego chytrze prowadziły. Aczkolwiek zwariowanie nie trwałoby długo. Prędzej strzeli sobie kulkę w łeb niż pozwoli na życie w niedoli.

          Odgarnął dym sprzed siebie i wytężył wzrok. Początkowo nie potrafił rozróżnić czy to kolejny stojący w pożarze mebel, czy faktycznie żyjący człowiek, za którym huraganowo się rozglądał. Podszedł bliżej, wyciągnął rękę i dalej nie widząc żadnych szczegółów złapał co przed nim. Zawrzało w nim.

          – Feliks! – Nie dowierzał i czuł się jakoby stracił przytomność i trafił do pięknej krainy snów oraz marzeń, w której z Łukasiewiczem był nieustannie i razem tworzyli urzekające wianki w fantazyjnym tle wschodu słońca, kiedy świeżo skoszona trawa uderzała intensywnie w węch i przywracała do pełni życia. Lecz nie tym razem. Dalej znajdowali się w pożarze i igrali ze śmiercią, ale mieli siebie i dzieliło ich kilka kroków od spowitej spokojem wolności.

          Łzy polały się po twarzy i rozbudziły w nim ducha walki. Jednak nie był ślepy na stan, w jakim znajdował się zielonooki. Akurat to go załamało i wpędziło w niewyobrażalny smutek. Jego Feliks, którego obiecał bronić po wsze czasy, właśnie siedział pod ścianą ledwo przytomny i kto wie – może go nie słyszał. Ledwo unosząca się klatka piersiowa nie musiała wskazywać na świadomość.

          Związane kończyny, zakryte oczy i zakneblowane usta; zadbali o to, żeby przypadkiem się nie uwolnił i by został w tej pozycji, dopóty ogień nie zacznie go pożerać. Nie wydał ani jednego jęku, gdy wparował do pomieszczenia i z radością krzyknął jego imię. Jakby naprawdę stracił słuch lub nie siedział umysłem w tym samym świecie, co ciało. A to nie był koniec. Wszakże Adam zostawił synowi jeszcze jedną pamiątkę po sobie.

          Posiniaczona, zakrwawiona noga, ze skórą przebitą złamaną kością. Nienawiść rosła.

          W mgnieniu oka zerwał się do rozwiązywania nóg oraz rąk ukochanego. Jego własne się trzęsły, a głowa wysyłała sprzeczne sygnały na wzór nawoływania go i upartego próbowania odciągnąć od wykonywanego zadania. Żartowano z niego, że krzyczy do niego Erizabeta z błaganiami o ratunek, acz przecież już dawno była poza granicą więzienia. Słyszał obrywanie ze skóry, ale uspokajał się. To nie działo się rzeczywiście. Zaledwie wariował. Aktualnie był tylko i wyłącznie Feliks.

          Chłopak wykręcił się w przeraźliwym bólu, acz zarazem cudownej wolności, której nie poczuł od długich minut albo godzin. Stracił poczucie czasu. Kończyny kompletnie mu zdrętwiały, a jednej z nóg w ogóle nie czuł. Podobnie do odcięcia jej lub potwornego poturbowania, jakiego nawet nie pamiętał. Ostatnim wspomnieniem były błagania rodziny i próby wyrwania się Erizabety, a potem głęboka ciemność i niezliczona ilość uderzeń metalową rurą.

          Wracały zmysły oraz bodźce. Czuł nie swoje ciepło, zabrudzone cudzą okrutnością i brakiem litości. Był to ktoś bardzo ważny, o znajomym głosie oraz oddechu, ruchach ciała i ekscytacji, jaką miewał miesiące temu na jego widok. Wśród silnego smrodu dymu z chemikaliami przebijał się jeden konkretny, jakże charakterystyczny zapach, do którego go ciągnęło, ale nie rozpoznawał z jakiego powodu. Dawał powód do życia. Dlaczego? Nie umiał odpowiedzieć na to pytanie.

         Po krótkim momencie przyjemne palce powędrowały na suchą twarz, wyciągając knebel z ust i pozwalając zaczerpnąć oddechu, wszak nie czegoś, czego oczekiwał. Zakrztusił się, wypluwając czarną jak smog ślinę smakującą trucizną. To pamiętał. Maria siłą zmusiła go do wypicia cieczy i choć starał się uciec, nie było żadnego sposobu.

          Docierał do niego szloch, lecz nie domyślał się kogo. Kto mógł być na tyle szalony i odważny, że wszedłby do płonącego budynku i interesował się nim? Nie był nikim znaczącym. Jedno z tych istnień, które nikt się nie zorientuje, że zniknęło. Niczym cień. Kto rzeczywiście o nich pamiętał na tle tylu innych ludzi?

          Aż nagle przepaska z oczu została zdjęta – w zielone oczy uderzyło przeraźliwe światło zmuszające do ponownego ich zamknięcia, a od natłoku toksykantu roznoszącego się po jego organizmie wszystko wydawało się jaśniejsze o sto procent. Wyraźnie umierał. Nawet kiedy był związany jego palce kompulsywnie drżały co i raz, a w reszcie mięśni lokowały się przenikliwe skurcze. Gnił od środka. Komórka po komórce.

          – Tak bardzo za tobą tęskniłem... – Aż nagle został przytulony, otoczony opieką oraz poczuciem, że nie siedzi w tym piekle samotnie. Ktoś wylewał swoje łzy w jego zniszczone ramię i pokazał zaufanie. Delikatnie rozszerzył powieki przyzwyczajając się do światła, a kiedy zobaczył znajome, białe włosy, teraz zabrudzone sadzą, sam poczuł, że na cierpiącym obliczu spływa radość. – Myślałem, że nie żyjesz. – A wyraźny głos utwierdził go w przekonaniu kto po niego przyszedł.

          – Gilbert? – Wyszeptał słabo. Nie miał na tyle wytrzymałości, aby zaakcentować euforię czy zaskoczenie. Jednakże przysięgał, że serce przyspieszyło w radości, powieki uniosły gwałtownie w górę, a ręce wręcz nachalnie otuliły partnera i przycisnęły do bolesnego istnienia. Wszystko toczyło się tak surrealistycznie, jakby nawet nie znajdował się w prawdziwym życiu, a jakiejś bajce pisanej na kolanie. Z jakiej racji Beilschmidt się tu wziął? Kto go poinformował o mającej miejsce tragedii? – Serio tutaj jesteś? – Nie przytulał ducha?

          – Tak, naprawdę! – To było tak proste, a jednocześnie kosztowało multumu sił. Siedzieli w bezruchu wtuleni w siebie i próbowali uwierzyć, że serio za moment mógł nastąpić koniec. Adam nie pojawiał się w drzwiach z bronią, przebiegnięcie przez najgorszy ogień stawało się możliwe, a przyjazd karetki był kwestią czasu. – Musimy stąd uciekać w tej chwili! Jedna minuta dłużej, a możemy być martwi. – Brakowało tlenu. Płuca domagały się życia, a były mozolnie uśmiercane. Lecz Feliks zdawał się nie przejmować ani jednym powiedzianym przez niego słowem. Patrzył jak w obrazek i nie dowierzał.

          Jednakże zauważał w jakim stanie znajduje się blondyn. Widział, że sam nie wstanie, nie zrobi ani jednego kroku, nie pomyśli trzeźwo i ledwo odróżni gdzie są drzwi, a gdzie zaczynają się schody. Był tak wyprany z życia. Nawet spoglądając na niego z fascynacją wyglądał niczym wydmuszka wypchana uciekającą ludzkością. Nie było tam motywacji. Była godzinę temu, dwie, trzy, ale nie teraz.

          – Tak jak powiedziałem, musimy uciekać. – Dodał Beilschmidt z większą powagą, ale nie spotkało się to z jakąkolwiek reakcją. Choć rzec by można, że Łukasiewicz się wzdrygnął i niemrawo zaprzeczył głową.

          Nie tego pragnął. Wolał oddać się zupełnemu gorącu mężczyzny, czuć jego słodkie usta na własnych, przestać myśleć o konsekwencjach i raz ostatni, a porządnie pokazać światu, że ma gdzieś co rozkażą mu inni. Ogień miał być finalną rzeczą, którą zobaczy. Właśnie do tego doprowadzi i to nie sam, a z Gilbertem.

          – Pozwól mi się tobą nacieszyć. Nie widziałem cię tyle tygodni. – Niezrozumiale mamrotał chrobotliwym głosem. Łamał się co sekundę i nie akcentował żadnych emocji, chociaż na twarzy jego właściciela malowały się te o każdym kolorze tęczy i burzy. Ostatkiem sił pociągnął do siebie albinosa, wyciągającego do niego ręce i zapewne próbującego podnieść, żeby się stąd wynosili. – Zostańmy tu jeszcze chwilkę... Przecież nikt nie przyjdzie, a ogień nie jest aż tak duży. – Był ogromny. Przytulał ich swoim dyskomfortem, przyciskając do ściany i śmiejąc się w twarz, że lada moment nie wyjdą.

          – Nacieszysz się mną później! Teraz naprawdę nie ma warunków na rozmowę i czułości. Cokolwiek ci zrobiono, pomogę. Tylko współpracuj. – Desperacja błogo rozpływała się w żyłach i wciskała nerwy do czerwonych źrenic. Z jednej strony nie chciał robić czegokolwiek wbrew Feliksowi, a z drugiej stali na pograniczu życia ze śmiercią. – To nie jest zabawa. Doskonale o tym wiesz. – Tak samo jak Beilschmidt wiedział, że blondyn ze spuszczoną głową definitywnie słucha, acz nie dostosowuje się. – Feliks.

          Drobne dłonie przekształciły się w pięść i przysiągłby, że usłyszał ciche łkanie. Piąstki długo nie postały, bowiem brak siły w kościach i mięśniach tak zielonookiego przytłaczał, że najmniejsze ruchy przyprawiały resztę ciała o paraliżujące spazmy.

          Trucizna działała. Wlana w niego do dna rozkładała narządy, zabierała rozsądek, uczucia, dotyk. Może dlatego nie przejmował się tak płomieniami przedtem niegwałtownie pieszczącymi skórę. Nie posiadał pojęcia wzroku. Wszystko było za jaskrawe, rozmazane, odległości załamane. Gilbert wydawał się być tak daleko, wszakże siedział przed nim i patrzył prosto w strudzoną egzystencję.

          – Przecież wiesz, że to nie ma sensu... – Powiedział jakby nic się nie działo, zwracając nareszcie spojrzenie na partnera. Twarz stawała się mokra, zmazując ślady osadu oraz krwi, ale w zamian ofiarowując dowód nieustannej gehenny i poddania. Nie wierzył w to co los przyniesie za sekundę. Utknął w przekonaniu, że nie czeka na niego nic pozytywnego, a Beilschmidt przyszedł jedynie po to, żeby odejść razem z nim. Takiemu życiu każdy by podziękował. Komu chciałoby się trudzić? – Co jeśli ci powiem, że jestem wdzięczny Marii? – Rzekł z przerażającą pewnością. Nie było w nim ani nutki zawahania.

          Białowłosy obserwował z konsternacją. Nie wiedział co dokładnie stało się Feliksowi, lecz nie było to nic pozytywnego i co wpłynęłoby dobrze na jego psychikę. Odkrywca, toż było to widać na pierwszy rzut oka! Jednak straszną pozostawała myśl, że uśmiechnięty miesiące temu chłopak, plujący na swoich wrogów i sprzeciwiający się im w nawet pierdołach, właśnie przyznawał im rację i okazywał wdzięczność za kopanie pod nim dołu.

          I to jeszcze Marii; osobie, od której to się zaczęło. Dniami i nocami przypuszczał, że gdyby nie jej zły wpływ, Adam nigdy nie wypłynąłby na aż tak szerokie wody absurdu, na jakich elegancko płynął aktualnie. Z czasem by się przyzwyczaił do nowego stanu rzeczy i związku syna z drugim facetem. Istniało prawdopodobieństwo, że nawet się zaprzyjaźnią, a w pewnym momencie były do tego doskonałe warunki. Mimo iż wymuszone, były. Lecz wtedy na scenę weszła Maria ze swoimi ambicjami. Zaprzepaściła liczne szanse, które były wystarczająco małe.

          – Przestań gadać głupoty i chodź. – Wymusił na sobie uśmiech i ponownie złapał dłoń chłopaka, ale na próżno. Wyrwał ją i ze smutkiem obserwował. – Nie wygłupiaj się! Nie mamy czasu na zastanawianie się czy ja chcę, czy nie chcę! Mogłeś stracić nadzieję i to rozumiem, bo również na długo ją straciłem, lecz podniosłem się i zobacz gdzie jestem! Krótka droga i będziemy wolni. – Niespodziewanie pociągnął Łukasiewicza do stania i przycisnął do piersi. Feliks skrzywił się z bólu. Wrażeniem było, jakoby ktoś wyszarpał z niego kości i przeciął nimi skórę, jednak zamiast szybko się z tym uwinąć, to przeciągając czynność do kilkunastu podłych godzin. Patrzyli sobie w oczy. Zielone zostały wypełnione szczerym strachem, a czerwone szaleństwem. Nie poznawali siebie. Nie takich się zostawili tygodnie temu. – Wiesz jak to się skończy, gdy tu zostaniemy.

          – Właśnie o to mi chodzi! – W głowie pojawiły się wspomnienia udręki. Nie rozmawiał z Gilbertem, którego pokochał i który w trudnych chwilach wykazywał się zrozumieniem i propozycjami kompromisu. Nawet nie brał pod uwagę jego słowa. To nie ten Beilschmidt uratował go przed rozpędzonym samochodem, nie ten przyjmował na siebie ataki Adama, nie ten go bronił i otaczał swoim bezpieczeństwem w nocy, gdy nadchodziły chichoty ataków paniki. Przeinaczył się w lustrzane odbicie swojej matki.

          Odepchnął od siebie albinosa i sam padł na gorącą podłogę. Syknął z utrapienia ciężko oddychając i przy tym impulsywnie go oglądając. Pragnął, aby chociaż przez krótki moment jego słowa zostały wysłuchane, dodał kontekstu oraz szczerych chęci, które zostaną uszanowane. Aczkolwiek zdawał sobie sprawę z faktu, że Gilbert nie dopuści do siebie informacji o popędzie do wiecznego spoczynku. Nie po to tu przybył.

          – Czy ci się to podoba, czy nie, wyniosę cię stąd. Nie tłukłem się z wynoszeniem wszystkich tylko po to, żeby na końcu dostać od ciebie śliczną prośbę, by cię tu zostawić na pastwę losu. Nie dam im tej satysfakcji! Jesteś moim jedynym powodem dlaczego nadal oddycham i pozwalam sobie się aż tak męczyć, więc to uszanuj i współpracuj! – Resztką cierpliwości podszedł do blondyna, ale efekt ten sam. Zdenerwowanie przejmowało nad nim nadludzką moc. Czuł, że nie robi dobrze, lecz usprawiedliwiał się poprawnymi intencjami. Brutalność zrodziła się z siebie samej.

          – Nic nie rozumiesz! – Nawet nie próbował, ale było to coś, co zarzucić się dało zarówno Łukasiewiczowi. Żaden nie chciał posłuchać tego drugiego. Zielonooki się skulił, czując, że do gardła wracają ponowne wymioty i próby pozbycia się z organizmu trutki. Gwałtownie zadrżał całym swoim jestestwem i bardziej dawało to do zrozumienia, że nie cofnie się w chęci. To naprawdę nie miało sensu. Amok białowłosego ratował praktycznie truchło. – Widzisz co się ze mną dzieje, co oni ze mną zrobili. Nie dam rady stanąć na nogi, patrzeć przed siebie, trzymać się równo i myśleć. Trucizna wypala mnie od środka. To kwestia godzin aż będzie po mnie. Przestań marnować swój czas i skoro pozostali są już poza domem, uciekaj! Zostaw mnie i pozwól umrzeć. Nie ma żadnej różnicy między śmiercią w szpitalu, a we własnym domu. Nie ryzykuj własnego życia! – Cisnęły się do oczu łzy, a rozpalające go uczucie nie przerywało. Możliwe, iż na sile przybrało od rosnącego strachu. Nienawidził mieć do czynienia z Gilbertem w takim stanie.

          Jedyne co zagłuszało ciszę, to skwierczenie rozrastającego się ognia. Panowało między nimi nieprzyjemne milczenie przeplatane świadomością, że sytuacja była zbyt napięta, aby opuścić budynek z cudowną świadomością niepodległości. Psychika wymagała od nich ogromnych pokładów cierpliwości, żeby zaraz nie rzucić się na drugiego z sadyzmem. Nikt nie czuł się na siłach, by fizyczne męczyć swojego jedynego, lecz natarczywy głosik w środku przekonywał do radykalnych rozwiązań.

          Zmordowany Feliks w ciągu dalszym był synem Adama. Był przez niego wychowywany przez niespełna dwadzieścia lat życia. Coś musiało mu zostać w głowie, szczególnie w obliczu tylu aktów desperacji.

          Z kolei Gilbert zwariował. Ostatni przystanek świadomości oraz normalności został pominięty, a kierowca nie powstrzymywał się przed wciśnięciem gazu i doprowadzeniem do hadesu moralnego. Tak, robił doskonale rzucając się w ogień dla ludzi, którzy obiecali mu utopię. Wszak popełniał nieodwracalny błąd wykazując się szałem wobec straumatyzowanego chłopaka i naruszając jego proste, acz trudne do zaakceptowania pragnienia. Jednak był zakochany. Czy słuszne było winienie go?

          – Powiedziałem raz, że masz sobie nie żartować...

          – Nie żartuję. Przedstawiam realne prośby. – Może to Łukasiewicz czegoś nie rozumiał i po kilkudziesięciu dniach fizycznych i psychicznych tortur dostał poważniejszy uszczerbek na rozsądnym myśleniu. Lecz w jego odczuciu rzucanie się na śmierć dla umierającego człowieka mijało się z celem. Wierzył, że Erizabeta, matka i siostra mają szansę i do nich los się uśmiechnął. Jednak on był ich kompletnym przeciwieństwem. Był główną ofiarą.

          Gilbert w bezruchu stał i oglądał. Poczucie duszenia oraz pękającej głowy się nasilało i definitywnie nie pomagało w podjęciu jakichkolwiek działań. Zastanawiał się i podlił własny umysł, żeby tylko decyzja została podjęta prawidłowo. Przeklinał aspekt, że skończyli w takim miejscu w takiej sytuacji, a marzenie wspólnego spacerowania po łące w świetle wstającego słońca los strzelił.

          Jednak nie pozostało mu nic innego. Jeżeli Łukasiewicz tak domagał się śmierci, to mu ją da, ale przy tym wykona swoją robotę.

          – Skoro tak bardzo chcesz zdechnąć, to zrobisz to w lepszych warunkach. – Dalsze ruchy były bezwzględne. Gwałtownie złapał zszokowanego chłopaka, biorąc go na ręce i unosząc nad morderczymi płomieniami. Dotykały jego własnych nóg, niemal rozrywały materiał spodni, ale nie przejmował się, a biegł z niemrawo wyrywającym się ciałem.

          – Przestań! – Protestował Feliks, ale im więcej ruchów wykonywał, tym bardziej marne one się stawały i nie robiły wrażenia na Gilbercie. Cokolwiek mu powie, nie dotrze. – Powiedziałem ci, że to nie ma sensu! Też cię kocham, ale... – Ostatnie co ujrzał przed wtargnięciem w ogromny kłąb dymu na korytarzu, to zabójczy wzrok czerwieni. Uciszał go. Przełknął głośniej ślinę, wszak nawet największe oznaki strachu nie przekonały Beilschmidta do przerwania.

          Albinos udawał silnego. Kiedy jego wszystkie wnętrzności rozrywane były toksynami, a psychika zadźgana dodatkowym bólem od ukochanego, nie myślał trzeźwo i zapomniał o lokacji samych drzwi. Było zbyt ciemno, żeby nawet na trzeźwo sobie z tym poradził. Trzymając w rękach konającego człowieka nie było łatwiej.

          Z wiązanką przekleństw odwrócił głowę w lewo, słysząc czyjś chichot. Damski śmiech, który znał od urodzenia i który towarzyszył mu za każdym razem, gdy popełniał najmniejsze niepowodzenie. Pod płaszczykiem matczynego współczucia oraz pomocy zawsze z niego drwiła i cieszyła się, kiedy zapłakany wracał ze szkoły lub wybuchał szlochem dopiero w swojej sypialni. Dlaczego więc teraz miałaby okazać człowieczeństwo?

          I dlatego tak zabolało go "ale" Feliksa. Maria przypodobała sobie go używać, gdy zapewniała rodzinną miłość, lecz zarówno pragnęła wbić kilka szpileczek do i tak już podziurawionego serca młodzieńca.

          "Wiesz, że jesteś moim najukochańszym synem i dla ciebie bym spełniła każde twoje marzenie, ale..."

          Wszystko przed znienawidzonym słowem nie miało znaczenia.

          A śmiech narastał i czuł, że się zbliża. Był na tym samym piętrze w odstępie paru pokoi, a spojrzenie właścicielki skupiało się centralnie na nich i tylko czekała na wydanie rozliczeniowego rozkazu swojej ludzkiej zabawce z bronią. Adama też nie kochała. Wmówiła to sobie. Jednak nie negował zagrożenia jakie nieśli. Przede wszystkim kiedy trzymał ciężko uciekającego od zgonu chłopaka. Serce pękało. Na co więcej czekał?! Ewakuacja nie mogła trwać godzinami!

          – Biegniemy! – I zerwał się w popęd, ściskając mocniej Feliksa, a czując, że ten gwałtownie złapał materiał jego koszuli okazał nieco litości i zwolnił. Trzymał w sobie dwie świadomości. Jedną, zmuszającą do rozsądku i biegnięcia ile sił w nogach, nie zważając na ogień ani zagrożenie. I drugą, przekonującą iż komfort Łukasiewicza był ważniejszy. Co zrobić? Nie cierpiał się ze sobą kłócić i to w jeszcze tak istotnych wydarzeniach.

          Dążył do celu na oślep. Praktycznie rzecz ujmując, poza drobnymi konturami ścian oraz mebli i cwałów czerni, która otuliła swą obecnością cały budynek z podwórkiem, nie widział nic więcej. O ile kiedyś pozytywnie był pod wrażeniem wielkości domu, tak teraz to przeklinał. Nie wykluczał, że schody ominął sto razy, a z wariującą psychiką i pamięcią nie rozróżniał gdzie co było. Na Łukasiewicza nie mógł liczyć. Ledwo żył i nie winił go za to. Jakby obwinianie go o cokolwiek było poprawne.

          Jedynie się modlił, aby w ich desperackiej dezercji nie wpadli przypadkiem na nieprzyjaciół, którzy pewnie tylko czekali aż podwinie im się noga, upadną, a wtedy bez większego wysiłku przyjdzie wbić nóż w plecy. Wizja za bardzo realna. Jakby zielonooki już ją kiedyś widział.

          Oni z kolei cierpliwie obserwowali. Głupi nie byli i doskonale widzieli, że Gilbert sam gubi się we własnych krokach, a Feliks za bardzo odleciał, żeby jakkolwiek go nakierować. Niech sami podejdą. To zaledwie kwestia czasu, a wtedy nie będzie możliwości wycofania się. Ostrze pokryje się szkarłatną cieczą, a w holu odbije się ciche echo jęków bólu.

          – Jesteśmy blisko, obiecuję... – Szepnął do Łukasiewicza, zdejmując potargane włosy z bladego oblicza sponiewieranego nadchodzącą nieprzytomnością. Feliks ledwo słyszał. Tak bardzo pragnął pomóc, ale nie nadawał się nawet do wskazania palcem którejś ze stron. Oddychało się coraz trudniej, a siłą otwierane oczy stawały cięższe. Umysł przekonywał, że krótka drzemka nikomu nie zaszkodzi, a nuż, może obudzi się na miękkim łóżku szpitalnym. Lecz nie; nie zostawiłby tak Gilberta. Niech chociaż świadomością przy nim pozostanie.

          Oboje rozdzierali gardła i płuca. Tracili życie na rzecz utrzymania go, co było wystarczającym absurdem w całej sytuacji. Nie zrobili ani jednego konkretnego kroku w przód i kręcili się po ciągle tym samym miejscu, gdzie zanieczyszczenia było z każdą sekundą więcej i wbijał się w ich organizmy. Nie postoją w ten sposób długo. Padną na ziemię i nigdy z niej nie wstaną o własnych siłach.

          Gorzej, gorzej i jeszcze gorzej. Zaraz naprawdę postawią nogi na finiszu życia.

          Nogi białowłosego się uginały. Jakby zamieniały się w rozciągliwą gumę.

          – Błagam, zatrzymajmy się! Nie mogę oddychać, podejdź do okna... – Feliks mocno złapał ramię mężczyzny i błagalnie na niego spojrzał. Krystalicznie zielone oczy wypełnione były drobnymi łezkami marazmu, a sam właściciel trząsł się intensywnie i starał ruszać na około głową w poszukiwaniu źródła powietrza. Prawie wypadł mu z rąk, lecz w ciągu dalszym nie zwalał na niego winy.

          Cudem było, że Feliks końcowo się uspokoił i nie przekonywał do pozostawienia w rozpalonym pokoju.

          Gilbert się rozejrzał. Byli pośrodku pustkowia, wszak może jednak efekt ten dawał dym. Przymrużył oczy, wytężył je, a w malutkiej dziurce oparów zauważył przebłyski zabrudzonej szyby. Zasłaniana była szafką, ale na tyle małą, że mógłby w mgnieniu sekund ją odsunąć i dać sposób do życia sobie oraz Łukasiewiczowi.

          Zerwał się w tamtą stronę, starając się prędkimi ruchami jak najbardziej pozbyć się czarności dookoła. Nie spodziewał się, że na zewnątrz sytuacja będzie lepsza, bo widział jak cholernie podpaliło się podwórko – piękny ogród oraz altanka, na której niegdyś lubował przesiadywać z rodziną. Jednakże wszystkiego trzeba było spróbować, a z czyimkolwiek życiem nie zamierzał igrać. Przynajmniej nie z tym ludzi, których kochał. Adam był odrębną historią.

          Serce prędzej zabiło, gdy faktycznie zobaczył okno. Pojawił się pomysł wyskoczenia z niego, acz wręcz automatycznie się go pozbył wiedząc, że jest nierozsądny. Do głównego wyjścia pozostała niedługa droga. Wytrzymają i to jest jedynie krótka przerwa!

          Odstawił prędko chłopaka na ziemię, gdzie ani jeden jej kawałek nie topił się w ogniu i był względnie bezpieczny. Czuł na sobie zielone spojrzenie wypełnione nadzieją, która choć gasła, to starała się pozostać jak najdłużej.

          Podszedł do szafki i ostatkiem sił zaczął ją odsuwać. Ruszyła się o drobne milimetry, następnie centymetry, a po momencie widniało przed nim ogromne okno, którego szyba przybrała szary odcień. Nie było widać ani jednego kawałka dworu. Wszystko utonęło w pożarze, po którego środku byli.

          Uchylił je i uderzyło w niego zimne powietrze wymieszane z chorobliwą toksyną. Jednakże uznawał to za sukces i z nawet drobnych oznak świeżości się cieszył. Złapał Łukasiewicza i podstawił do otworu, a po chwili w uszach rozległ się głośny, chciwy wdech. Aż zapomniał o zmasakrowanej nodze czy wczesnych pragnieniach śmierci, gdy na nowo przypomniał sobie jak to jest oddychać i czuć własne istnienie.

          – Cholera jasna... – Mimowolnie wypadło z różanych ust. Nie zwracał uwagi ani na własne cierpienie, ani delikatnie trzymające jego biodra dłonie albinosa. Teraz myślał jedynie o ruinie, jaką stał się jego własny dom. Mieszkał w nim tyle lat, dzielił tyle cudownych wspomnień, a jednak je tracił i przeistoczyły się w symbol śmierci.

          Nigdy więcej nie pomyśli o tej ulicy jak o miejscu licznych gier w berka. Nigdy nie skojarzy budynku jako celu bezpieczeństwa i ciepła rodzinnego, które i tak pojawiało się sporadycznie i w większości przypadków, gdy nie było ojca. Ani razu więcej nie przyjdzie mu do głowy pozytywne wspomnienie, bowiem wszystkie pokryją się mrokiem realizacji.

          Patrząc w dół wytworzyła się chora wizja, lecz na tyle warta realizacji, że był gotów ryzykować. Nie obchodziło go dłużej zdanie Beilschmidta i jeśli mu się nie spodoba, droga wolna, mógł przedzierać się przez ściany oparów.

          – Skaczemy. – Rzekł z powagą i jeszcze w tej samej chwili poczuł zaciskające się na nim tknięcie. Beilschmidt nie popierał propozycji.

          – Zwariowałeś?! Zginiemy jak skoczymy! Zaraz będziemy przy normalnym wyjściu i pojedziemy do szpitala. Nie odpływaj aż tak bardzo. – Aczkolwiek cokolwiek mówił i w jakim tonie, do Feliksa nie docierało i wręcz obsesyjnie wpatrywał się w płonący trawnik. Nie myślał rozsądnie. Daleko mu było do porządnego przemyślenia planu, a zatruta głowa definitywnie nie nadawała się do prowadzenia akcji ratunkowej. – Chodźmy już! Nie mamy czasu! Skok z takiej wysokości może skutkować tylko złamaniem wszystkich kości! – Ciągnął blondyna, ale on ponownie się upierał.

          – Znowu nie rozumiesz! Tu nie chodzi o wygodną ucieczkę, a o ratowanie życia! – Inwazyjnie odwrócił się do partnera, sycząc ponownie pod nosem, gdy przebita noga dała o sobie znać. Choćby identycznie miała skończyć reszta ciała, nie obchodziło go to. Byli w sytuacji bez wyjścia i kiedy nadarzyła się okazja musieli korzystać. – Nie ma ich w pobliżu, nie czają się na nas! Jeśli mam dalej żyć, to wolę do końca życia jeździć na wózku niż spłonąć tutaj żywcem! – Czy nie tego Beilschmidt pragnął? Dalszego życia ukochanego nieważne w jakim stanie będzie?

          – Nie... – Lecz zanim Beilschmidt dokończył swą odpowiedź w oddali korytarza usłyszeli przeraźliwy krzyk, jakby kogoś obdzierano ze skóry. Zwrócili wzrok w stronę wrzasku, ale nikogo nie zauważyli. Gilbert zamyślił się. Odgłos bardzo przypominał wrzask wydawany przez Erizabetę, gdy jeszcze była więziona w pożarze. Umysł zwariował od wniosku, ale kiedy zgiełk się ponowił, tym razem intensywniej, nie miał ani jednej wątpliwości. Tamci nie próżnowali. – Eliza!

          – Mówiłeś, że ją wyciągnąłeś! – Łukasiewicz zerwał się przed siebie, ale padł na podłogę nie mogąc zrobić normalnego kroku. Darzył Beilschmidta zdenerwowaniem oraz uczuciem, że został oszukany. Po co to wszystko? Nie mógł po prostu powiedzieć, że nie każdy był poza granicą domu i nie żyje ze spokojem przyszłości?! Jego droga przyjaciółka mogła być zarzynana. Nigdy więcej nie zobaczy jej w akceptowalnym stanie.

          – Bo to zrobiłem! Nie wiem co tu robi... – Teraz po raz pierwszy tego wieczoru odczuwał potężne i realne wrażenie, że to jest pułapka. Gdyby Hedervary naprawdę tutaj była, oznaczałoby to, że została na nowo porwana z pozostałymi. Jednak była pilnowana! Nie puściliby jej łatwo! Nie wyglądało to na omamy słuchowe, ale jednocześnie nijak się miało do rzeczywistości.

          Dźwięk ponownie się rozległ. Feliks również to słyszał, więc o ile nie popadali w zbiorową schizofrenię Erizabeta była gdzieś w pobliżu. Rozłamał się. Cholera wiedziała co powinien począć, gdy Łukasiewicz okazywał chęci skoku, a Eliza prawdopodobnie traciła życie i nie potrafiła się uratować. Pluł na taki świat.

          – Zaczekaj tutaj! Nie rób niczego głupiego, a ja za moment z nią przyjdę! – O ile była w domu, a krzyki nie były zwykłą zasadzką służącą pozbawieniu ich życia. Chłopak przytaknął, obserwując jak albinos na nowo się oddala i znika między dymem. Miał nadzieję, że serio niedługo wróci, a nie uśmiechało mu się utknąć ponownie bez opieki w piekle. Ojciec gdzieś był. Kręcił się i wyczekiwał odpowiedniego momentu na atak.

          Chociaż tonacja ustała, nadal docierał do niego chorobliwy szloch. Teraz nie brzmiał znajomo i daleko mu było do czegoś, co zrobiłaby Erizabeta, ale wolał chuchać na zimne i nie mieć później kogokolwiek na sumieniu. Czuł się wystarczająco źle z pozostawieniem Feliksa, gdy zdawał sobie doskonale sprawę z aspektu, że uzbrojony Łukasiewicz ostrzył na nich zęby.

          Nierozsądne! Powinien z nim tam zostać lub wziąć ze sobą. Dalej chodziło o jego przyjaciółkę, którą traktował wręcz jak siostrę i miał prawo wiedzieć w pierwszej sekundzie co się z nią dzieje. Aczkolwiek swoje kroki już wykonywał i nie było mowy o cofnięciu się. Zielonooki był w zbyt krytycznym stanie, żeby się narażał dla bliskich. Nikt nie potrzebował drugiej Hedervary nie rozumiejącej, że heroiczność nie powinna wykluczać zdrowego podejścia.

          Szedł przed siebie, rozglądał się, próbował nawoływać, ale na nic. Nie było śladu po dziewczynie, a jedynie pozostały bałagan po wyłamywaniu innych drzwi. Nagle płacz rozpoczął się na nowo, lecz niektórzy mogliby się zastanawiać czy aby na pewno był realny, czy wymuszony na rzecz roli. Brzmiał na wynaturzony. Nie wychodził z ust Hedervary, a przynajmniej nie z osoby normalnej. Spojrzał przed siebie i zauważył wynurzającą się ze spalin sylwetkę. Była drobna, rozmazana, jednak wyprostowana oraz pewna. Nie był to Adam. On od razu by biegł i z rozpędem wymierzał siekierą.

          Wykonywał dodatkowe kroki przed siebie i stał się pewnym co, a raczej kto przed nim widniał. Gdyby wiedział od początku nie fatygowałby się z paniką i brał ponownie partnera.

          Maria.

          – Więc jednak przybyłeś! Nie spodziewałam się, że przywołanie cię będzie aż takim prostym zadaniem. – Wynurzyła się przed synem i darzyła wzrokiem wyższości . Plan szedł zgodnie z ustaleniami i nie było mowy o niepowodzeniu! Kiedy trzymała w garści służby, a Łukasiewicz stawał się posłusznym, zakochanym, jakże przerażonym zwierzątkiem wszystko stawało się łatwiejsze. I choć pomysł z odsunięciem Gilberta od Feliksa zdawał się być desperacki, tak po próbie czasu okazywał też genialny. – Zrobiło się trochę niebezpiecznie, prawda? – A wymuszony uśmiech nie pomagał w kreacji troskliwej matki. Wstyd się takową nazywać dla obydwóch stron.

          – Co z nią zrobiłaś?! – Białowłosa posmutniała, gdy syn nie odniósł się do jej słów. Naprawdę chciała się dowiedzieć jak dobrze się spisała w jego oczach, a przewidywała, że już wielu okazji do zadania tego pytania nie dostanie. Jak gdyby okazja do jakiejkolwiek interakcji z Gilbertem była możliwa. To ostatnie spotkanie; pożegnanie pełne łaski.

          – Z kim? Wydawało mi się, że wyniosłeś wszystkich. – Pełno uszczypliwości. Nie był głupi. Rozumiał do czego matka zmierzała i że próbowała wyprowadzić go z równowagi. Jednak wręcz niemożliwe było zachowanie cierpliwości, gdy dosłownie był marionetką w cudzych dłoniach, a kiedy nareszcie coś zaczynało się udawać, ktoś okazywał się być o kilka poziomów w przód. Spiął mięśnie. Głębokiego wdechu nie weźmie. Nie padnie przed Marią na kolana, jak jakiś sługa. Nie upokorzy się.

          – Dobrze wiesz o kogo chodzi! Gdzie jest Eliza?! Słyszałem jak krzyczy! – Może robił z siebie idiotę, ale był ku temu powód. Upewnienie się było najważniejsze. Kobieta patrzyła na niego z zaciekawieniem, lecz nie spowodowanym niedomówieniem, a rozbawieniem. Pamiętał co mogło siedzieć w jej głowie.

          "Jeżeli ci się natarczywie przyglądam, to najpewniej cieszę się jak łatwo jest trzymać nad tobą kontrolę. Ciekawi mnie czy za kilka lat nadal taki będziesz."

          Nie będzie ubolewał. Ona nigdy nie była dla niego matką, a tylko potworem, pragnącym jego krzywdy oraz niepowodzeń. Niech łzy trzymają się na wodzy i nie okazuje słabości. Zero tęsknoty za dzieciństwem niczym nie przypominające modelu zdrowego, szczęśliwego chłopięctwa. Rodzina zastępcza z ukochanym na czele czekali. Nie mógł ich zawieść na rzecz załamania. Beilschmidt nim pogrywała! Stosowała emocjonalny szantaż i udawała wielce opiekuńczą.

          Roześmiała się. Pożar nie robił na niej żadnego wrażenia. Zachowywała się tak, jakby stała po środku kolorowej plaży albo utopijnego lasu, gdzie nie było ani jednej wady. Aż tak była pewna swojego sukcesu? Nie budowało to na pewności siebie. I może komuś by się chciało powtarzać, że byli swoim lustrzanym odbiciem – w pewnym stopniu na pewno, ale niedużym. Stawali się kompletnymi przeciwieństwami. Gilbert walczył dla dobrej sprawy, a Maria coś sobie wymyśliła. On nie był szalony. Ona jak najbardziej.

          – Widzę, że uwierzyłeś w moją grę aktorską! Niezwykle buduje mnie na duchu, że potrafię tak dobrze naśladować głosy, a może to po prostu ty tracisz rozum i nie rozróżniasz. Chcesz przeżyć rzeczy, o których myślisz. Przykre, że oczekujesz śmierci koleżanki. – Nie tego pragnął. To nie było tak! Posądzano go o coś, o czym nigdy w życiu by nie pomyślał! Erizabeta była cudowną osobą i zasługiwała na życie. Próbował się odwrócić i pójść do Feliksa, ale na próżno. Coś go utrzymywało w rozmowie z matką.

          Nie powinien dawać jej tej radości, acz to samo się działo. Jakby przykleił się do podłogi, a wzrok został utkwiony w kobiecie i słuch w słowach. Pieruńsko bolało. Starał się nie zwracać uwagi, jednak nie wychodziło. Bycie zależnym od Marii było spełnieniem najszczerszych koszmarów z dzieciństwa.

          – Jednak masz moje zapewnienie, że Erizabety tu nie ma. – Dodała poważniej, ale bez ustanku w kpiącym uśmieszku. Znała Gilberta ponad dwadzieścia lat. Miała pojęcie o jego słabościach i jak łatwo wyprowadzić go z równowagi. Na szczęście kiedy tylko się na nią rzuci, nie będzie powstrzymywała się z paralizatorem. – Przyjechało pogotowie i ich zabrano. Roderich pojechał razem z nimi. Ich stan okazał się być na tyle poważny, że nie mógł nikt zostać i wejść tutaj. Wezwano wsparcie, ale jak widać nadal pozostaję na wysokiej pozycji i wszystkich kontroluję. – Kamień spadł z serca. Uspokajała chociaż wiedza, że najbliżsi byli w prawidłowych rękach i pozostawało mieć nadzieję, że uda się ich wszystkich uratować. Każdego bez wyjątku. Lecz była jedna osoba, o której zdał się zapomnieć.

          Co się działo z Feliksem? Czy w obliczu samotności dookoła wysokich płomieni nie dobrał się do niego Adam z zabójczymi intencjami?

          Wszakże nie pamiętał o nim. Nad umysłem zapanował jad satysfakcjonująco rozrzucany przez Marię; wlewany w jego żyły i powtarzający, że nawet w ostatnich minutach egzystencji nie zapomni o życiowych traumach, a poczucie winy będzie jedynym towarzyszem w śnieżce do kostuchy.

          – Czego ode mnie chcesz? – Na to nie było jednoznacznej odpowiedzi. Maria pragnęła wielu rzeczy, ale nigdy nie określiła się z nimi jasno. Nie będzie kłamliwe stwierdzenie, że aktualnie ubiegała się tylko za jednym i Gilbert doskonale tę rzecz znał. Dzieliły ich metry, acz obydwoje czuli, że lada moment przestrzeń ta zamieni się w drobne centymetry. Beilschmidtowi ład duchowy ulatywał, a białowłosa pociesznie z tego korzystała.

          – Od ciebie? Nic szczególnego. – Zapewniła i podeszła minimalnie, ale nawet ta mikroskopijna ilość przyprawiła albinosa o dreszcze. Wnikliwie patrzyła i mordowała wzrokiem, przy tym zachowując wrażenie osoby kompletnie opanowanej. Nie była. Nikt o zdrowych zmysłach nie patrzyłby tak na własne dziecko. – Jedynie ostatni raz porozmawiać. – Dodała robiąc następny ruch naprzód. Z niewiadomych przyczyn wraz z jej zagraniem na ciele Gilberta zjawiło się przyjemne ciepło, z tą różnicą, że niegdyś nie kojarzył go z przyjemnością. Co się zmieniło? Aż tak był łapczywy straconych lat w dzieciństwie? – Muszę cię pochwalić. Świetnie się spisałeś ratując wszystkich. Nie spodziewałam się, że wychowywałam tak zdolnego chłopaka. – Manipulacja, cholerna manipulacja! Nie myślała w ten sposób. Gorąco nie było matczyne, a wynikające z rozrastającego się pożaru! Nie słowa "matki" koiły serce, a usypiał je dym! – I Roderich. On też coś sobie wniósł. – Obróciła obojętnie oczami. Zbliżała się. Beilschmidt wykonał krok wstecz, acz na próżno, gdy Maria podjęła się pięciu kolejnych. – Co prawda pokrzyżowaliście moje plany, ale szkoła i tak moja.

          Nic nie wniosła. Nie ona ich nauczyła samodzielności i przetrwania w co chwilę plującym w twarz świecie, gdzie nawet ona pomagała reszcie społeczeństwa pod pretekstem, że w przeciwieństwie do nich robi to w dobrej intencji. Bawiła się, a kiedy nadeszła nuda stwierdziła, że pora zamienić się w potwora.

          – Dlaczego mnie po prostu nie zabijesz? Skoro mnie tak bardzo nienawidzisz, mogłabyś to zrobić. – Co on w ogóle wygadywał? Nie tego chciał! Miał uciekać, a nie jeszcze zapytać jakim cudem kochana matka nie pokazała jak wyrodna jest. Nie był sobą. Gilbert Beilschmidt nie zachowywałby się w ten sposób. Nie zapomniałby o rzeczach do wykonania.

          – Na to jeszcze przyjdzie czas! Zresztą, już sobie obiecałam, że tym zajmie się ktoś inny. Ktoś, komu zabicie cię sprawi ogromnie dużo radości. – Odległość praktycznie nie istniała. Stali naprzeciwko siebie i patrzyli ze skupieniem w oczy, ale o ile Gilbert co moment starał się przerywać kontakt wzrokowy, tak Maria go z niego nie spuszczała. Kontrolowała najdrobniejsze ruchy, analizowała je. – Cieszyłam się zabijaniem innych, lecz tak jak powiedziałam, pokrzyżowaliście mi plany. Nie byłbyś zadowolony, gdybym ci teraz opowiedziała co na rzecz pożaru robiłam z Feliksem i Erizabetą. – Kusząca wiedza, ale odrażająca. Czerwonooki odsunął się, przełknął głośno ślinę i wróciły następne wspomnienia. Dlaczego akurat teraz? Było tyle rzeczy do roboty!

          "Gdy opowiem ci o genezie tego, to zupełnie się do mnie zniechęcisz. Bardzo tego nie chcesz w kontekście własnej mamy, czyż nie? Opowiem ci innym razem. Może jak dorośniesz."

          Dzisiaj się nie powstrzymywała i mówiła o wszystkim ze szczegółami. Szkoda, że w kwestii spraw, o których słuchanie przyprawi o intensywniejsze cierpienie.

          Klął na siebie, że pozwalał na pranie sobie mózgu. Beilschmidt go nie przytrzyma, nie odciągnie od obowiązków, nie zrobi z niego swojego zwierzątka i nie zmusi do oglądania, jak Feliks ma podcinane gardło! Nie wyleje się jego krew i przysięgał to sobie.

          Dalej był tylko człowiekiem. Miał prawo być ludzki wobec "rodziny". Nieważne jak niepoprawne było nazywanie tej kobiety w ten sposób.

          – Z Elizą było najciężej. Mimo wszystko oszczędziła dużo siły oraz wigoru, a determinacja sprawiała, że nie dała się schwytać tak łatwo. – Zaczynała mówić. Zmysły kazały wyłączyć koncentrację i uciekać, wszak na próżno. Wdał się w wir historii i uważnie nasłuchiwał, próbując stwierdzić kiedy nadejdzie odpowiedni moment na atak. Cierpliwość ginęła. – Kiedy Adam rozprowadzał po domu ogień, na mojej głowie stanęło skatowanie jej. Początkowo była to praca wręcz syzyfowa i nie przynosiła efektów. Tłukłam ją, wyzywałam, podduszałam, wykręcałam kości, ale na nic. Dalej miała na tyle siły, żeby odwdzięczyć mi się czymś podobnym. Przynajmniej Radmila i Magdalena nie przeszkadzały! Nimi zajął się Adam.

          Nie mówiła prawdy. Nie mogła.

          – W końcu ją osłabiłam. Nie chciało jej się dłużej sprzeciwiać i pozwoliła mi na zaniesienie jej do ustalonego pokoju. – Przekonanie, z jakim Maria opowiadała wydarzenia sprzed ponad godziny, było zatrważające. Dodawało niewygodnego realizmu i realizacji skąd dziewczyna była tak poturbowana. – Nie spodziewała się, że całe mieszkanie stoi w ogniu i sama niedługo w nim stanie. – Liczne poparzenia; Gilbert ponownie chciał paść na kolana od widoku wspomnień. – Znowu ją biłam, tym razem mocniej. Już się nie wyrywała i posłusznie czekała co zrobię z nią dalej. Następnie zerwałam z niej bluzkę i zaczęłam podpalać. Ognia było wystarczająco i zaledwie musiałam rzucić nią kilka razy, przetrzymać, czasem być bardziej precyzyjną i użyć świeczek. Już nie moją winą było, że podpaliły się jej włosy. Były tak długie i piękne! – Nie sądziła tak. Zwyczajnie próbowała pozbyć się równowagi syna i cóż, wychodziło.

          A w głowie Gilberta tylko kilka myśli – "nie było tak", "nie zrobiła tego", "to jedynie zły sen", "Eliza by na to nie pozwoliła". Lecz rzeczywistość znał, mierzył się z nią, rozmawiał, widział na własne oczy.

          – Możliwe, że troszkę przesadziłam wypalając jej plecy, ale nie zaprzeczę, że widok rozlewającej się krwi i zapachy były cudowne! Dawno się tak świetnie nie bawiłam. Słuchanie błagań o litość i obietnic, że zrobi wszystko jeśli przestanę było cudowną symfonią. Jestem ciekawa miny Rodericha, gdyby to wszystko oglądał. Pewnie nie byłby zadowolony. – Trudno się stwierdzało kto wtedy byłby bardziej zdesperowany do zrobienia "wszystkiego". Czy Edelstein w ogóle dalby tam radę psychicznie?

          Nie zrobiła tego. To nie było tak. Śni mi się to i zaraz się obudzę w środku zajęć. Feliks będzie bezpieczny, Eliza, Roderich, ja, każdy.

          – Nie wspominając o Feliksie! On dopiero się nacierpiał! – Dotknięty został czuły punkt. Gilbert zadrżał, ale nie wycofał się. Łukasiewicz był do odratowania. Jego tortury nie mogły być aż tak złe! – Otrułam go. Siłą zmusiłam do wypicia trucizny, dzięki której w przeciągu następnych godzin się kompletnie przekręci. Potem zabrał go Adam. Nabijał kolejne siniaki rurą, doszczętnie złamał kość nogi, przebił skórę, podcinał ją nożem, dusił go, wyrywał włosy, paznokcie, wbijał własne, pluł w niego. I bym zapomniała! Dotykał tam, gdzie ojciec nie powinien, a możliwe, iż ty miałeś okazję. Na pewno miałeś. Rano po tamtej nocy Adam się dowiedział. – Złapała mężczyznę za ramię i wpatrywała się. Czerwień się gotowała. Przewidywała, że długo w takiej ciszy nie postoją, a wytworzy się walka.

          Nie, nie zrobił tego. Nie mógłby. Zmyśla, koloryzuje, bawi się!

          – Związał go. Ciasno, raniąc nadgarstki i kostki. Przy tym rozkoszował się jego krwią. Ponoć jest bardzo słodka, ale wątpię, że kiedykolwiek ta informacja ci się przyda. Przykre, że akurat Adamowi udało się ją posiąść. – Zaśmiała się pociesznie, jakby nie mówiła o niczym specjalnym. Może dla niej to takie nie było. Dla Gilberta jak najbardziej. – I zakneblował mu usta. Kilka razy zapoznał z ogniem i odszedł. Zostawił go tam, a resztę znasz. – Cisza.

          Nie, nie, nie. To się nie wydarzyło. Nie zrobili mu tego, nie postąpili tak, wymyśla! Na pewno wymyśla. Feliks by się tak nie dał. Jest za silny, żeby dać się traktować w ten sposób. Obudzę się, będzie spokój. Jeszcze moment, a nadejdzie ranek.

          I choć myśli wmawiały mu, że to koszmar i w normalnym świecie dalej jest zwykłym nauczycielem fizyki z problemami jedynie do uczniów, tak naprawdę rzeczywistością było gdzie był teraz. Łukasiewicz to zrobił własnemu synowi i nawet nie był w stanie go wtedy uratować. Nie przyszedł na czas. Nie zorientował się, że noc okaże się ziemskim piekłem.

          Osiągnął limit. Meta została przekroczona. Przestał się kontrolować.

          – Nie zrobiliście tego! Kłamiesz i próbujesz mnie kontrolować! – Rzucił się na Marię, powalił na ziemię i do niej przycisnął. Patrzył na nią z rosnącym gniewem i nic już go nie powstrzymywało od wbicia czegoś ostrego w gardło matki. Nie, nie nazwie jej w ten sposób. Nie po tym co opowiedziała. Zniszczyli jego miłość i przyjaciółkę; zbezczeszczyli niewinne istnienia i dopiero teraz dokładnie do niego dotarło, ze to nie przelewki. Krzyczał na Feliksa, a sam nie był lepszy. – Obiecuję, że zapłacisz za to, co zrobiłaś... Zasługujesz na wszystko co najgorsze. – W słowach nie szczędził, tak samo jak w zaciskającej się na gardle białowłosej dłoni.

          – Jesteś aż tak pewny siebie? Cóż, nie moja sprawa. – Wyszczerzyła się diabolicznie i w mgnieniu oka wyciągnęła z kieszeni paralizator. Po tym Beilschmidt nie popełni drugi raz tego samego błędu i raz na zawsze zakończą tę historię. – Miło się rozmawiało! – Dodała zadowolona i już kiedy miała przykładać stężenie prądu do ciała, dotarł do nich siarczysty płacz z oddali korytarza. Tym razem prawdziwy.

          – Gilbert! – Wymieszany z płaczem oraz strachem, definitywnie pochodzący od Feliksa. Cokolwiek się tam działo, był potrzebny i musiał brać się do roboty. Nie wierzył, że dał się sobą tak zabawić! Poderwał się, ostatni raz spojrzał na albinoskę i pobiegł, znowu przedzierając się przez kłęby trucizny i wdychając więcej spalin niż przedtem. Praktycznie nie myślał, z wyzwaniem chodził, acz do uratowania została jeszcze jedna osoba.

          Beilschmidt patrzyła obojętnie na Gilberta. Miała nadzieję na sparaliżowanie go, lecz za szybko się poderwał. Jednak nie narzekała. Oznaczało to, że Adam nie próżnuje i pozostał mały krok do pozbycia się ze świata najbardziej beznadziejnych istnień. Ktokolwiek siedział tam na górze, podziękuje im. Niektórzy po prostu nie powinni się urodzić.

          Finalna noc stawała się piękniejsza. Nic jej nie zepsuje, a na pewno nie prozaiczna padlina ludzka.

*** 

          Ciemność, światło, ciemność, światło – i tak na zmianę. Zamykała na stałe oczy tylko po to, aby po chwili i tak je otworzyć i ponownie oglądać zgorzkniały świat prowadzący do jej śmierci. Skoro tak zuchwale ją przekonywał, że została stworzona zaledwie do tego, to dlaczego nie pozwalał oddać się wiecznemu snu i przypominał o wielogodzinnym cierpieniu? Nie rozumiała. Nie chciała zrozumieć. Kiedy głowa zaprzątnięta została miliardem myśli nie była w stanie skupić ich na tylko jednym temacie. Tym życia przede wszystkim.

          Nie wiedziała gdzie jest. Ledwo się orientowała co w ogóle się wydarzyło, a od chwili wyjścia z pokoju dzięki Gilbertowi wszystko wydawało się być zamglone. Żadne wspomnienie, ani jeden dialog, który zapadłby w pamięć. Jedynie kojarzyła ciepło; inne niż to w domu, gdzie pożoga sponiewierała wszystko co materialne. Tamto było przyjemne, opiekuńcze. Znała głos, który cicho szeptał do ucha, że ją kocha i nigdy więcej tak jej nie zostawi. Wierzyła na słowo, choć przysiąść nie mogła, że dożyje następnego dnia.

          Zgon wydawał się być błogi, delikatny, anielski. Szybki i wręcz niekonfliktowy, jakby miał przyjść w mgnieniu oka i zabrać ją do siebie bez cierpienia. Nie było cudowniejszej wizji od wiecznego spokoju na tle całego życiowego pierdolnika, który na przestrzeni miesięcy się wytworzył. Jeden dzień relaksu – pierdolona doba, w której nie musiałaby się przejmować co u innych, co u niej, co z jutrem i wczoraj. Było tylko teraz. Ambrozyjne teraz z bezpieczeństwem.

          Lecz nie; leżała w karetce i cholera jedna wiedziała co będzie dalej. Nieprzytomnie patrzyła przed siebie i próbowała walczyć z obydwiema stronami, gdzie jedna powtarzała "zaśnij" a druga "trzymaj się".

          I przy tym traciła rozum. Gdy balansowała na granicy śmierci z życiem przeżywała jeden z wielu ataków paniki i nie ułatwiała tym pracy lekarzom, którzy uparcie i w pocie czoła starali się przywrócić jej ciało do stanu używalności w trzęsieniu pojazdu.

          Co się dzieje? Gdzie jest? Kto jest obok? Co miało miejsce w domostwie Łukasiewiczów? Czy dalej żyli? Na nic nie miała odpowiedzi, a miotanie się na prawo i lewo w próbie ucieczki nie sprawiło, że jakiekolwiek odparcie nadchodziło. Wręcz traciła szanse na usłyszenie go. Tylko w kółko pikanie respiratora, głośne kroki ratowników, jak i czyjś intensywny oddech i jakby płacz. Nie, tego ostatniego nie było. To była ona z postradanym rozumem. Ktoś trzymał jej dłoń i starał się nad szlochem zapanować, acz na próżno.

          To po jej twarzy lały się słone łzy, ale nie czuła ich. Nie miała jak ich poczuć, gdy praktycznie cały organizm był wypalony, a ból skupiał w raptem jednym miejscu. Larum było intensywniejsze i to ono pochłaniało najwięcej pracy w karetce.

          – Eliza, uspokój się! Panikowanie do niczego nas nie zaprowadzi, a tylko pogorszy sytuację! – Próbował ją zrozumieć, lecz nie wychodziło. Wyszli z tragicznej sytuacji, byli w wręcz bezpiecznym miejscu, a lekarze obiecywali, że zrobią wszystko co w ich mocy, żeby życie dziewczyny pozostało w stanie stabilnym. I choć rozumiał skąd obawy, a sam nie był dumny z zostawienia brata samotnie w obowiązku, tak wierzył w niego i wezwaną pomoc. – Przecież będzie dobrze. Sama obiecywałaś, że życie stanie się przepiękne. – Zielone oczy otoczyły się strachem. Ilekroć Hedervary na niego patrzyła, tym bardziej zdawał sobie sprawę w jakim szoku nadal była. Nie służył wsparciem, a ignorancją.

          – Nie rozumiesz... – Powiedziała dennie, robiąc przerwę w panice. Syknęła, kiedy medycy ponownie złapali się jej pleców, wszak leki znieczulające zaczynały pomału działać. To jedynie kwestia aż i krzyki się skończą, a ona odda się błogiemu snu o szczęściu. – Nie jesteś na moim miejscu! Nie ty byłeś torturowany przez kilkanaście tygodni i zmuszany do robienia rzeczy wbrew sobie! Nie ty oglądałeś jak osoby, które kochasz są prawie pozbawiane życia! – Głęboki wdech, zakrztuszenie się łzami, a monolog przerwany tylko z powodu uspokajającego dotyku lekarza.

          Nie wiedział po co tu był. Pogarszał sprawę i wpędzał Erizabetę w głębszą rozpacz. Niewyobrażalnie się cieszył, gdy pozwolono mu towarzyszyć ukochanej, ale nie spodziewał się, że okaże się to być aż tak problematyczne. Sam się stresował. Nie potrafił przewidzieć co przyniesie im przyszłość i chociaż próbował być ostatkiem beztroski dla partnerki, tak mało brakowało, by stali się tym samym.

          – Jesteśmy blisko szpitala. Zaraz dostaniesz doskonałą pomoc i będzie lepiej. – Nie działało to tak, jak powinno. W dziewczynę wstąpiło większe przerażenie oraz świadomość, że skoro nie była w promieniu Feliksa nie mogła udzielić mu pomocy. Rozszerzyła oczy, zatrząsnęła się. Nawet nie wzruszyła palcem, gdy słona łza wpadła do suchych ust.

          – Tak nie może być... – Majaczyła. Emocjonalnie pękła i nie umiała ogarnąć podstawowych działań samozachowawczych, które realnie mogłyby uratować życie. – Musimy się cofnąć! Nie mogę zostawić Feliksa samego! Potrzebuje mojej pomocy, Gilbert wsparcia! Grupą na pewno uda nam się wywalczyć wolność i wrócimy do normalnego, zdrowego życia! Pozwólcie mi się wykazać! – Poderwała się, ale na nic. Doktorzy od razu przywrócili ją do pozycji leżącej i chociaż słyszeli liczne wylewające się na nich przekleństwa, kontynuowali swoją robotę. Nie mieli do czynienia z osobą poczytalną.

          – Zrobiłaś wystarczająco, mówię ci! Gdyby nie ty, nie moglibyśmy teraz być w karetce i dostawać pomocy. Wszyscy są ci wdzięczni. – Nie wszyscy i to ją dobijało. Łukasiewicz nie otrzymał nawet grama pomocy ani uśmiechu wsparcia, a już uciekła z domu. Obiecywali sobie, że opuszczą go razem. Niby nic, a uderzało. Słowa Rodericha pozostawały nieistotne, aczkolwiek im skuteczniej działały leki nasenne, tym logiczniej brzmiały dla usypiającej dziewczyny. Nie lubiła dopuszczać do siebie cudzej racji. Czuła się wtedy gorsza, głupsza.

          – Co niby zrobiłam? Gilbert na nic mi nie pozwolił. Od razu mnie wyprowadziliście i stwierdziliście, że jestem bezbronna! Mogłam zrobić tak dużo! – A jednocześnie tak niewiele zważając na jej stan. Szarpnęła rękę ratownika podczas prób doprowadzenia jej do spokoju, wszak nawet po tym nie udało się zdobyć kontroli i spoczywała beznadziejnie na noszach czekając na zbawienie. Przeklinała bardziej. Nienawidziła tego życia. Co zrobiła, że na to zasłużyła? Czy musiał istnieć powód?

          – Wezwałaś go i tyle starczy! Nikt nie kazał ci się wysilać i oddzwaniać do niego. Mogłaś zrezygnować i się poddać, a jednak tego nie zrobiłaś. Masz w tej historii istotną rolę i przestań ją sobie zabierać. – Wątpił we własny wkład, lecz wyszedłby na hipokrytę wspominając, że był dla brata jak kłoda u nogi. Swoje zrobił, doskonale się spisał i to samo musiał pokazać ukochanej, która ze względu na swój stan zadanie miała dodatkowo utrudnione. – Feliks przeżyje i będzie dziękować między innymi tobie. – Odparło mu milczenie; bolesny wzrok, który sam nie wiedział po co nadal się utrzymuje. Erizabeta zasypiała i nie czuła się na siłach, żeby okazywać jakiekolwiek inne emocje poza tymi, z którymi podano jej lekarstwa.

          – Tak sądzisz? – Zapytała wątpiąco, jednak z nutką radości. Było światełko w tunelu.

          – Tak sądzę. – Odwróciła od niego głowę i spojrzała w białą ścianę karetki. Kręciło się mnóstwo ludzi, wszyscy pragnęli jej dobra i próbowali zapanować nad chaotycznym wydarzeniem. Odwdzięczali się za wszystko, co dla nich zrobiła, a na zdrowy rozum nie mogła więcej.

          Gilbert miał wtedy rację. Romantyzowała heroizm, gdy definitywnie nie powinno go być i tym samym ryzykowała życie własne, jak i tych, których rzekomo próbowała ratować. Były ważniejsze aspekty warte uwagi.

          Światło, ciemność, światło, ciemność – wiedziała gdzie jest, ale informacje te stawały się zbędne w obliczu układania się do upojnego snu. Dźwięki zanikały, obraz zamazywał, dotyk zatrzymywał, a powieki ciężko opadały i żegnały ze światem. Przez ostatnie sekundy czuła lejącą się na ciele krew, lecz nie wzruszyło to nią. Przyzwyczaiła się. Kiedy wszystkie mięśnie zasnęły nie było sposobu na wstanie i postawienie na swoim.

          Odpoczynek; upragniony odpoczynek, do którego chciała doprowadzić w ognistym pokoju, atoli tego nie zrobiła i dzięki temu w lepszych warunkach mogła zapomnieć o zmartwieniach. Feliks i Gilbert nie byli głupcami. Poradzą sobie. Przykładała do nich za dużą wagę i faktycznie powinna skupić się na sobie.

          Tak, świat był obrzydliwym miejscem i do końca siebie będzie go pytała czym sobie zasłużyła. Aczkolwiek teraz było jedno – narkoza.

          Dobranoc.

***

          Lecz on nie spał. Siedział nieustannie w jednym miejscu i przyglądał się ludziom. Tym, którzy z radością wymalowaną na twarzy ze sobą rozmawiali i dzielili planami do realizacji, gdy ich najbliżsi opuszczą szpitalne mury i na nowo zaczną wykazywać się życiowo. Aczkolwiek byli też ci drudzy, nie należący do grona ulubieńców losu, którzy z trudem powstrzymywali się od wylewania łez nad oczywistością; osoby bliskie ich sercom nie dożyją rana.

          Poranek malował się w szarych barwach. Nie istniała w nim ani jedna pozytywna rzecz i tylko w kółko rozbrzmiewał sadystycznym śmiechem, jakby już tysiąc lat temu wiedział, że pewni ludzie będą ubolewać nad utratą miłości. Pragnął, żeby z nieba nigdy nie schodziły gwiazdy z księżycem, a do końca wieczności zostanie postawiony przed faktem, że nie wiadomo nic na temat przyszłości pacjenta. Przynajmniej nie będzie musiał płakać nad truchłem i się załamywać. Wystarczająco przez to przeszedł.

          Zgiełk, bieg, stres. Nie było sekundy bez gwałtowniejszego dźwięku wyprowadzającego z równowagi i przypominającego, że w każdej sali jest ktoś walczący o przeżycie. Lekarze pracowali burzliwie tylko po to, by na końcu się okazało, że wszystko na marne, a przede wszystkim w przypadku jednego lichego chłopaka.

          Minuta po minucie, sekunda po sekundzie. Dłużyło się niemiłosiernie i z każdym zerknięciem na zegar odczuwał wrażenie, że czas idzie coraz wolniej. Chwila trwała godzinami, a pomocą nie służyły obojętne spojrzenia doktorów czy milczenie. Potrzebował wsparcia, a nie otrzymywał go w najmniejszych ilościach. Czuł się sam w wielkim świecie, gdzie każdy patrzył krzywo albo wcale.

          Kojarzono go z jednym – morderstwem. Niedosłownym, ale możliwym i do którego zbliżał się intensywnymi krokami. Nie pozwoli mu to zasnąć, kiedy przypomni sobie, że cały kraj, może nawet kontynent i świat, jego nazwisko będzie przypisywać odpowiedzialnemu za śmierć nikomu winnego anorektyka, który jedynie, a możliwe iż aż, ubiegał się szczęścia, acz choroba sukcesywnie go od niego odciągała.

          Nie zawrze współpracy, przyjaźni, miłości. Osoba po osobie będzie go odpychać, a jako argument koronny podawać wypadek przeszłości. Gdyby tylko ktoś mu powiedział, że to skończy się w ten sposób, nie bawiłby się w żadne uczenie matematyki, a przynajmniej nie w tamtej szkole. Nie szedłby za propozycjami brata oraz Francisa, a wrócił do Monachium i tam by sobie układał codzienność.

          Nie spotkałby Feliciano. Obyłoby się bez problemów, a kto wie, przypuszczalnie Vargas nigdy by nie skończył na śmiertelnym łożu. Było im bez siebie lepiej i domniemywał, że gdzieś we wszechświecie istnieje linia czasowa, gdzie naprawdę tak potoczyła się ich historia.

          Bez siebie nawzajem, z niekończącym się spokojem i stanem ekstazy. Pozbawieni konieczności przywoływania bolesnych wspomnień z dzieciństwa, którego lepiej nie poprowadzili, a w sposób równie haniebny co teraźniejszość. Nieobarczeni obowiązkiem dbania o siebie i przejmowania się iluzyjną drugą połówką, do której uczucia były tak silne, że wręcz nie istniały.

          Trafili do najgorszego uniwersum, o ile egzystowały inne. Dzielił się zaledwie przemyśleniami chorego, zmartwionego człowieka, bardzo dobrze mogącego odejść w zaświaty w tym samym momencie co osoba, dla której w rozpędzone ciężarówki by się rzucił. Nic go nie trzymało. Ba, nawet byłoby lepiej! Tylko wykazać się odwagą, jaką nieczęsto posiadał.

          Odwaga – czym dla niego była? Odgrywaną przez lata rolą czy realną cechą charakteru, którą nie zawsze lubił się dzielić? Przecież pewność siebie nie była powodem do wstydu. Czego miałby się obawiać w okazywaniu jej? Może po prostu nie istniała i zgrywał kogoś, kim nie był? Kiedy nie chodziło o sprawy biznesowe, zamykał się w sobie i pokazywał słabość. Nic zaskakującego, że tak bardzo zawiódł w sprawie Feliciano. Nie nadawał się do tego.

          "Żeby coś osiągnąć w świecie musisz udawać. Nikt nie będzie chciał szczerego ciebie, tym bardziej zważając na to, jaki jesteś rzeczywiście."

          "Przecież to głupota! Komu normalnemu, z tak obiecującą przyszłością, chciałoby marnować się czas na romanse? Ja zmarnowałam i zobacz gdzie jestem. Nie żebym was żałowała. To nie tak."

          "Jesteś ponad innych. Nie zniżaj się do ich poziomu, a wyjdzie ci to na dobre."

          "Wiesz, że cię kocham w mój matczyny, specyficzny sposób..."

          I więcej wideł dzieciństwa.

          Kontynuowały się same z siebie.

          Nie trzymał nad tym kontroli.

          Więcej...

          – Na pewno nie chcesz wrócić do domu? Widzę, że jesteś zmęczony. – Wyrwany z upiorów spojrzał zdziwiony na Bonnefoya. Stał nad nim i przyglądał się z widocznym workom pod oczami, wszak nie uciekał, a wyczekiwał cierpliwie. Nie zmieniało to faktu, iż się martwił. Ludwig zdecydowanie nie tryskał energią czy radością. Dziwnie by wyszło, gdyby to robił. – Lekarze nie przewidują, że wyrobią się z tym do rana. W razie czego będą dzwonić. – Ciągnął, ale czuł, że niewiele to przyniesie. Beilschmidt się uparł. Nie było odwrotu.

          Nie odpowiedział od razu. Patrzył przed siebie bez emocji i zastanawiał się kto ma więcej racji. Siedzeniem tutaj nic nie zdziała, ale działało to niczym psychiczna kuracja. Jednak sen by mu się przydał, lecz nie było pewności czy od natłoku stresu zaśnie. Był w rozłamie. Każda opcja była jednocześnie dobra i szkodliwa.

          – Nie wiem. – Nic nie wiedział. W głowie tkwiła niezrozumiała pustka prowadząca do niczego. Żadna rozsądna myśl się tam nie kręciła, a jedynie obraźliwie fukała na widok wiecznie tego samego zmartwienia. Skrzyżował ręce i przyjrzał przyjacielowi. Był równie zmęczony. Zaczynało się robić głupio, gdy przypominał sobie o nagonce, jaką na niego przeprowadził. Francis na to nie zasługiwał, a zwyczajnie próbował dogodzić każdemu i wspierać go na tyle, na ile sam był zdolny. Aczkolwiek proste słowo nie wychodziło z ust. Duma nie pozwalała. – Możesz wrócić. Poradzę sobie.

          – Zapomnij, że zostawię cię w takim stanie. – Zaśmiał się siadając obok. Wbrew pozorom nie miał za złe Ludwigowi jakiegokolwiek słowa, jakie padło. Oboje byli pod wpływem emocji. Nie działali rozsądnie. Może za łatwo przebaczał, lecz pojmował, że kłótnie były ostatnią potrzebną im rzeczą tej nocy. Mieli się wspierać, a nie rozstawać. Wierzył w dobre zakończenie i miał brać w nim czynny udział przy Beilschmidtcie. – Nie siedzisz w tym sam. Przejdziemy przez to razem i pamiętaj o tym.

          – Powtarzasz się. – Nie zwrócił uwagi na koleżeńską dłoń spoczywającą na jego ramieniu ani na wspierający wzrok. Francis westchnął. Chyba nie takiej odpowiedzi się spodziewał. – I zapamiętam to. – Dodał niechętnie. Któryś już raz rozejrzał się po białym korytarzu i westchnął. Nadal te same twarze, które co i raz spoglądały również na niego i zastanawiały się kto go tu przyciągnął. Nie spodziewał się, że w tak okrutnym miejscu, pełnym oceniających spojrzeń, dostanie też mnóstwo zrozumienia. Identyfikował się z nie swoimi problemami.

          Jednak pomagało i przyznawał to z ręką na sercu. Gdyby nie świadomość, że są ludzie mający równie źle co on, zapewne w ciągu dalszym biegałby po całym szpitalu w panice i dopytywał lekarzy co dzieje się z Vargasem. Owszem, ciągnęło go do tego, ale potrafił się opanować. Nie wszystko się kręciło wokół akurat jego pragnień.

          – Myślisz, że jeśli naprawdę wszystko pójdzie po naszej myśli, to będzie chociaż próbował odnowić naszą relację w sposób porządny? – Wstydliwie zapytał zastanawiając się co będzie za tydzień, miesiąc, rok. Chociaż świadomość, że osobno byliby zdrowsi dalej intensywnie bojkotowała w umyśle, nie mógł się powstrzymać od zapytania czy jest szansa na powrót do stanu rzeczy z września; zaczęcie od początku i względne zapomnienie. Każde zdarzenie od grudnia było nieporozumieniem. Cofnęliby się tam i poszli inną drogą. Odpowiedział śmiech Francisa.

          – Więc jednak będziesz chciał spróbować? – Uśmiech Bonnefoya był zbyt podejrzliwy, a toć nie rzekł wprost jakie ma zamiary. Aczkolwiek może? Był przewidywalny. – Zależy co zrobisz, gdy Feliciano będzie zdrowy. Podejrzewam, że wasze pierwsze spotkanie po całej sytuacji najbardziej pokojowe nie będzie. Lecz tak jak go znam, to wiem, że prosto nie odpuści. Jest uparty, a to na moście... Cóż, każdy przechodzi swoje załamania. – Żeby to nie skończyło się tragedią. Radości z ust zeszły, widok powrócił przed oczy, lecz nie zrazili się. To przeszłość. Byli tu i teraz, a następne dni na pewno przyniosą same pozytywy! – Przekonamy się sami. Nie ma co się stresować. Feliciano przecież cię nie zostawi tak po prostu! – Z tą różnicą, że nie było "po prostu". Udręczali się, a jedynym sposobem na przerwanie tego było drobne bagatelizowanie.

          Nie, tego nie robili. Starali się myśleć pozytywnie, a tu jest różnica! Francis miał zdecydowanie rację; Vargas był od zawsze przebaczającym chłopakiem i bardziej burzliwa noc nie złamie tej części jego osobowości. Tak sobie wmawiał. Liczył, że los się uśmiechnie i nie zabierze ostatniego promyczka starego złotookiego, jaki pozostał im w burzy smutku.

          – Dziękuję. – Szybko odrzekł, kiedy dokładnie dotarły przemyślenia.

          Długo nie siedział w jednym miejscu, bowiem zauważył w oddali biegnącego w pośpiechu oraz stresie lekarza. Kojarzył go jako jednego z tych, którzy w pocie czoła zajmowali się Vargasem i starali o utrzymanie jego stanu stabilnym. Nie rozumiał własnych ruchów, ale wstał energicznie i do niego podbiegł. Nie myślał dużo wykonując to. Szarpały nim emocje i ludzka ciekawość człowieka zakochanego. Nie wiedział, że zainteresowania prędko pożałuje.

          – Zostań na miejscu! Nie dowiemy się niczego nowego. – Niebieskooki sapnął zirytowany. Sądził, że udało mu się osiągnąć niemożliwego i opanował Ludwiga, lecz świat śmiał mu się w twarz i pokazywał, że nie. Wstał za nim i biegł, próbując go zawrócić, ale nieskutecznie. Zdenerwowany pracownik był na wyciągnięcie ręki, a on nie wiedząc czemu poczuł ukłucie w sercu. Miał je w chwilach zwątpienia. Zaraz coś się wydarzy. Złe przeczucie, któremu dziękował i na które zbieżnie przeklinał. – Ludwig, wracajmy. Gdyby było coś nowego, sami by nam o tym powiedzieli. – Jak do ściany.

          – Przepraszam! Można wiedzieć jak postępuje stan Feliciano Vargasa? Coś nowego uległo zmianie na lepsze lub gorsze? – Walczył o zachowanie spokoju, aczkolwiek po zderzeniu się z nerwowym spojrzeniem lekarza niedługo w tym tkwił. Zadrżał, a wraz z nim Francis z tyłu. Podejrzenia się powiększały.

          – Przykro mi, ale nie mogę teraz rozmawiać! Sytuacja jest kryzysowa i nie można zwlekać! – Odbiegł daleko i pośpiesznie kierował się w stronę sali operacyjnej. Bonnefoy poczuł się odpowiedzialny do zdobycia informacji co dokładnie się działo, choć było to skrajnie nieodpowiedzialne.

          – Przepraszamy, ale musimy wiedzieć! To dla nas istotne i chcemy przekazać wieść bliskim Feliciano! – A realnie panikowali na myśl o spowiadaniu się Romulusowi. Medyk odwrócił się prędko i obdarzył końcowym wzrokiem; pełnym załamania i współczucia.

          – Śmierć kliniczna! – Krzyknął i zniknął za drzwiami sali.

          Świat stanął w mroku. Wszystko dookoła zniknęło, dźwięki zostały zagłuszone, pozostali goście zniknęli, a biel ścian oraz mebli zamieniła się w najciemniejszą czerń. Jakby coś zadzwoniło w głowie, a były to dzwony kościelne. Wszak nie wzywające do gratulowania młodemu małżeństwu lub do spokojnego rozejścia się po jednej z wielu mszy. Nastał koniec pogrzebu okraszonego głośnym płaczem najbliższych.

          Złapana trumna i w rytmie melancholijnej, elegijnej muzyki zaczęli ją wynosić, a z tyłu goście, mniej i bardziej związani ze zmarłym, acz jednakowo załamani i współczujący sobie nawzajem. Choć piękny aromat kolorowych kwiatów do nich docierał i pocieszał wiedzą, że rudowłosy zapewne byłby zadowolony z takiego wyboru, nie wychodzili ze swojej żałoby, a intensywniej w niej pogłębiali.

          Feliciano odszedł. Nigdy więcej nie usłyszą na żywo jego głosu, nie zostaną dotknięci ciepłym ciałem, nie zaśmieją się z nieudanego żartu, nie omówią ważnego tematu społecznego, ani nie zażartują z równie poważnych tematów, do których dowcipy nigdy nie powinny wychodzić na światło dzienne. Vargas zniknął. Nie koloryzowane było określenie, że stał się jednym z wielu wspomnień.

          Nie, jeszcze żył! Była dla niego nadzieja! Nie byli na jego pogrzebie, a lekarze dawali z siebie sto jeden procent, aby chłopak otworzył oczy i wskazał dowody dalszego życia. To nie był koniec! Porozmawiają, przytulą się, spędzą czas, ponowią relację. To wszystko wykonają razem i nie będzie mowy o rozstaniu się tak szybko.

          "Mówiłam, że miłość nie jest dla ciebie. Wyniszczasz każdego z kim tylko bardziej się zwiążesz. Masz inne cele. Tyle razy ci powtarzałam."

          Postawiono krzyżyk. Nie ma odwrotu.

          – Ludwig... – Automatycznie odwrócił się w stronę mężczyzny. Stał nieruchomo i cholera wiedziała o czym myślał. Serce pękało, panikowało, przyspieszało w swoim już nie aż tak monotonnym biciu. – Proszę, posłuchaj mnie! To nie musi być wyznacznik czegokolwiek! – Złapał go za ramiona, ale chociaż starał się uspokoić nie przyniosło to efektu. W szpitalnym harmidrze doskonale słyszał stukot serca. Niczym przyjemnym było obserwowaniem, jak prawie rozświetlona nadzieją twarz na nowo blednie i zatapia się w depresji. – Przeżyje, obiecuję ci to. – Brak odpowiedzi.

          Nie żył. Umierał z jego winy. Jeżeli tylko inaczej by postąpił na moście nic nie musiałoby się teraz dziać. Był współodpowiedzialny, a na pytanie kto wrzucił Vargasa do grobu już zawsze będzie wskazywać na siebie.

          Nie będzie wybaczania. Nie będzie komu tego zrobić.

          Nikt nie spojrzy mu w oczy i nie stwierdzi, że o wszystkim można zapomnieć, a demony przeszłości niech zostaną tam, gdzie je poczęto. Na długo pozostanie z łatką zabójcy. I przy tym nikt nie przejdzie obok i nie powie, żeby przestał się przejmować.

          – Zostaw mnie. – Ledwo hamując płacz odwrócił i pospiesznym krokiem poszedł w stronę drzwi. Nie miał zamiaru tu dłużej być. Dotarło do niego wystarczająco.

          – Zaczekaj! Powiedziałem ci raz, że to nic nie znaczy i spełnić się może dosłownie każdy scenariusz. Wysłuchaj mnie i wracaj. Za chwilę przyjdzie inny lekarz i powie, że stan Feliciano wrócił do normy. Tylko zaczekajmy! – Biegł za nim, ale czuł doskonale, że na nic się to zda. Informacja o śmierci klinicznej za bardzo w Beilschmidta uderzyła, a on, jakże głupi, wmawiał sobie, że wyjdą z tego cało. – Proszę cię...

          – Nie będę się powtarzać! – I wyszedł poza szpitalny budynek. Trzasnął drzwiami i zostawił Francisa za szybą, każąc obserwować jak rozsądek kapituluje, szczęście kładzie w trumnie, a nadzieja znika, niczym bezwinne istnienia zasługujące na lepszy świat. Nie dostrzegł łez, nie usłyszał łkania, przekleństw, błagań, pytań. Jedynie smutno obserwował i starał się zrozumieć.

          Cholera, tu nie było nic do zrozumienia! To się zwyczajnie działo! Człowiek tracił bliską osobę, która od miesięcy jako jedyna przekonywała do stwierdzenia, że w tym beznadziejnym świecie jednak jest gdzieś światełko sensu życia i nie warto się poddawać! I jeszcze był pośrednikiem w horrendum!

          Pozostali w otępieniu. Nikt ich nie wyciągnie. Zabójców priorytetowo.

          "Jesteś samodzielnym facetem. Nie muszę ci w niczym pomagać. Nawet gdybyś chciał kogoś wykurzyć z planety, to byś sobie poradził!"

*** 

          Biegał, potykał się o własne nogi, krztusił oddechem, a włosy nieprzyjemne wpadały do głowy. Nie zatrzymał się ani na sekundę, bo wiedząc, że Feliks ponownie z jego winy trzymany był usilnie przez śmierć, poczuwał się do automatycznego ratunku i nawet poświęcenia siebie.

          Nie rozglądał się w boki ani na tył, by się upewnić, że Maria za nim nie goni. Niech go śledzi, o ile sprawia jej to taką radość. Poradzi sobie z każdym, a czuł nadludzką siłę, żeby Łukasiewicza wyciągnąć.

          Skapnięcie krwi, huk o ziemię, wrzask, pisk, ból, turbacja. Najdrobniejsze szmery dochodziły do uszu, a przedtem ledwo co rozróżniał wyobraźnię od tlącego się ognia; którego zresztą narastało i kiedy pół godziny temu swobodnie się przemieszczał i lawirował między płomieniami, tak teraz dosłownie ocierały się o ubrania i dotykały zmęczonego ciała.

          Jazgotliwie sapał próbując dostać się do punktu, w którym zielonookiego zostawił. Błagał, aby nie został wyrzucony przez nadal otwarte okno, ani żeby okaleczona wcześniej skóra nie odniosła większego obrażenia zadanego toporem. Wystarczająco ubolewał w poharatanym życiu i nikt nie potrzebował dokładki. Chociaż nie orientował się co dokładnie nastało, był pewny, iż chodziło o Adama. Czaił się na nich od początku, a głupi dał się omamić matce.

          Plątał się, gubił, zatracił w biegu. Krzyki Feliksa nigdzie go nie doprowadziły, wręcz bardziej gubiąc w ognistym labiryncie i zbijając umysł z tropu. Skulił się, ścierając pot z twarzy. Obiecał, że nie pokaże więcej słabości. Żałośnie zabawne jak nie stosował się do własnych postanowień, acz zdarzenie było na tyle tragiczne, iż wybaczyć mu to było można.

          Rozejrzał się – pustka. Intensywny dym przyprawiał o inercję i zmuszał do padnięcia do kolana oraz wykrzyczenia, że odniósł porażkę, że nie będzie dłużej walczyć, a wrogowie z pełną premedytacją i pozwoleniem mogą wylać z niego najmniejsze krople posoki. Zamienić w finezyjną miazgę denata i szczycić się sukcesem, póki odpowiednie organy ich nie złapią. Jednak kiedy swoją nieżywością przestanie przypominać siebie, cokolwiek stanie się po fakcie przestanie go to obchodzić.

          Kontynuował bieg. Długo jeszcze nie odnosząc sukcesu, lecz gdy po rzekomo długich minutach płomienie nie zmieniały zbytnio położenia, a meble, które już dawno temu powinny legnąć w prochu, w ciągu dalszym sztywno się trzymały i odpadały niewielkimi kawałkami, stwierdzał, że to jedynie postradane rozumy przedłużają czas. Przecież gdyby tyle się kręcił Feliks od dawna byłby uznawany za martwego, a szukano by dogodnego miejsca na cmentarzu.

          – Gilbert! – Następny wrzask, za którym nie potrafił podążać. Przestudiował teren ponownie, wbiegając w inną szarą chmurę i licząc, że to właśnie za nią znajdzie swój cel. Jakkolwiek mocno nie chciał oglądać Łukasiewicza w tym stanie i to jeszcze morderczo trzymanego przez zabójcę, tak musiał stanąć na wysokości zadania i zrobić cokolwiek. Nie stchórzy. Nie tym razem.

          Na ziemi zaiskrzyła zostawiona wcześniej siekiera. Zdecydowanie się przyda, dlatego bez zastanowienia do niej podbiegł, podniósł i wrócił do głównego zadania.

          Nie powstrzymywał się od wizji wbijania broni w głowę diabła. Żądał jego krwi i euforii z pozbycia się wroga oraz zagrożenia, a co będzie potem było nieistotne. Choćby mieli go za kratami zamknąć tak samo, jak Marię, to poczuje się z siebie dumny i spełniony. Prędzej czy później wyjdzie. Feliks zaczeka, a po niewiadomej ilości lat spełnią postawione marzenia.

          Nie zawaha się. Finał wymaga poświęceń.

          Kroki w przód, kaszlnięcia, załamania, rozmazany widok, a to wszystko doprowadziło do jednego – Feliksa w objęciu Adama.

          Dwa śmiertelne spojrzenia zgniotły między sobą jedno przerażenie, marzące tylko o tym, aby się uwolnić i nigdy tu nie wracać, a nie być świadkiem pojedynku i rozlewu krwi osoby, którą kochał i w którą uwierzył.

          Zabawne, nadal pokładał nadzieje w Adama! Jakby wcale nie podduszał go ramieniem, a do głowy nie przystawiał naładowanego pistoletu z palcem na spuście. Jedno większe drgnięcie, jedno niepoprawne słowo i niepożądany ruch, a chłopak upadnie na podłogę z wylewającą się kałużą czerwieni. Igrali z kresem. Łukasiewicz pozostawał niepoczytalny, szczególnie po ujrzeniu Beilschmidta równie przygotowanego co on. Każdy z nich był zatrwożony na swój sposób. Żaden nie umiał przewidzieć jak to się skończy.

          Kochankowie na siebie zerknęli; pierzchliwie, bojaźliwe, ze smutkiem gotującym się w oczach i nieśmiało szepczącym pożegnania. Blondyn nie miał nadziei. Dla niego na wszystko został postawiony krzyżyk, a mu pozostało czekać aż w ułamkach ostatnich sekund poczuje kulę wbijającą się w czaszkę oraz zobaczy wybuchające przerażenie Gilberta. Nie piszczał ani słówkiem. Nawoływanie się sprawdziło i nie czuł potrzeby robienia więcej.

          Niechaj ojciec okaże litość i pozwoli zakończyć pewien rozdział w życiu miłosnym uściskiem i wymienieniem się pocałunków w świetle ognia. Niech pokaże, że jest w nim resztka człowieka i sam postawi się w tej sytuacji. Nie wymagał odwołania planu, a zaledwie godnego pożegnania.

          To było przepiękne osiem miesięcy, którego w zaświatach nigdy nie pożałuje. Za każdym razem zacznie wspominać z uśmiechem i malutkim kryształkiem spływającym po policzku.

          – Zostaw go. – Rzekł poważnie albinos czyniąc krok do przodu, acz efektu to nie przyniosło. Ścisnął siekierę, jakby próbował ostrzec, że jeśli Adam nie będzie wykonywać poleceń, to nie zawaha się jej użyć. Jednak jak miała się broń biała do palnej? W ten sposób nie wygra tej walki! Zresztą, widział po Feliksie, że za bardzo przeżywa. Wzrokiem błagał o nie robienie głupot; o resztki świadomości starego Beilschmidta, nie próbującego zrobić krzywdy nawet nieprzyjaciołom.

          – Odłóż siekierę. – Zostawił ją umyślnie, lecz plany ewoluowały. Bezemocjonalnie przyglądał się Beilschmidtowi i malującemu się w jego oczach strachu. Słodkie uczucie władzy! Maria nie kłamała i właśnie tego oczekiwał od życia. Epilog prezentował się perfekcyjnie i nie mógł doczekać się naciśnięcia cyngiela. Cudownie odczuwał drżenie chłopaka, identyczne jak wcześniej w żarzącym się pokoju. Nie żałował czynów mu zadanych. Wszak Gilbert widocznie czegoś nie rozumiał. Gwałtownie ruszył się w przód, rzucając się z ostrzem w górę, ale na końcu odczuwając wątpliwości. – Odłóż! – Wrzasnął, trzęsąc blondynem i intensywniej przystawiając pistolet do skroni. Ten w efekcie jęknął.

          Białowłosy się wzdrygnął i odruchowo puścił przedmiot na ziemię. Wolał nie ryzykować życia Łukasiewicza własną głupotą, a w ciągu dalszym za misję uznawał wyprowadzenie go stąd żywego. Jednakże wrzało w nim, gdy oglądał mieniące się mokre ślady na twarzy i drobne ciało wykręcające się w bólu. Nigdy wcześniej nie odczuwał tak intensywnego instynktu mordercy. Miał to w genach.

          Odsunął się profilaktycznie, aby tylko nie złościć mocniej wariata. Bądź co bądź trzymał w garści cudze życie. Syknął kiedy między uszami odbił się cichy, kpiący z niego śmiech. Już nawet nie potrzebował pomocy broni do pozbawienia oddechu tego skurwysyna. Zrobiłby to gołymi rękoma.

          – Doskonale... – Rzekł z psychopatycznym uśmieszkiem. Niezauważalnie odsunął lufę od głowy syna i przyszykował na krótki monolog. Nie byłby sobą, gdyby nie zadał ofierze jednego, jakże istotnego pytania, dzięki któremu lepiej się szczyciło zdobytą supremacją. – Powiedz mi proszę, jak to jest wiedzieć, że to koniec i przegrywasz? Że właśnie kontroluję życie jedynej osoby, dla której rzekomo kontynuujesz własne? – Cynicznie się przyglądał i rozdzierał emocje na wskroś. Rozradowanie się w nim z trudem mieściło! Tak świetnie się spisał. – Zgaduję, że nieprzyjemnie. – Dodał, gdy rozmówca nie planował odpowiedzi. Brak szacunku. Wieńcząca konwersacja szła jak jucha z nosa.

          Co zrobić, jak postąpić, do czego doprowadzić, czy w ogóle się ruszać, czy może dołączyć do gry Łukasiewicza i bawić się z nim?! Z jednej strony mu powtarzano, że to już nie jest zabawa w kotka i myszkę, a z drugiej samo do tego ciągnięto. Jeśli jakimś cudem oderwie uwagę Adama od Feliksa, może zdobędzie szansę na odbicie go? Marzenie równe domkowi z kart! Tak nie będzie.

          – Wyraziłem się jasno, że masz go zostawić. – Jak do ściany, lecz niekoniecznie. Łudził się, że to cokolwiek da i choć marnymi słowami rozświetlał nadzieję w zielonych oczach, tak w tych niebieskich rozpalał gniew. Ponowny śmiech. Łukasiewicz bawił się za dobrze, przy tym czując za wiele radości z ponownego pistoletu przy czaszce.

          – A jak nie, to co? Zrobisz mi coś?! Spróbujesz zabić byle siekierą, gdy ja mam pistolet?! – Rozbawienie idealnie się malowało i niewiele brakowało do ekscytującego pociągnięcia spustu. Syn starał się wyrwać, ale bezowocnie. Z sekundy na sekundę wydarzenie narastało w szale i chwiejności. Więcej pytań, zero odpowiedzi. – Przypominam, że to ja mam kontrolę. W każdym momencie mogę strzelić i zakończyć żywot was obydwóch! Więc nie bądźcie tacy pewni siebie, dobrze? – Przy czym ostatnie zdanie skierowane zostało do Feliksa, zbyt intensywnie się wyrywającego i pewnego w swych ruchach.

          Feliksowi niedużo brakowało do upadnięcia. Od stresu oraz wbijających się w płuca oparów z trudem utrzymywał przytomność, a zmartwienie o partnera nie pomagało się opanować. Na dodatek duszenie autorstwa ojca. Stał na skraju. Nie ukrywał dłużej łez ani nie zagłuszał szlochów, które chociaż czuł, że Adama irytują i pragnie za nie dokonać brutalnego mordu, nie przerywał ich. Definitywny koniec zasługiwał na szczerość.

          – Uciekaj... – Wychrypiał słabo, co spotkało się z natychmiastową reakcją napastnika. Siła, jaka zaciskała się na gardle wręcz wyłupiała mu oczy i ściskała mięśnie w całym ciele. Pytał się co zrobił, że na to zasłużył, lecz jednoznaczna odpowiedź nie istniała. – Uciekaj stąd w tej chwili i nie ryzykuj! – Krzyknął ostatkiem sił, a konsekwencje odniósł od razu.

          – Ktoś pozwolił ci się odezwać?! – Palec niebezpiecznie zadrżał, aż usłyszeli delikatne chybotanie spustu. W Gilbercie odezwał się instynkt ratowania, aż wyrwał się do przodu w próbowaniu odbicia ukochanego, acz zarówno jak on również odniósł konsekwencje w przedziale paru sekund. – Nie ruszaj się! Wyraziłem się jasno, że nie jak nie będziesz się stosować do moich poleceń, to zastrzelę was obydwóch! – Lufę skierował do białowłosego, ale po zdobyciu psychicznego spokoju wróciła na stare miejsce.

          Panika narastała. Kompletnie nie wiedział co ze sobą zrobić, a czuł, że czas się kurczy. Dostrzegał dogasającego Feliksa, furię ładującą się fanatycznie w Adamie oraz własną bezsilność prowadzącą do niczego. Pogarszał sprawę. Cokolwiek zrobi i jaką odpowiedź udzieli, mogła ona skutkować wypuszczonym na wolność pociskiem.

          Myśl rozsądnie. Masz czas. Pożar nic wam nie zrobi i lada moment uwolnicie się. Adam nie jest bezkarnym nadczłowiekiem!

          Lecz może jednak? Wątpił w realność czegokolwiek, gdy stał na zaawansowanym poziomie absurdu.

          – Zastanawia mnie co by było lepsze i dostarczyło wam większego cierpienia. – Błagali o koniec, przeszli przez rzetelne tortury, aczkolwiek dla psychopatów nigdy nie było dosyć. – Gilbert, powiedz mi i mam nadzieję, że teraz odpowiesz. – Zwrócił się ze skromnym uśmieszkiem do mężczyzny. Genialnie dołączyli do gry. – Myślisz, że Feliks powinien jeszcze się trochę nacierpieć? Myślisz, że jak bardzo by skrzywdziło go psychicznie oglądanie jak strzelam do ciebie i wykrwawiasz się na jego oczach? – Nie orientował się, w którą stronę celować pistoletem. Obydwie wydawały się być niebiańskie. – Czy może już mu odpuścić bólu i zakończyć jego żywot? Dostanie spokój. Tego ponoć dla niego chcesz. W zamian nieco ty przeżyjesz, ale przecież kochasz się dla Feliksa poświęcać. – Ośmieszał go, wszak zmęczenie przekonywało, że istniał sens w bolesnych propozycjach.

          Łukasiewicz nie zasługiwał na ani jedną krzywdę. Przeżył stosowną ilość kar i nadszedł moment, żeby mu podziękować za cierpliwość oraz wytrzymałość. Faktem było, iż jedynie Beilschmidt mógł zwalać winę na siebie, a jak powtarzał wielokrotnie, w strachu Feliksa nigdy nie było nic złego. Nie wziął sprawy w swoje ręce, a raczej wziął ją za późno.

          Nic dziwnego, że płacił. Adekwatną ceną będzie życie.

          Zerknął na zielonookiego. Prosząco patrzył i bez słowa błagał, by nie popełniał błędów i ewakuował się z płonącego domu czym prędzej. Zapewne po głowie krążyły słowa, które padły wtedy w pokoju, o bezsensie ratowania go i że z jakiegoś powodu na pewno zginie; spalenia, zatrucia lub wykrwawienia, a uściślając zastrzelenia. Przez własnego ojca, w którego pokładał niegdyś wiarę.

          Adam obserwował pospieszająco. Oczekiwał jasnej odpowiedzi. Aż w dłoniach świerzbiło do strzelenia, ale powstrzymywał się. Takim wydarzeniem trzeba się delektować, nawet kiedy płomienie muskały ich swoim gorącem.

          Chłopak czekał na odzew równie mocno, co ojciec, acz w przeciwieństwie do niego nie pragnął, aby albinos padał na kolana i pozwolił się zakatrupić. Szukał w sobie resztek siły, żeby powstrzymać ewentualny wystrzał pocisku i niczym całun na trumnie okryć partnera i oddać za niego swą egzystencję, jak obiecał i pragnął to zrobić tygodnie temu.

          – Obiecujesz, że jeśli dam się zabić, zostawisz Feliksa w spokoju? – Poddał się. Adam ku własnemu zaskoczeniu rozszerzył oczy i coś się w nim ugięło. Może resztka wątpliwości czy historia powinna osiągać koniec w ten sposób. Lecz było coś przekonującego w tej wersji. Był w stanie się na nią zgodzić. Kiwnął głową w zgodzie; postanowione.

          Z kolei serce blondyna więziło się w intensywniejszych palpitacjach oraz panice. Nie pozwoli na to! Nie po to przezwyciężył słabości, żeby z domu wychodzić bez Gilberta!

          Zastanowienie, adrenalina, nerwy i zmartwienie. Nie potrafił stwierdzić co bardziej nim panowało, ale na pewno wychodziło ze wzroku partnera mówiącego, że się poświęci i widocznie taki los jest mu przypisany. Uginały się jego kolana, jakby wzorem skazań więziennych. Chociaż sam niespełna czuł swoje ciało, to domyślał się z jaką ekscytacją musi płynąć krew ojca, gdy ktoś się mu oddawał. W głębi serca nie chciał dawać mu tej radości.

          Zrób coś. To twoja chwila!

          I kiedy Adam w zupełności oddał uwagę Gilbertowi, Feliks nie zastanawiał się ani momentu dłużej i wyrwał się z zabójczego uścisku ojca, uderzając go i biegnąc w stronę ukochanego. Zawył z bólu roznoszącego się w okolicy nogi, przypominających o sobie poparzeniach oraz zatruwanych dymem płucach, lecz nie przejmował się, a pnął przed siebie. Odruchowo stanął na złamanej kończynie, uginającej się pod ciężarem reszty jestestwa. Wziął głęboki wdech zmieszany ze szlochem, przewracając się i w ostatniej chwili chwytając ściany. Nie da rady chodzić. Potrzebował pomocy!

          Obejrzał się sparaliżowany w tył, tracąc do reszty zmysły i oglądając przed sobą narastające czarne plamy słabości. Widział zdenerwowanie Adama, szok Gilberta, pożar i stojący w destrukcji dom. Niezrozumienie usztywniło wszystkie kości i nie dało biec dalej, nawet jeśli daleko by nie zaszedł zważając na stan nogi.

          – Biegnij! – Beilschmidt osłonił Łukasiewicza, a ten od ponownego ataku werwy zignorował do reszty fizyczne urazy i uciekał. Zniknął za ścianą, chwilę unosząc się na sile nóg, a po krótkim momencie padając na podłogę i czołgając się w upodlonym stanie.

          Płaszczył się w niemiłosiernym amoku, próbując unikać ognia i wdychać jak najmniej trucizny. Usilnie starał się o nie stracenie przytomności, co coraz bardziej graniczyło z cudem i udowadniało w jak tragicznej sytuacji się znajdował. Gdzie był Gilbert?! Dlaczego nie ratowali się razem?!

          Nagle w mieszkaniu rozległ się strzał. Zadrżał oglądając się za siebie zapłakany, a zdając sobie sprawę z faktu, że jedyną osobą, która mogła być postrzelona był Gilbert, zatopił się w łzach bardziej i niechętnie, acz z koniecznością toczył w stronę wyjścia.

          W tym samym czasie Gilbert upadł na podłogę. Złapał wariacko za zranione ramię i ze wstrętem obserwował jak wcześniej biała koszula nasiąka krwią. Kula wbiła się w niego zupełnie, nie okazując żadnej litości tak samo, jak jej właściciel. Adam stanął nad nim triumfalnie celując ponownie pistoletem. Próbował wstać i uciekać idąc w ślady partnera, ale gehenna nasiliła się w nim na tyle, że choć próbował, to nie mógł. To koniec. Właśnie tego oczekiwał. Marzenie się spełniało i płacił odpowiednią cenę za popełnione głupoty.

          – Niech on ucieka. Od początku chodziło o ciebie. – Rzekł sfrustrowany, lecz pewny wygranej. Feliks był tylko przynętą, dzięki której Gilbert w ogóle by znalazł się w piekle. Kiedy o jednego praktycznego trupa było mniej, warto było dodać kolejnego. Czerwone oczy zamknęły się w świadomości. Nic więcej nie pocznie. Należało czekać na krótki ból.

          Nacisnął spust.

          Cisza.

          Ponownie nacisnął, jednak ponownie bez skutków.

          Ze strachem spojrzał na pistolet, w którym nie było ani jednego naboju więcej. Dłoń zastygła, a zdenerwowanym wzrokiem obdarzył prawie denata. To nie mogło się tak skończyć! Skoro nie zastrzeleniem, to uduszeniem, a każdy sposób na pozbawienie Gilberta życia był dobry. Dniami i nocami marzył o scenariuszu, w którym się go pozbędzie i nareszcie nadchodził. Udowadniał swoją przewagę i jednocześnie ziści marzenie Marii.

          Beilschmidt już czuł zaciskające się mu na szyi zimne dłonie.

          – Policja! – Oderwał się od realizacji planu słysząc krzyk dochodzący z parteru. Na początku nie zrozumiał. Dopiero po paru krótszych chwilach dotarło, że po długim oczekiwaniu na miejsce tragedii przyjechały specjalne służby, a oni nie będą się przejmować kim jest i dla kogo. Poderwał się na równe nogi i spanikowany rozejrzał. Musiał uciekać!

          Kiedy Beilschmidt zerknął z nadzieją i z błogim uśmiechem padł nieprzytomnie na ziemię, Adam oddalał się i szukał ratunku. To nie mogło się tak skończyć! Był blisko osiągnięcia sukcesu, a świat znowu zaśmiał mu się w twarz i pokazał, że ani on, ani jego wrogowie nie dostaną wiecznego spokoju i spełnienia.

          Zauważył otworzone okno. Automatycznie się do niego zwrócił i z trwogą obserwował przez nie dziejące się na zewnątrz piekło. To był jedyny sposób. Choćby miał wylądować w płomieniach albo złamać wszystkie kości, nie pozwoli funkcjonariuszom go tak po prostu złapać i zrobić z niego pośmiewisko. Był panem ich losu. Jedno potknięcie nie zwiastowało całej wojny.

          Przed skokiem spojrzał na Gilberta. Bez żadnych oznak życia leżał i odchodził w zapomnienie. Uśmiechnął się z diabolicznym chichotem, skacząc ostatecznie z okna. Serce waliło przerażająco, nie był nawet pewny czy to przeżyje, acz pocieszająca była wizja, gdzie nie byli w stanie złapać go żywego. Martwy nie będzie miał zmartwień. Niech zrobią z ciałem co zechcą, lecz swoje osiągnął. Nie ma szans, że któryś z tych nieudaczników dożyje rana!

          Wylądował szczęśliwie. Z obolałym istnieniem, ale zarazem ogromną satysfakcją i radością, że po drodze nie przeszedł na drugą stronę. Energicznym, chorym umysłowo wzrokiem się rozejrzał; wszędzie pożar, jego i Marii małe dzieło, które będą z uśmiechem wspominać po nawet kilkunastu latach od dramatu. Z nadszarpniętymi nerwami doczołgał się do bramy wyjściowej, a widząc przed nią stojącą tyłem kobietę ucieszył się i przybrał na ruchach. Nie był w stanie stanąć. Możliwe, iż coś złamał, lecz desperacja nie pozwalała tego odczuć.

          – Maria! – Krzyknął ze szczęściem, wszak prędko wyparowało, gdy białowłosa nie raczyła odpowiedzieć, a jedynie tępo wpatrywała się w telefon. – Mam świetne wieści! Udało mi się ich zamordować. Nasz plan dobiegł końca sukcesywnie! – W ciągu dalszym milczenie. Zadrżał od strachu. Zrobił coś, czego nie powinien, ale jeszcze nie domyślał się co. Przecież postępował zgodnie z ideą. Idealnie się spisał i go olewano!

          Maria z załamaniem, lecz zarówno brakiem zaskoczenia dzierżyła telefon w dłoni. Bez przerwy wpatrywała się w jedną wiadomość i próbowała zrozumieć. Prędzej czy później to musiało nadejść, jednak spodziewała się tego za tydzień, dwa, miesiąc, a nie teraz. Nie wiedziała czy się śmiać, czy płakać.

          "To koniec gry, Beilschmidt. Pakuj manatki. Policja już jedzie."

          I przyjechała. Niszczyła jej ociekający dopiero co perfekcją plan. A na dodatek jeden z rzekomych trupów właśnie był wynoszony przez ratowników na noszach; zauważała przez dym, że Feliks, a skoro poradzili sobie z nim, lada moment ujrzałaby syna.

          – Spieprzyłeś, Adamie. – Odwróciła się chwiejnie i spod materiału swetra wyciągnęła połyskujący w ścianach ognia pistolet. Załatwili je sobie dawno temu, a dopiero teraz znajdowała się okazja do użycia ich. Wielka szkoda, że w takich okolicznościach.

          Łukasiewicz patrzył na nią ze szczerym szokiem. Nie dowierzał, że jego własna broń była stosowana przeciwko niemu.

          – Co ty... Nie możesz tego zrobić! Przecież współpracujemy! – Lecz ona nie słuchała, a w niebieskie oczy pełne lęków nie spoglądała.

          – Żegnaj. – I strzeliła prosto w głowę. Krew z kawałkami mózgu się rozprysnęły, poleciały na zabrudzone sadzą ubrania, a martwe już ciało za grób swój uznało spalony trawnik. Zrobiła to. Zabiła Adama Łukasiewicza; swego wspólnika, kochanka, na długo sens kontynuowania morderczych działań. Jednak pozostał przeszłością. Nie zapłacze za nim. Nie zasługiwał na ani jedną urojoną łezkę.

          – Tam jest, łapcie ją! – Krzyknęli policjanci z tyłu, a nie planując dawać im następnego z kolei sukcesu wyciągnęła się do biegu, omijając zwłoki niegdyś miłości, rzucając broń za siebie w powiększającą się kałużę czerwieni, nie patrząc przed siebie, a tylko za wszelką cenę próbując zapomnieć o dokonanym czynie.

          Nie tak miało być. Kurwa mać, miało wyjść inaczej!

          Przeskoczyła bramę, w furii rozglądając się za jakimkolwiek ratunkiem; małą klitką, służącą jako schronienie na krótki moment, a potem uciekałaby dalej. Lecz los zaplanował coś innego, najwidoczniej kończąc właśnie ostatni rozdział życia Marii Beilschmidt – nieszczęśliwej wariatki, która zagubiła się we własnych pragnieniach.

          Słysząc za sobą liczne strzały wbiegła na ulicę, nie zauważając nadjeżdżającego samochodu.

          I tak oto historia niespełnionej kobiety, ubiegającej się za szczęściem, dobiegła końca – przejechanym na jezdni ciałem.

          A co z Gilbertem? W bezruchu leżał wokół ognia, czekając aż ktokolwiek go zauważy. Czy podzielił losy matki – nikt nie wiedział, acz wiadomo było, że został prawdziwym bohaterem tej nocy.

***

Kiedy leżeć będę w trumnie,

cierpkiego płaczu w zaświatach słuchać,

ujrzę ciebie w ciemności kaplicy,

nie przeklnę, nie jęknę, a makabrą obdarzę.


Bo to tylko moja zbrodnia,

że w wygodzie zgonu ciała stanęły.

Czy ktokolwiek zauważy,

spadające multum z oblicza łzy?


Albowiem to ty błysk noża wyciągnąłeś,

splamiłeś nim światło dzienne.

Nie wystarczy "wybacz" czy "przepraszam",

a lilii, maków, tulipanów nie zliczymy.


Bo choćbym na kolana padł z błaganiami,

twoja twarz po kresy wieczności nawiedzać mnie będzie.

Gdy w spokój snów spróbuję się oddać,

bądź ulicę w miastowym zgiełku przejść.


Boś ty walkę uznał za istotną,

kości złamanych nie widziałeś.

Lecz kim ja jestem żeby oceniać,

gdyż bitwy podjąć się nie próbowałem.


W chwili wschodu słońca,

twe ciepło mnie obejmie.

A kiedy uznam wieczór za spełniony,

chłód ze świadomością zaatakują mnie.


Już od ciebie nie uciekam,

nad grobem twoim stoję.

Ostatni raz ziemię w dół rzucając,

nasłuchując pieśni żałobnych.


W piekle miejsca dla nas nie ma,

do nieba nas nie wpuszczą.

Czy gdziekolwiek litość okażą nam,

jak nie w czyśćcu gehennym?


I w trumnie widniejesz,

miłości moja.

Zakopują w rowie,

szczęście me małe.


I choć nie powiem, że z winy mojej,

acz sens by to miało.

Zaśmieję się do ciebie,

albowiem wspomnień tak wiele.


I co we nie bardziej strzeliło,

kula czy słowa twe?

Co ze mnie uleciało,

krew zali łzy?


I czy ktokolwiek zauważy,

czy będą się przejmować?

Odwagi nie mam przyznawać,

że znaczenia po śmierci to nie ma.


Wszakże kres trzeba składać,

dołączę do ciebie.

Bo jestem jedynie,

kawałkiem ludzkiej padliny. 

*** 

Dobici emocjonalnie? Popłakaliście się gdzieś? Zdziwieni zakończeniem? Mam nadzieję, że tak.

Więc tak wygląda długo zapowiadany rozdział czterdziesty. Myślę, że po dokładnym przeczytaniu go już bardziej rozumiecie dlaczego napisanie tego zajęło mi aż tyle miesięcy i dlaczego byłem aż tak niechętny, żeby w ogóle się za to zabrać. Niektóre rzeczy mnie przerosły, a zważając na fakt, że nigdy wcześniej nie miałem interakcji z tego typu scenami co wyżej, zwyczajnie się wystraszyłem i zwlekałem ile się dało. Jednak nareszcie spiąłem dupę i proszę bardzo, rozdział jest!

W ciągu dalszym mam wrażenie, że nie wyszedł tak, jak powinien. Wiadomo, że dużo scen mogło zostać napisanych lepiej i choć pewnie brzmi to jak usprawiedliwianie się niczym i robienie z siebie ofiary, to naprawdę nie jestem specem w pisaniu chociażby scen walki i nie ukrywam, że nadal się uczę. Może gdybym napisał ten rozdział z większym doświadczeniem, to prezentowałby się lepiej. Jednak mogę was zapewnić, że dałem z siebie wszystko, co byłem w stanie. Jestem zdania, że nawet z brakiem odpowiednich umiejętności nie jest aż tak źle, jak mogło być. Jednak oczywiście jeśli macie jakieś uwagi, to śmiało je piszcie! Wysłucham ich i na przyszłość spróbuję się do nich dostosować.

Odnośnie kontynuacji, już wam uspokajam, ten rozdział nie jest ostatni! Jestem przekonany, iż znajdzie się chociaż jedna osoba, która zapyta czy to koniec, więc z góry odpowiadam, że nie. Przed nami jeszcze z dwa, trzy rozdziały, plus epilog. Ten rozdział traktujcie jak finalną walkę dobra ze złem. Następne części posłużą jako rozstrzygnięcie tematu kto przeżył, a komu się umarło oraz domknięcie najważniejszych wątków. Przecież nie zostawię was bez odpowiedzi kto żyje, a kto nie. Zresztą, możecie już obstawiać kto z głównych bohaterów kopnie w kalendarz. Chętnie się z wami podroczę. Ja nic nie mówię.

Jednak pewnie już wystarczającym szokiem dla wszystkich lub przynajmniej niektórych jest, że zginęli Maria z Adamem. Tak, dobrze czytaliście. Jeśli ktoś jeszcze nie dowierza, to mówię ponownie; Maria i Adam umarli! Już ich nie zobaczycie w następnych rozdziałach, a jedynie będą wspominani przez inne postacie. Adama zastrzeliła Maria, a Marię rozjechał samochód.

Bardzo się stresowałem pisząc tamten fragment. Już nawet nie ze względu na moje wątpliwości względem jakości, bo akurat końcówka rozdziału jest całkiem dobra, a po prostu stresująco ekscytujące było, że w końcu dobiłem do tej części rozdziału i to się faktycznie dzieje i to jeszcze w ten sposób! Tekst "spieprzyłeś, Adamie" siedział mi w głowie od dobrego ponad roku i cieszy mnie, że to wykorzystałem.

I odnośnie samego ich zgonu, nie wiem jak inaczej oni mogli skończyć. Od samego początku Panaceum, jak pojawił mi się w głowie plan na Adama i Marię, wiedziałem, że oni na końcu zginą. Według mnie taki sposób był najlepszy i zważając na zachowanie Adama w ostatnich paru rozdziałach, Maria musiała być jego zabójczynią. Najlepsze możliwe zwieńczenie krwawej historii. Trochę szkoda, że nie poniosą konkretnej odpowiedzialności za swoje zbrodnie, a to pewnie byłoby dla wielu z was bardziej satysfakcjonujące, ale śmierć też może być.

I podejrzewam, że gdyby moją historię wyszukiwania zobaczył ktoś z zewnątrz wattpada oraz Panaceum, to wzięto by mnie za mordercę. Troszkę informacji musiałem zgarnąć dla tego rozdziału.

Mówiąc o reszcie! Działo się dużo. Wszyscy cierpieli równie dużo i każdy rozpłakał się chociaż raz. No, poza Feliciano, ale to osobna sprawa (no chyba, że bierzemy pod uwagę jego spotkanie z ojcem, które prawdziwe nie było, lecz trochę było). Wiadomo, że wszyscy wyszli bardzo OOC, aczkolwiek w obliczu takich wydarzeń życiowych wydaje mi się, że nie razi to aż tak w oczy. Każdy tu jest załamany i igra ze śmiercią. Stoickie postacie mają prawo zrobić się bardziej nerwowe oraz emocjonalne, a te energiczne i wesołe kompletnie opaść z sił.

Gdybym miał powiedzieć, które wydarzenia są moimi ulubionymi, to bym powiedział, że wszystkie z Adamem i Marią oraz to coś z Feliciano. Ten sen, wizja, spotkanie z ojcem, jakkolwiek to nazwać. Reszta jest zupełnym bałaganem i chwilami zlepkiem niezrozumiałych słów, a wspomniane części uporządkowane i dążące tylko do jednego. I pisało się to wyjątkowo przyjemnie. W porównaniu do reszty, wręcz cudownie lekko.

I naczytałem się sporo na temat śmierci klinicznej. Wiele innych osób wyznawało, że podczas przechodzenia przez to zjawisko widzieli chociażby swoich zmarłych bliskich, rzekomo czasem nawet tych, których nigdy nie poznali lub słabo pamiętali. Dlatego spotkanie Feliciano z Gabrielem nabiera sensu, a początkowo, gdy w ogóle to wymyśliłem, to ledwo orientowałem się w temacie śmierci klinicznej. Uważam to za bardzo fascynujące i ciekawe, a sam aspekt takiego zdarzenia jest strasznie smutny.

I na temat wierszu! Jest autorski. Wiem, że nie jest żadnym dziełem sztuki, tym bardziej w porównaniu do tego z poprzedniego rozdziału, lecz mi się podoba i jestem z niego dumny. Dodatkowo jeszcze wspomnę, że co zwrotkę zmienia się perspektywa oraz osoba/y mówiąca/e, a od momentu "w chwili wschodu słońca, twe ciepło mnie obejmie [...]" perspektywa zostaje już tylko jedna do końca. Tak tylko wspominam, gdyby komuś chciało się bawić w interpretacje.

I ostatnia kwestia! Kiedy kolejny rozdział? Cóż, nie jestem w stanie odpowiedzieć wam na to pytanie jednoznacznie. Jednakże mogę was zapewnić, że niedługo. Następna część na pewno będzie krótsza i łatwiejsza do napisania, ponieważ nie będzie zawierała jakichkolwiek scen walki. Nie mówię, że nagle będzie życiowa sielanka i wszyscy będą szczęśliwi, na temat zakończenia nic nie zdradzam, ale w kwestii napisania na pewno będzie prościej. Może rozdział będzie za tydzień, może za nieco ponad tyle. Zobaczymy! Ja mam teraz do napisania coś jeszcze. Nic więcej nie zdradzam, ale pierwszy kwietnia zbliża się ogromnymi krokami.

I to by było na tyle w tym rozdziale. Mam nadzieję, że się wam spodobał i czekacie na więcej! Tak jak napisałem i wielokrotnie wspominałem w innych miejscach, ja już nie znikam i nie robię żadnych przerw, gdyż mam zamiar w zupełności wrócić do pisania, ale niektóre rozdziały zwyczajnie wymagają więcej uwagi oraz czasu. Jak nie będę aktywny w Panaceum, to zawsze w innych miejscach!

Do zobaczenia niedługo w następnym rozdziale! Trzymajcie się!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro