[39] Droga na skróty
Tak, jednak udało mi się zdążyć na niedzielę z rozdziałem i jestem z tego bardzo zadowolona. Mam nadzieję, że wy również. Tak samo jak liczę na to, że rozdział się wam spodoba, a o swojej opinii tradycyjnie dajcie mi znać w komentarzach.
Miłego czytania tych trochę ponad trzydziestu tysięcy słów!
*** 2 maja ***
Alarm syren policyjnych nadal brutalnie wbijał się do uszu i wprawiał w niepokój. Nie dawał się uspokoić, zapomnieć, a wrzucał do pełnej bałaganu głowy upokorzenie; wiedzę, że już nigdy nic nie będzie takie samo. Zrozumienie, że zmieciono ją z planszy.
Chyląc się ku upadkowi, sięgała po najbardziej absurdalne rozwiązania, żeby tylko móc poczuć tej odrobiny władzy, jaką dysponowała jeszcze dni temu. Psychiczna blokada w środku nie pozwalała pogodzić się w pełni z faktem, że gdyby nie łaska ludzi wyżej gniłaby dożywotnio za metalowymi kratami.
Ktoś się nad nią zlitował. Ktoś zabrał jej rolę, którą choć wykonywała rzadko, bo litości znać nie lubiła, to sympatyzowała się z oglądaniem cierpiętniczej wdzięczności w oczach swoich ofiar. Cichy głos rozsądku zgadywał, że tym razem role się odwróciły. Teraz to nie ona stała dumnie nad skatowym ciałem i to nie ona zastanawiała się czy bić dalej, czy może dać moment na odetchnięcie.
Bicie rzecz jasna pozostawało metaforą. Policjanci nawet mając przewagę siłową oraz liczebną woleli nie zadzierać z Marią do aż takiego stopnia, gdy ta w ciągu dalszym miała tak wiele do zaoferowania. W swojej agresywności była wyjątkowo grzeczna. Lecz również do czasu.
Część nocy faktycznie stawiała na bezwzględność, aczkolwiek po paru akcjach uspokoiła się znacznie. Widocznie dotarło wtedy do niezrównoważonego umysłu, że próby ucieczki czy wykłócanie się jest bezcelowe na komisariacie policji wśród nieprzyjaciół i "sojuszników".
Zabrali ją i przesłuchiwali chwilami spokojnie, chwilami brutalnie. W zależności jaką siłę miał opór Beilschmidt. Funkcjonariusze nie ukrywali się z faktem, że pewna osoba doniosła na nią i nakazano aresztowanie. Nie dowiedziała się kto dokładnie przeniósł policję na swoją stronę, ale obiecała sobie, że jak tylko stąd ucieknie, to się dowie, choćby miała zrównać z ziemią cały kraj.
Pytali o plany, ludzi z nią współpracujących, co robiła, co zamierzała. Wszystko miało charakter raczej nieświadomości ze strony służb. Jakby jedynie wydawała się im podejrzana, lecz nie wiedzieli z jakiego powodu i nie zdawali sobie sprawy z tego ile informacji przed nimi ukrywa. Co nie zmieniało faktu, że powiedzieli kilka rzeczy, przez które dreszcze zmierzyły jej plecy, a włosy się zjeżyły.
Sporo zawdzięczała policjantom, którzy z nią trzymali. Mimo, że starali się jak najmniej uczestniczyć w przesłuchaniu, swoje trzy grosze co i raz dorzucali, a wtedy elegancko zmieniali realia spraw. Aż chciało się im więcej zapłacić.
Lecz czy to było ważne na tle wyraźnej porażki? Została upokorzona, miała zatwierdzoną kontrolę. Zapewniono jej, że każdego dnia mogą ponownie przyjechać, ale wtedy naprawdę ją zamkną. Wypowiadali się o rzeczach, z którymi była bezpośrednio związana, jednak o tym nie wiedzieli. Dokładniejsze śledztwo, a malutki, metalowy pokoik obok innych kryminalistów będzie jej na własność. Możliwe, że nawet na wieczność.
Miała zakute w kajdany działania i nie było szansy na swobodne poruszanie się. Policja była jej wrogiem jeszcze bardziej, a do niektórych korzyści drzwi były zamknięte przed nosem.
Upokorzona, kontrolowana, nic nie znacząca. Spadła z elity na głębokie dno. W dodatku grupa funkcjonariuszy, z którymi rzekomo trzymała, podśmiewywali się pod nosem na koniec konfrontacji oglądając jej żałosność. Sprawiało im to frajdę? Tym bardziej co jej było z ich pomocy, kiedy stawała się dla nich bezużytecznym śmieciem i sami mogli ją wkopać do sytuacyjnego błota.
Czy to była przegrana?
Beilschmidt...
Beilschmidt...
Beilschmidt...
Nie lubiła tego nazwiska. Przypominało co ją zniszczyło i co teraz próbowała potraktować tym samym.
Beilschmidt...
Beilschmidt...
Beilschmidt...
– Beilschmidt, wstawaj! Jesteśmy na miejscu. – Wyrwała się gwałtownie ze snu, czując silne zahamowanie pojazdu oraz natarczywy wzrok dwóch mundurowych. Mimowolnie zasnęła po całonocnym badaniu, którego ślady prędko z psychiki nie zejdą. W ich spojrzeniu było coś z kpiny, co jeszcze mocniej przygniatało ją na nędzy. Nie mieli do niej szacunku, a powinni.
Jednak z jakiej racji, jak była dla nich zaledwie skończoną "kryminalistką"? Nie mieli dowodów, ale pewni niektórych racji byli.
Rozejrzała się za oknem i zauważając dobrze znajomą rezydencję Łukasiewiczów, uśmiechnęła się w duchu i poczuła stan wolności, jaki poprzedniego wieczoru. Miała nadzieję, że Adam nie pozwolił radosnej ferajnie przyzwyczaić się do spokoju od niej i nie dał szansy na zadomowienie u nich myśli, że będzie lepiej. Powtarzała tyle razy, że wróci; silniejsza, pewniejsza siebie, groźniejsza.
Acz teraz również z niemiłosierną pustką w środku.
– I niech taka sytuacja już nigdy się nie powtarza. – Rzekł drugi policjant, uśmiechając się do kobiety, kiedy ta otwierała drzwiczki samochodu. Nie musieli jej odwozić. Sama bardzo dobrze by wróciła do domu i nie załatwiłaby niczego po drodze na mieście. Nie miała czego. – Lepiej się pilnuj. Jak się czegoś dowiemy, to nie skończy się na rozmowie pełnej śmiechów i chichów. Zostaniesz zamknięta, a na razie nieznajome dla nas twoje plany nie będą miały jak dobiec realizacji. – Starała się nie słuchać. Nie pozwoli komuś wejść jej na głowę takimi tekstami ociekającymi brakiem poszanowania. Nie wiedzieli z kim rozmawiają.
Albo wiedzieli i właśnie to czyniło, że na tyle sobie pozwalali.
– Skurwiele... – Stanęła równymi nogami na ziemi, a drwiący śmiech mężczyzn rozległ się w jej uszach wraz z piskiem opon. W końcu odjechali. Westchnęła ciężko poprawiając suknię i patrząc sceptycznie w stronę drzwi wejściowych. Wiadomo co tam się dzieje? Może Łukasiewicz został zamknięty w czasie jej nieobecności i nie miała po co tam wracać? Głowa dalej była wypełniona szalonym planem.
Normalne życie; nie bez powodu nazwała ten plan szalonym.
Odchrząknęła, ułożyła włosy i najpewniejszym ruchem, na jaki w tamtym momencie było ją stać, podeszła do wejścia. Z niezrozumiałych przyczyn bała się. Naprawdę nie wiedziała co może za moment nastać, a towarzyło jej też wrażenie, że nawet jeśli wróciła i nadal będzie niszczyć życie innych, to nie jest już taka silna w ich oczach. Przecież została aresztowana. To pokazuje, że jednak istnieje ktoś nad nią, kto może służyć ratunkiem.
Czego do cholery ona się obawiała?! Nie powinno ją obchodzić co inni sobie pomyślą, a myśleć zawsze będą! Była pierdoloną królową ich losu i od niej zależało czy dożyją kolejnego ranka. Żadna ciężarna dziewczyna, zmasakrowany chłopak, czy jego rodzina nie są w stanie jej powstrzymać przed zadaniem ostatecznego ciosu na ich życiu. Były cele do zrealizowania.
Pewnie szarpnęła za klamkę, przeklinając cicho, gdy drzwi okazały się być zamknięte. W myślach pojawiło się małe przerażenie, że nikogo tam nie ma; że oni uciekli, a Adam rzucił się w pogoń za nimi. Albo Łukasiewicz serio żył już za kratami, a już wolni ludzie nie byli dłużej zwierzątkami piekła.
Ciało zastygło w strachu, że dopiero została zostawiona w spokoju, a już mogli do niej jechać kolejni policjanci z zamiarem aresztowania jej. Widziała przed oczami prawie ciemny pokój z włączoną zaledwie jedną, słabą lampką, a na nią skierowane liczne spojrzenia pracowników, którzy w nawet bezlitosne sposoby mogli wyciągać z niej informacje. Na całe szczęście nie doszło do aż takich zachowań, lecz co jeśli tym razem one będą?
Czy Maria Beilschmidt nauczyła się czym jest lęk?
Z przemyśleń wyrwało ją szybkie otwieranie zamka, a po chwili Adam wypełniony nieopisywalnym szczęściem. Z niebieskich oczu lała się radość, jakiej Łukasiewicz nie odczuwał od bodajże lat.
To nie była satysfakcja ze znęcania się nad kimś. To nie była ta sama rozkosz, jakiej smakował z Marią minionej nocy. Nie nadzieja, że policja też dzisiaj nie zapuka do drzwi domu.
To było kompletnie nowe uczucie, którego nieważne jak bardzo próbował, to nie potrafił opisać słowami. Wyrzucał z siebie ledwie niezrozumiałe jęki, kręcąc ciałem na boki i starając się wydusić z siebie chociaż klasyczne "jak dobrze, że tutaj jesteś" oraz przytulenie pełne emocji. Emocji, których nie okazywał często, a przynajmniej nie te pozytywne.
Było coś martwiącego w zachowaniu Marii; przygnębiona i po spodziewaniu się po niej reakcji pełnej euforii, że może znowu być w objęciu partnera i jednocześnie wspólnika, beznamiętne stanie w miejscu i tępe patrzenie przed siebie było co najmniej zawodzące. Pojawiły się obawy co takiego robiono Beilschmidt przez całą noc.
– Maria... Tak się cieszę, że nic ci nie jest! – Wyrwał się do przodu z chęcią przytulenia albinoski, jednak ta wręcz panicznie odsunęła się krok do tyłu. Łukasiewicz zdawał się być zbity z tropu, ale nie naruszał dłużej komfortu kobiety. Coś nie grało tak, jak powinno. – Martwiłem się, że nie wrócisz. – Wspomniał na osłodę gorzkiego stanu rzeczy.
– Niepotrzebnie. – Odparła Maria, wysilając się na uśmiech i próbując udawać, że nie jest tak źle w jej środku, jak jest w rzeczywistości. Musiała chociaż stworzyć otoczkę tego, że nie tkwią w jeszcze większym bagnie, niż wcześniej. – Mogę wejść? – Łukasiewicz prędko przytaknął i przepuścił kobietę w przejściu, przy tym nie spuszczając z niej wzroku. Już nie tylko sposób mówienia był podejrzany, ale również mowa ciała. Domyślał się, że zaraz porozmawiają o wydarzeniach sprzed godzin.
Czerwone oczy nie tętniły tym samym życiem co przedtem. Nie świeciły się morderczą krwią na myśl o wariackich planach, które mogli wdrożyć w życie. Były puste, matowe, bez życia. Jakby uleciało ono z nich i były własnością trupa, który za działaniem jakiegoś cudu ożył. Czy białowłosa właścicielka niegdyś piekła, teraz gasnącego płomyka, poddana była jakiemuś bestialskiemu traktowaniu? Czy może to zaledwie świadomość, że im więcej dni upływało, tym mniejsze nadzieje gościły w ich ambicjach?
– Co tam się działo? Po co cię zabrali? – Ton głosu Łukasiewicza przestał być taki radosny. Zdawało się, że wrócił rozsądkiem do szarej codzienności, gdzie nawet przy Beilschmidt zazwyczaj nie pokazywał, że czasem naprawdę chciałby się z czegoś cieszyć. Obecnie był jeden z niewielu wyjątków. Maria zwróciła się do niego i zmierzyła kamiennym spojrzeniem. Nieprzyjemny był fakt, że nie miała siły się chociaż uśmiechnąć w swój typowy, doskonale znajomy sposób.
– To nie jest miejsce do mówienia o tym. Jest parę ważnych spraw, o których warto wspomnieć, ale nie tutaj. – Przerwała w tej chwili, słysząc, że do korytarza zbliża się grupa osób. Po części ją to uspokoiło, gdyż świadczyło to o tym, że Adam nie pozwolił im się wyślizgnąć za ściany domu. Tkwił jednak w niej niepokój, że nie będą jej brali dłużej na serio. Jakim ona była zagrożeniem, skoro byle oficer mógł ją siłą wyciągnąć z bezpiecznej pozycji? – Są osoby, które nie mają prawa wiedzieć.
Kroki robiły się głośniejsze, bardziej natarczywe oraz pewniejsze i nie minęła chwila, a na ich oczach pojawiła się Erizabeta z Radmilą.
Rozkojarzenie, zdziwienie, strach – święta trójca tego co zaczęło tworzyć się w głowach dziewczyn, które od spokojnych godzin wierzyły, że koszmar nie zacznie się na nowo. Czuły gdzieś daleko powłokę godnego, szczęśliwego życia, na które zasługiwali, a było im pogardliwie odbierane spod rąk.
Powtarzały radośnie pozostałym, że są o krok od wygranej i nie muszą dłużej się bać. Wesoło tryskająca zieleń w oczach Feliksa dalej siedziała w ich wyobraźni i nawet teraz o sobie przypominała dając odczucie, że okłamały chłopaka o skatowanym ciele. Własnego przyjaciela, brata. Również kobietę, jego matkę, która pokładała w nich swoje zaufanie i samej pozostawając z synem pozwalała im na ciągłe ryzyko pilnując domu i rozglądając się czy ktoś nie zbliża się z żelaznymi prętami.
Maria tu stała. Tak jakby nic nigdy się nie wydarzyło i policja wczoraj jej nie zabrała. Jakoby wyszła z koleżankami na nocną imprezkę, a nie przebywała w areszcie i była przesłuchiwana.
Gorycz – chyba tak w skrócie można było opisać, jakie uczucie stało się kompanem Hedervary oraz Horákovej.
Stały w bezruchu i niezrozumiale przyglądały się kobiecie, która równie intensywnie co one mierzyła je wzrokiem. W czerwonych źrenicach brakowało niektórych elementów, do których były przyzwyczajone. Były dziwnie zaciszne. Nie tańcowało tam pragnienie zadźgania całej ludzkości nożem, a może coś na wzór wątpliwości. Wyglądało na to, że Beilschmidt siłą próbowała wzbudzić w sobie tryb drapieżnika. Wygasł przez noc.
Maria ocknęła się z zaskoczenia spowodowanego zobaczeniem niespodziewanych gości. Uśmiechnęła się na swój sposób i jak najbardziej próbowała nie zachowywać się podejrzanie. Nie mogła pokazać, że coś uległo zmianie w jej nastawieniu; że była przerażona. Nie było żadnego prawa, które pozwalało im na świadomość, że depczą im po piętach. Teatrzyk pora rozpocząć.
– Tak się cieszę, że was widzę! Już się obawiałam, że mi przez noc uciekłyście. Moja ulubienica i... Nieważne. – Intensywna sztuczność lała się ze słowa na słowo, przyprawiając o mdłości i chęci wymiotów. Radmila skrzywiła się widząc udawaną radość kobiety, jej pseudo troskę oraz sympatię. Nie miałaby nic przeciwko, gdyby wpadły pod koła tira.
– Co tutaj robisz? – Wyrzuciła z siebie oschle Eliza, zachowując dystans między sobą, a potencjalnym zagrożeniem. Instynktownie łapała się za okolice brzucha nie ufając wymuszonemu wyszczerzu na bladej twarzy. Jeśli oczekiwania się nie spełniły, to niech nie opuszcza gardy.
– A co? Stęsknione czy zawiedzione? – Pochyliła się nad rozmówczyniami, przyprawiając je o masywne płaty dyskomfortu. Czegoś w oczach brakowało, ale nadal spełniały swoją rolę; mordowały od środka. Maria odpowiedzi nie uzyskała. Ledwie sceptyczne spojrzenia pełne nienawiści. Zaśmiała się słabo i wyprostowała. Nie odpuści im łatwo. – Zdążyłam się stęsknić. Feliks czuje się dobrze? – Drugi ulubieniec.
– Nie intere... – Podłe wejrzenie wylądowało na zielonookiej, która w bronieniu przyjaciela zaryzykowała infantylną reakcją Marii.
– Zapytałam czy Feliks czuje się dobrze. – Chłodny ton.
– Czuje się lepiej, to na pewno. – Radmila odpowiedziała pośpiesznie i z paniką, nie chcąc narażać Erizabety na palnięcie czegoś jeszcze głupszego. Beilschmidt miała wystarczająco wiele złych intencji.
Adam jedynie przewrócił oczami na około, mając serdecznie dosyć tego seansu. Były ważniejsze sprawy do obgadania, a liczył się z faktem, że policjanci za przyjaciół im nie służyli. Mogli zapukać jutro, za tydzień, za godzinę. I ta wiedza spędzała mu sen z powiek.
– Wystarczy tego. – Mężczyzna wyrwał się do przodu i pociągnął za sobą albinoskę, w mgnieniu sekund ewakuując się z przedpokoju. W jednym swoim więźniom pomógł, nie musieli dłużej użerać się z Marią lubiącą odgrywać rolę nie wiadomo jak strasznej i potężnej. Aktualnie o potężności mogli pośnić. Myślał trzeźwo o sytuacji. – Po co to wszystko?
– Niech nie sądzą, że jak raz mnie złapano, to osiągną swoje szczęśliwe zakończenie! Powtarzałam, że wrócę silniejsza i groźniejsza. – Kobieta fuknęła awanturniczo, zapewne znowu będąc źle interpretowaną. Może i były rzeczy ważne i ważniejsze, ale po początkowym zobaczeniu Erizabety i Radmili widziała, że poczuły się zbyt komfortowo bez niej w domu. – Wiem, że muszę ci przekazać parę rzeczy. Właśnie chcę to zrobić. – Dodała, gdy weszli do sypialni i zasiedli na łóżku.
Tym samym łóżku, na którym przeszłego zmroku iskrzyło między nimi całą duszą. Duszą jakby uleczoną wzajemnym ciepłem.
– Jak bardzo jesteśmy zagrożeni? – Pytanie w jakimś stopniu retoryczne, bowiem wiadomo było już od dawna, że służby specjalne zostawiały im odciski na stopach. Z dnia na dzień tylko mocniejsze.
– Ktoś zgłosił nas obydwóch policji i ponoć zapłacił, żeby się nami zajęli. – Zaczęła tonem poważnym Beilschmidt, patrząc przed siebie osowiale. O czym myślała? Wyobrażała sobie tortury swoich wrogów? – Nie wiem kto na nas doniósł, ale obiecuję, że się dowiem, a wtedy z tej osoby nie zostanie nawet malutka plamka krwi. – Zacisnęła dłonie ostro w pięści, a w czerwonym, pustym morzu zaczęła gotować się złość. To wyjaśniało dlaczego nagle jej pieniądze przestały działać. Traciła cierpliwość do opanowanego działania.
– Skąd niby masz się tego dowiedzieć? Chyba nie powiedzą ci wprost kto chce nam zaszkodzić. Tym bardziej, że nie jesteśmy dla nich pozytywnym zjawiskiem. – Białowłosa zachichotała, lecz nie zmieniało to tego, że dalej istniało w niej poczucie niebezpieczeństwa. Dodatkowo miała wrażenie, jakby Łukasiewicz w nią wątpił. Nie dowierzał, że się dowie? Miała kontakty. Jego zachowanie od dłuższej pory wprawiało w osłupienie i zwątpienie.
– Możesz mi zaufać i doskonale o tym wiesz. Zrobiłam tyle pożytecznego, że dowiedzenie się takiej rzeczy kłopotem nie będzie. Mam już podejrzenia. – Kiedy krążyła za synami niczym cień, oni odwdzięczali się tym samym. W desperacji posuwali się do różnych czynów. Uśmiechnęła się pocieszająco. – Jednak to nie koniec złych wieści. Jesteśmy na liście głównych podejrzanych w sprawie morderstwa księdza. Powiązali nas jakoś. Jeżeli inni nie będą bardziej potencjalnymi zabójcami, mamy przejebane. – Mówiła to z takim spokojem, że można było odnieść wrażenie, że jej to spływa. Aczkolwiek w środku trwała wielka panika.
Złapią ich i zamkną. Tyle będzie ze spełniania marzeń i rządzenia cudzym życiem! To inni będą zakładać kaganiec im. Przecież nie można do tego dopuścić.
Adam głośno westchnął, próbując się skupić i coś wykombinować. Zdawało się, że pozostało zaledwie czekać i jak upłynie wystarczająco dużo dni, to działać dalej. Faktem też było, że granie na czas zdawało się najlepsze i póki mogli, to trzeba korzystać z kreowania destrukcyjnego filmu. W drzwi mogli zapukać wszyscy o każdej porze. Dzisiaj też.
– Nie mamy więcej pieniędzy? – Było krucho, a wynagrodzenie wspólnikom za współpracę się należało. Odgrywali masę genialnej roboty.
– Coś zostało, lecz nie sądzę, by w tej sytuacji one cokolwiek zmieniły. Kiedy jesteśmy przy ścianie do rozstrzelania, to nie możemy na szybko założyć kamizelki kuloodpornej. – Przerwała na chwilę przypominając sobie o niespełnionych ambicjach. Tyle do zrobienia, a lód pod nogami im się łamał. – Rozumiesz o co mi chodzi? – Zerknęła przygnębiona na Łukasiewicza, który podzielał z nią los porażki.
– Domyślam się...
– To już nie jest zabawa. – Głos był natchniony szaleństwem. Wykombinowała prędki ratunek, który ryzykownie wykorzystają, zanim oficerowie faktycznie staną pod drzwiami z naładowanymi spluwami. – Nie możemy czekać. Musimy podjąć konkretne działania. Zrobimy to czym mieliśmy się delektować później.
– Do czego zmierzasz?
– Zamordujemy ich. – Namiętnie wypowiedziane słowa przywołały dreszcze na ciele mężczyzny. Więc o to chodziło. – Nie ma na co czekać i co planować! Ich trzeba po prostu zabić. Nie doprowadzimy do poronienia Erizabety. Od razu ją otrujemy śmiertelnie. Feliksa się dobije, a jest w już wystarczająco okropnym stanie. Gilbert z Roderichem sami do nas przyjdą i ze świadomością, że ich najukochańsi nie żyją nawet przybiegną. Jak mamy zostać zamknięci, to chociaż zdążmy spełnić pierwszy w kolejce cel. – Marzenie, które w ogóle ich połączyło.
Do Adama długo docierało co właściwie powiedziała do niego Maria. Mają to wszystko zrobić ot tak? Nic nie jest przesądzone! Nie muszą się spieszyć do aż takiego stopnia, że zamordują każdego z odstrzału. Ryzyko nie wykluczało zabawy, a przynajmniej tak próbował sobie tłumaczyć swoją niechęć.
Co jeśli nie jest to coś do czego zmierzał?
– Oni się domyślają co robimy i wyciągną z tego odpowiednie konsekwencje. Musimy to zrobić, Adam. – Tym razem powiedziała to z pełną powagą i bez żartów. Nie pozostało nic innego, jak naprawdę przekuć ciała śmiercią. Ich spojrzenia się spotkały; jedno pełne oporu, a drugie pokuszeń. Spojrzenia się kłóciły, choć od miesięcy ze sobą współpracowały i teoretycznie dążyły do tego samego. – Chyba nie chcesz się wycofać w tak decydującym momencie?
– Oczywiście, że nie, ale... – "Ale co" aż chciało się zapytać. Beilschmidt nie dowierzała, że nawet Łukasiewicz zaczął rzucać jej kłody pod nogi. Domyślała się, że nie robił tego celowo, lecz nie zapominała, że to on był twórcą całej tej karuzeli męki. – Daj mi się zastanowić. Nie wycofam się, lecz potrzebuję chwili dla siebie. Muszę pogodzić się z końcem i wiesz... – Maria wiedziała, acz nie akceptowała.
Mężczyzna wyszedł bez ani słowa więcej z pokoju i ucichł na następne godziny w zmartwieniach. Kobieta za to siedziała i próbowała uporządkować sobie w głowie najważniejsze; czy Łukasiewicz nadal był z siebie dumny?
– Adam... – Oczyszczona ciepłem dusza była pełna dylematów.
***
Klęska czy może sukces? Mieszane mieli odczucia wobec akcji, która pierwotnie miała być kluczem do trzymania w swoich objęciach osób najukochańszych ich sercom. Teraz było po wszystkim, a oni nie wiedzieli czy płakać, czy się śmiać i nastawiać na kolejne próby. Z jednej strony coś poszło na ich korzyść, a z drugiej nie dostali dokładnie tego, czego chcieli. Zgadywali, że los lubił się z nimi bawić w kotka i myszkę.
– I na co to wszystko było... Na co?! Jaki był sens w załatwianiu policji i tych pieniędzy, skoro teraz wróciła do domu i może nadal zagrażać naszemu życiu?! – Oglądanie Gilberta w takiej agonii było równie wielkim cierpieniem co świadomość, jaką nicość przyniosły ich starania. Słuchał maniakalnego płaczu oraz krzyku wystarczająco długo. Czuł, że sam może zaraz stracić resztki opanowania psychicznego i podzielić kryzysowe zachowanie z bratem.
– Gilbert, nie patrz tylko na złe strony. To nadal dużo i musimy tylko spróbować trochę dłużej, a na pewno się uda! Jesteśmy blisko. – Roderich nie był dobry w pomaganiu i wręcz bez patrzenia na albinosa mógł poczuć, że ten zmierzył go chłodnym, nienawistnym wzrokiem. Spojrzeniem z oczu zaczerwienionych od płaczu i nie wytrzymywania w swoim własnym życiu.
Głośno, ciężko oddychał. Nie miał możliwość dokładnego złapania czegokolwiek, ponieważ od ciągle drżących dłoni nawet malutki okruszek ze stołu wypadał mu spomiędzy palców. Nie potrafił na czymkolwiek zawiesić dłużej wzroku, gdyż przypominało mu to jakoś o straconych dniach szczęścia, które podzielał z beznadziejnym blondynem.
– Blisko czego?! Śmierci?! W takim wypadku masz bardzo dużo racji, jesteśmy blisko śmierci. Wszyscy wylądujemy w grobach i taki odniesiemy sukces. Mam nadzieję, że na moim grobie będą ładne znicze. – Sarkastyczność Beilschmidta bolała. Nie zdawał sobie sprawy ile bólu funduje tym Edelsteinowi i Erizabecie, która od momentu jego załamania nerwowego umilkła po drugiej stronie słuchawki.
Może jednak wiedział, że ich to dręczy, ale nie umiał nad tym zapanować. Umysł rwał się na kawałki pod ciężarem niepowodzeń. Po prostu miał nadzieję. Pamiętał, jaka euforia w niego wstąpiła, gdy Vash dał im pieniądze i zaoferował pomoc. Pomyślał, że mają odpowiedniego sojusznika i z jego pomocą przejdą na właściwy tor w życiu. Obecnie czuł, że była to inwestycja wyrzucona w przepaść, a ich istnienie nie było warte nawet złamanego grosza.
– Proszę cię, przestań. Rozumiem, że to trudne dla ciebie chwile, ale nie siedzisz w tym sam. Odetchnij i pozwól powiedzieć Elizie co teraz tam się dzieje. Może nie jest aż tak źle, jak uważasz? Wypuszczenie Marii wolno to jedno, ale to w jakim jest stanie to drugie. – Łudzenie się było najlepsze. Przecież rozumiał, że Beilschmidt za nic się nie uspokoi i utknął w swojej paranoi, dopóki nie będzie wiadomo co z życiem jego, Feliksa i pozostałych. – Usiądź i oddychaj.
Gilbert impulsywnie się zatrzymał w swoim szybkim kroku po całym pokoju. Zachwiał się i spojrzał przed siebie, wydychając głośno powietrze. Sam miał siebie dosyć? Tak to wyglądało. Przez dłuższą chwilę stał w miejscu i niezrozumiale splatał ze sobą ręce. Starał się o znalezienie prawidłowej odpowiedzi i jednocześnie nie skrzywdzenie ludzi, którzy mimo wszystko chcieli dla niego dobrze.
Miał usiąść i oddychać; uspokoić się.
Pozwolić powiedzieć coś innym i nie stresować się ciągle.
Spojrzeć na dobre strony tego co rzekomo "zaprzepaszczono".
– Dobrze... Przepraszam. – Przy czym przeprosiny zostały powiedziane od niechcenia i bo wypada, a nie że faktycznie czuł się głupio przez swoje zachowanie. Zajął miejsce na kanapie i wziął głęboki wdech, aby choć minimalnie dać wrażenie tego, że próbuje wrócić do stabilności w swojej psychice. Roderich uśmiechnął się z ulgą w kącikach ust.
Ciszę przerwało damskie odchrząknięcie w telefonie. Eliza w ciągu dalszym przysłuchiwała się wydarzeniu i miała na szybko, bo tylko w takich warunkach mogli się kontaktować, streścić co działo się po powrocie Marii. Gilbert nie pozwolił jej niczego wytłumaczyć i po usłyszeniu, że matka jest na starym miejscu przeszedł przez wyjątkowo brutalny atak paniki.
Nerwy się załamały, rozsądek opuścił ducha albinosa, a on popadł w kolejną wojnę z nie panowaniem nad sianiem destrukcji. Strach był jego przyjacielem, a ją gnębiło, że nie może chociaż go przytulić.
– Teraz dam radę wytłumaczyć sytuację? – Zapytała, kiedy u germańskich braci słyszała ledwie ciszę i można było stwierdzić, że między nimi się uspokoiło. Przede wszystkim u Beilschmidta.
– Tak, możesz. – Odpowiedział melancholijnym głosem białowłosy. Krzywdził tych, których krzywdzić zdecydowanie nie powinien. To normalne w życiu. Dlaczego wciąż się dziwił, że taki jest? – Jak to wyglądało? Co się działo potem?
– Po prostu wróciła. Usłyszałam z Radmilą, że ktoś przyszedł, to postanowiłyśmy zobaczyć kto. Też byłyśmy zawiedzione. – Serce krajało się na kawałki, a ciało dosłownie wykrzywiało od ilości obrzydzenia na pamięć o przesłodzonym "zmartwieniu" oraz "trosce" Marii. – Był już tam Adam, ale zachowywał się wyjątkowo spokojnie. Miałam również wrażenie, że sam ma jej trochę dość albo też mu nie pasuje coś w jej zachowaniu. Postępowała dziwnie, jak nie ona. Każde słowo i ruch wyglądało na wymuszone, jakby w rzeczywistości czuła coś kompletnie innego. Wyglądała na smutną, zdenerwowaną, osłabioną. Pragnęła udawać, że jest po staremu, kiedy stanowczo nie było. – Rozbłysnął płomyk nadziei w gnijących duszach.
Maria zachowywała się inaczej.
Tak nieistotny szczegół, a jednak tak ważny! Skoro w sprawowaniu się Beilschmidt zaistniała zmiana, to na pewno niespodziewana interakcja z policją odcisnęła na niej jakieś piętno. Nie mieli wiedzy jakie i co dokładnie działo się przez całą noc, ale pewnie zapoznali ją z podejrzeniami jakie mieli wobec niej. Maria święta nie była i to świadomość, którą miał każdy oficer służb specjalnych. Nie było tylko wystarczająco wskazówek na jej winę.
Jednakże powiedzenie, że zbrodnia doskonała nie istnieje tyczyło się też Beilschmidt i nie była nietykalna przez prawo. To samo z Łukasiewiczem, lecz po wielu naradach doszli do wniosku, że większość jego działań wynika z Marii, także jej pierw powinni się pozbyć; ją osłabić, ją wyrzucić poza pole triumfu.
– Więc jednak nasze działania jakoś na nią wpłynęły?! – Aż chciało się pociesznie śmiać słysząc ekscytację u Gilberta. Jedna dobra wiadomość, a jego nastawienie zmieniało się o sto osiemdziesiąt stopni.
– Wygląda na to, że tak. Wiesz, na jej miejscu też pewnie bym nie była zadowolona, że zgarnęła mnie policja i pokrzyżowała mi wszystkie plany, ale jestem pewna w praktycznie stu procentach, że tutaj jest coś więcej. Zachowywała się zbyt inaczej, żeby czegoś sobie nie uświadomiła. – Można było snuć i snuć, a i tak by się nie dowiedzieli co się działo. Stuprocentową pewność mieli tylko wobec tego, że dochodził kres działań tyranów. – Następnie obydwoje szybko poszli do sypialni, zapewne porozmawiać. Od tej pory nie miałam z nimi styczności.
– Nie było okazji podsłuchać o czym rozmawiali? – Edelstein zajął miejsce na siedzeniu przy bracie, widząc, że mimo narastającego szczęścia wraca u niego tik nerwowy. Nie potrzebowali kolejnego ataku paniki.
– Nie, od razu wróciłam z Radmilą do pokoju Feliksa, by poinformować resztę, że ona znowu jest. Wolałyśmy nie ryzykować z podsłuchiwaniem. Nie patrząc na osłabienie ich pozycji, teraz mogą być bardziej rygorystyczni w swoich działaniach. – Tego się najbardziej obawiali; że jednocześnie sobie ułatwili, jak i zrobili pod górkę.
Beilschmidt jednak zdawał się nie myśleć zupełnie o zagrożeniach, które przed nimi stały. Usłyszenie imię chłopaka, dla którego dopuszczał się takiego ryzyka, kompletnie omamiło jego umysł w innym kierunku. Przestał być obecny w rozmowie.
– Nie możecie dopytać policji o czym rozmawiali z Marią i co mówiła? Dostanie takiej informacji od środka będzie najlepsze. – Żeby to jeszcze było takie łatwe. Zapłacili, dostali jakąś tam pomoc i na tym koniec. Roderich wątpił, że uda im się cokolwiek wykrzesać dodatkowo, a takie fakty były raczej owiane tajemnicą służbową. Ludzie z zewnątrz nie mogli się tego dowiedzieć, nawet jak byli w sprawę zamieszani.
– Nie sądzę, żeby powiedzieli nam cokolwiek. Najważniejsze, że przyniosło to jakiekolwiek efekty i są one w jakimś stopniu pozytywne. Działajmy dalej, a się uda. I przede wszystkim zachowajcie tam ostrożność. Nie wiadomo co po takiej akcji Maria z Adamem mogą kombinować. – Edelstein mógł wręcz się domyśleć z pełną pewnością, że po jego słowach Hedervary się słodko uśmiechnęła. Znał ją zbyt dobrze.
I z bólem serca przyznawał, że tęsknił za zobaczeniem tego uśmiechu na żywo. Takie domyślanie się było męczące i pozostawiało w niepewności czy na pewno tak jest. On by się nie uśmiechał w warunkach więziennych. Erizabeta cechowała się nieludzką odwagą, jak i optymizmem.
– Skąd w ogóle wzięliście pieniądze na opłatę policji? Niedawno wspomnieliście, że ojciec nie chce wam ich dać, a raczej nie ma czego wam dawać.
– Skontaktowaliśmy się z Vashem i resztą kuzynostwa. Wstyd przyznawać, ale oni w ogóle nie byli świadomi sytuacji, jaka u nas jest. Byli przerażeni, gdy im wytłumaczyliśmy na co nam tyle pieniędzy i nie chcieli wierzyć, że zaszło to aż tak daleko. Ostatecznie zgodzili się pomóc. – Oni chcieli dzwonić po ludzi, których Maria miała po swojej stronie. Planowali wnieść to do sądu i nie dopuszczali do swoich łbów faktu, że kochana ciotka również tam ma zaznajomione społeczeństwo. Zadawali pytania, milczeli, wykłócali się. Poczuli się na tyle blisko z tym problemem, że pomyśleli, że są następni w kolejce do zamordowania. Czy Beilschmidt chciałaby nawet tę część "bliskich" zabić? – Głupio nam było wychodzić z taką prośbą, tym bardziej, że jest to raczej taka część rodziny, z którą człowiek kontaktuje się od święta. Jednak pozostał u nich jedyny ratunek. – Nie oceniali, a wyciągnęli dłoń z pomocą. To nie byli źli ludzie.
Elizie pozostało tylko sobie wyobrażać, jak bardzo zawstydzające było proszenie o coś takiego. Może i było to konieczne, ale jednocześnie upokarzające, że nie potrafią sobie poradzić w rozsądniejszy sposób i upadli tak nisko. Zgadywała, że los widocznie tego chciał.
– Gilbert, jesteś? – Spytała zauważając, że Beilschmidt milczy od dłuższej chwili. Domyślała się, że dalej siedzi gdzieś obok, ale w głowie mogły mu krążyć najróżniejsze myśli. Albinos wyrwał się z zamyślenia i odruchowo skierował wzrok na telefon. Pozwolił sobie wejść do tej części snów, gdzie już jest po wszystkim i może każdego ranka budzić się ze świadomością, że nikt ani nic nie zagraża jego młodemu życiu.
– Jestem, jestem... Tylko o czymś myślałem. – Każde z nich wiedziało co nurtuje umysł mężczyzny. Nieskończone zmartwienie o blondwłosego chłopaka oraz liczne marzenia, że kiedy koszmar osiągnie koniec będą mogli dzielić ze sobą swoje dni. Hedervary zaśmiała się cicho spoglądając za siebie. Feliks leżał na łóżku i spał tak spokojnie, jakby to było normalne życie. Przebudzał się ledwie na parę minut, aby napić się albo pójść do toalety, a potem wracał do standardowego stanu znużenia. – Co z Feliksem?
– Ciągle śpi. – Zaczęła dziewczyna, łapiąc przyjaciela za bladą, zimną dłoń. Jakoby trzymała trupa. – Nie sądzę nawet, że śpi, bo faktycznie jest wyczerpany, a bardziej chce przespać całe to piekło w najwygodniejszy i najbezpieczniejszy dla niego sposób. Kiedy jest w takim stanie, to nikt niczego od niego nie chce. – Feliksowi nic nie zagrażało. To uspokoiło przyśpieszony od stresu oddech i szybko bijące serce białowłosego.
Feliks się regenerował, zbierał siły, unikał zagrożenia. Zdawało się, że jest to najbardziej optymalne rozwiązanie w całym tym bagnie, w jakim się znajdowali. Potrafił spać, co było zabawne w odczuciu albinosa, który od akompaniamentu lęków w codzienności nie umiał oferować sobie krótkiej drzemki, nie będącej poprzedzoną lękliwym rozglądaniem się po pokoju, paranoją, a po zaśnięciu nawiedzającymi jego głowę sennymi marami.
Czy odwiedzał czasem Feliksa w snach? Czy Łukasiewicz nadal pamiętał o licznych obietnicach, które sobie złożyli? Będą razem nieważne co. Niemożliwe było, aby zapomniał. Był silny psychicznie i żadne próby prania mu mózgu nie spowodują, że wyrzuci ze sfery wspomnień akurat te z nim; nie te, gdzie wywoływał uśmiech na jego twarzy sprutej szarą świadomością jak bardzo każdego dnia mogą kopnąć w kalendarz i zostawić na nim krwawy ślad.
Nie te, gdzie uspokajał nocą chybotliwy od płaczu szept wbijający mu się w ramię i wypowiadający swoje zmartwienia wobec wszystkich i wszystkiego.
Feliks tylko spał. Nie pozwalał umierać części siebie. Mógł być zmęczony, lecz nie wyda sobie rozkazu, że ma stać się nową osobą dla uzyskania odrobiny wolności czy przychylności ze strony wroga. Nie zostawi za sobą tego co zdobył.
– Pilnujcie się tam. Nie chcemy żadnej tragedii. – Powiedział niemrawo Edelstein, gdy ponownie zapanowała niezręczna, ale w jakimś stopniu zgodna cisza. Niech każdy pogodzi się z tym co usłyszał i co ich czeka. – Maria i Adam coś jeszcze robili po tym czy kompletnie ucichli?
– Nie jestem pewna. Maria zamknęła się w pokoju i się z niego nie rusza, a Adam chyba wyszedł z domu. Nie wiem o czym rozmawiali i co między nimi zaszło, ale najwidoczniej również oni potrzebują chwili, żeby pogodzić się z niektórymi sprawami. Dla nich to porażka, ale dla nas sukces. Każdy moment ich wątpliwości z błędami jest naszą korzyścią. – W spowitym mrokiem umyśle rozbłysnął pomysł.
Ich błędy, nasze korzyści.
Można było skorzystać.
– Czy nie możecie teraz uciec? – Gilbert mówił z nieludzkim zainspirowaniem do działania. Głos był natchniony siłami, którym niestety rozsądku było odmówić wyjątkowo prosto. – Stracili czujność, więc macie możliwość wyjścia stamtąd! Rozumiem, że to ryzykowne, ale jak nie spróbujemy, to niczego nie zdziałamy. Możemy nawet być w pobliżu, by w razie czego wam pomóc! Jednak pomoc policji coś dała... Teraz na pewno...! – Monolog "zwycięstwa" został przerwany dłonią brata spoczywającą na ramieniu. Roderich patrzył z dozą zwątpienia i pełnym zmartwieniem. Czy Beilschmidt siebie słyszał? Ryzyko było jednym, nieodpowiedzialność drugim. Choć dla niektórych mogło to być to samo. – O co ci chodzi? – Zapytał zirytowany. Przerwano mu, gdy ratował życie.
– Robisz dużo, wystarczająco dużo. Doceniamy to, ale nie chcemy, byś przesadzał. Nie przemęczaj się, odpocznij, oczyść myśli. My sobie poradzimy, a to tobie pomoże. – Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie niezrozumiale. Roderich w duchu obawiał się żywiołowej reakcji, ale szczerze powiedziawszy, Gilbert nie miał już mocy na okazywanie nerwów. Może tym razem kogoś posłucha? Nie siedział w tym sam, a bez uwzględnienia zdania innych ogłosił siebie liderem bohaterstwa. – Zdrzemnij się. – Dodał jeszcze. Z albinosa wybyło marne westchnięcie.
– Nie zmienicie mojego zdania, że najlepiej by było zrobić im to, co oni robią nam... – Ciarki przeszły, kiedy to usłyszeli. Miało to intonacje Marii, co stanowczo im się nie podobało. Przygnębienie z rezygnacją w wykonaniu Beilschmidta dawało straszny efekt i wizję, że pewnego dnia, w niedalekiej przyszłości, on też sięgnie po broń, ale tym razem ludobójczą.
Edelstein nieufnie mierzył wzrokiem brata i to jak mozolnie wstaje z kanapy i kieruje się do swojej sypialni. Sen mu naprawdę dobrze zrobi. Z trudem powstrzymał się od rzeknięcia, by Gilbert łaskawie się ogarnął, a nie umiał przewidzieć jaką reakcję wywoła to w niestabilnym emocjonalnie mężczyźnie. Czy to nadal był ten sam Gilbert, którego bezpiecznego boku trzymał się od jego urodzenia?
Nie sądził.
– Boję się o niego i go. – Powiedziała niepewnie Erizabeta, jakby myślała, że Beilschmidt będący daleko od nich i tak to usłyszy. Nie podobało jej się postępowanie, bądź co bądź, kogoś na podobieństwo przyjaciela i jednego z niewielu sojuszników. – Martwi mnie co może zrobić dalej.
– Mnie też to martwi. – Odparł szybko Roderich, łapiąc telefon i wyłączając głośnik. Lepiej zachować w domu kompletną ciszę, nim Beilschmidtowi odwidzi się zadbanie o siebie. – Będę go trzymał na oku i próbował załagodzić jego gwałtowne akcje. Próbuję go zrozumieć i wczuć się w jego sytuację. Gdybym nie miał z tobą kontaktu i bym wiedział co się tobie dzieje, zapewne skończyłbym tak samo. – Eliza zaśmiała się ponuro i ponownie złożyła spojrzenie na śpiącym blondynie. Za spokojny jak na to co się dzieje.
– Teraz mamy tylko siebie. Niech nam się uda, błagam. – Nie była to ani prośba, ani plan. Zwykła nadzieja, jakiej nie mieli mało. Wariowali, tracili ostatnie przystanki spokoju psychicznego, ale byli tak blisko linii mety, że poddanie się będzie głupotą. Teraz pozostało pytanie co ta linia mety przyniesie; spełnienie marzeń czy wygodne miejsce na cmentarzu? – My szczególnie mamy dla kogo się starać. – Uśmiech samoistnie wstąpił na twarz po tych słowach. Nie mogli ominąć tak doskonałej okazji do dumy rodzicielskiej.
– Nie zapomniałem. – I nie zapomni nawet w objęciu zagłady.
*** 3 maja ***
Monotonia – tak piękne słowo, którego nienawidził całym sercem za określanie jego obecnego życia.
Obudzić się, leżeć w miejscu, być maltretowanym przez wariatów, a końcowo zasnąć w agonii i spać jak najdłużej, żeby oni tylko znowu nie przyszli i nie powtórzyli zabawy sprzed godzin. Udawać, że nie jest świadomością w tym świecie i tym ratować swoje życie, płacąc zdrowiem na psychice i szansą na walkę.
Utykając w jednej pozycji, bólu roznoszącym się po skórze oraz kościach, paraliżach tańcujących mu przed oczami, które przestawały rozróżniać co jest bujną wyobraźnią, a faktycznie dziejącym się zjawiskiem w otoczeniu.
I nawet, gdy próbował się ruszyć, zrobić cokolwiek, jakkolwiek pomóc innym czy ogarnąć swoje potrzeby, to kazano mu zostać w łóżku i się nie nadwyrężać. Bo toć w stanie masakrycznym jest, to nie może wyjść poza granicę własnej sypialni, aby zaznać reszty domu i zgadując kończącego się istnienia.
"Masz złamaną nogę i mnóstwo innych urazów. Nie możesz się przemęczać".
"Oni kręcą się gdzieś w pobliżu, nie wychodź. Wiesz co będzie dalej, jak zobaczą, że już nie śpisz".
"Zrobię to za ciebie, przyniosę to, pomogę ci".
Obudzić się, leżeć w miejscu, cierpieć, przeżyć, udawać, zasnąć – piękne życie. Przepełnione bezczynnością i słonymi łzami, których smak mieszał mu się już z normalnym jedzeniem czy krwią, lądującą mu w ustach podczas bliższych spotkań z ojcem. Potworne nazywać takiego tyrana tytułem rodzica. Nie zasługiwał na to.
Feliks westchnął niechętnie, poprawiając swoją pozycję na miękkim albo twardym łóżku. Tyle dni leżał w tym samym miejscu, że nie umiał sobie przypomnieć czy jego posłanie zawsze było takie wygodne, czy został przyzwyczajony do brudnego zlepku pościeli na prawie kamiennej posadzce. Zgadywał, że nie ma to znaczenia. Niezależnie od prawdziwego stanu łoża, musiał na nim spędzać nudne, niebezpieczne doby.
– Nienawidzę tego życia... – Mruknął chłopak pod nosem, z pogardą rozglądając się po jednostajnym pokoju, który kojarzył mu się zaledwie z tymi mistycznymi wieżami, gdzie na najwyższym piętrze, w zamkniętej komnacie, żyła w zagrożeniu i bezruchu królewna czekająca na swojego księcia z bajki. Czy on był taką królewną? Chwilami tak się czuł, z tą różnicą, że jeszcze sto razy gorzej.
Przykuty do łóżka z milionem urazów ciała z psychiką. Wiecznym ciężarem na myślach i irytującym szeptem nie pozwalającym mu skupić uwagi na prawdziwych priorytetach. Ciągle tylko przypomnienie, że zginie, ucierpi, przeleje krew najbliższych własną głupotą. Wykończy się. Przysięgał, że pewnego dnia wstanie mimo złamanej nogi i nie zawaha się poderżnąć sobie gardła, a ot co, zrobi przysługę Adamowi i jego wielkiej kochance.
Zastanawiał się; dlaczego?
Dlaczego życie potoczyło się w ten sposób?
Co było w nim nie tak, że do tego doszło? Jaką krzywdę zrobił ojcu, że go nienawidził? Czego nie dawała mu żona, że preferował w Marii? Jaki był powód temu, by nie byli zwykłą, normalną, jednak szczęśliwą rodziną? Czy nie tego pragnął każdy? Jaka niedoskonałość w nich tkwiła, że poczuciem odpowiedzialności było sprawienie, że zaczną gryźć piach?
Relacja z ojcem nigdy nie była kolorowa. Od urodzenia jakiś problem, bo jako dziecko miał czelność wymagać uwagi, dorastać, rozwijać się i niekoniecznie chcieć podążać tymi ścieżkami, które wyznaczy mu rodzic. Nie był buntowniczym dzieckiem. Po prostu był sobą, a Adam nie potrafił zakodować, że nie wychowywał swojej małej kopii, a człowieka, jak każdego innego.
To ich dzieliło z Radmilą; ona jako dziecko była za bardzo przerażona, aby przeciwstawić się surowemu, sterczącemu nad nią spojrzeniu. Młody Łukasiewicz, choć wtedy dopiero dzieciak, nie pozwalał sobą kierować, przy tym kierując innymi. I smutnym było przyznanie, że później tego żałował.
– Co jest we mnie nie tak? – Czy to w innych coś nie grało? Już sam nie wiedział. Miał tak skołowany mętlik w głowie, że nie odróżniał z jakiego powodu i przez kogo rozpoczęła się karuzela śmierci "już jutro". Codziennie miał wrażenie, że to ostatnia godzina. Nie zwrócił uwagi, jak z martwo zielonego oka wypłynęła samotna łezka. Może był przyzwyczajony, może bał się przyznania sobie, że jest słaby. Godził się z faktem, że to on mógł być błędem i to Adam przez cały czas miał rację. – Jestem błędem.
Czując mokrą otoczkę wokół powiek ułożył się na materacu, wpasowując głowę w wilgotną poduszkę od jego starych łez, które nie zdążyły jeszcze wyschnąć po półgodzinnej przerwie. Nie umiał zasnąć, to płakał. Wyrzucał siłą huragan emocji, jaki się w nim nawarstwiał i tworzył trzęsienie w biednej głowie. Marzył o krzyku, o wydaniu go całą okazałością swojego gardła, tak pięknie prawie poderżniętego w swoich snach i naprawdę.
Nie zbaczając na skurcz w uszkodzonej nodze czy rwące uczucie w mozolnie gojącym się ramieniu, skulił się. Chował twarz pod rękoma w bandażach, byle ściany nie zauważyły, że po raz enty ośmielił się pokazać, że jest żałosną formą życia. Bo tego nie można było nazwać człowiekiem. Gdyby nim był, byłby jak człowiek traktowany, a nie jak wybryk natury.
Nie zgadzał się z ojcem, dążył własną drogą, miał własne poglądy, zainteresowania, marzenia; kochał kogoś, kogo nie powinien – nie był człowiekiem. Nie zasługiwał na szacunek i istnienie. Co siła wyższa miała na myśli, gdy go tworzyła?!
To co pękło potłukło się na jeszcze drobniejsze kawałeczki.
– Nienawidzę tego życia! – Wydarł się w pokoju krzyk, zrywający gardło do limitu. Piekielny ból sponiewierał skórę, ale nie poświęcił temu nawet mikroskopijnej uwagi. Darł się, płakał, głośno błagał o pomoc. Złapał silnie za włosy i ciągnął je, próbując jeden ból zaspokoić drugim. Drapał twarz krótkimi, obgryzionymi do czerwonej barwy paznokciami, które tygodnie temu były jeszcze okazem piękności. Pociągnął nosem, trzęsąc się i nie mogąc złapać oddechu, patrząc maniakalnie przed siebie i widząc ekranizacje z dzieciństwa.
Nie urodził się człowiekiem.
– Co tutaj się dzieje?! – Drzwi zostały gwałtownie otworzone, a ku niczyjemu, a tym bardziej nie Feliksa zaskoczeniu, do pokoju wszedł Adam. Zdezorientowany, lecz próbujący stworzyć pozór trzymającego się swojej roli władcy. Słysząc krzyk syna sam się przeraził, ale nie okazał przy innych zmartwienia co u niego może się dziać. Wypadanie z roli szczególnie przy Beilschmidt było nieodpowiedzialnością, a wystarczająco wzbudził jej podejrzenia. – Co ty do cholery robisz?!
Brak odpowiedzi. Feliks zacisnął mięśnie w stresie i opanowaniu zachowania, zdając sobie sprawę kogo przyciągnął swoim załamaniem. Ludzie się kontrolują. Już nie wątpił, że był pomyłką.
Łukasiewicz w ciągu dalszym przyglądał się młodemu blondynowi i nie rozumiejąc własnego ciała, podszedł do niego. Z brakiem agresji w środku, bez złych intencji, ledwie zbliżył się do niego o parę kroków. Mogłyby być nieznaczące, gdyby nie dalsze, dziwne mechanizmy w mózgu, przechodzące do reszty organizmu. Oglądał drżącego chłopaka oraz niedbale owinięte na ranach bandaże i robiło mu się...
Głupio.
Gardził swoją stroną, która orientowała się co ma robić podczas wojny, którą dodatkowo wygrywali. Lub przegrywali. Zależy czy brało się pod uwagę stan rzeczy od ówczesnego wieczoru.
Miał tylko powiedzieć, żeby Feliks się pilnował i nie liczył na fory, bo toż źle się czuje, to chyba może mieć niewielką ulgę u katów. W takim wypadku by się mylił, lecz sęk trwał w tym, że nic takiego nie powiedział. A miał rzec i wyjść, wrócić do zamartwiania się co będzie z nim i Marią.
Niepoczytalna strona wiedziała co ma robić, ale ustąpiła rozsądkowi, aby zastanowić się co powinni począć, żeby się uchronić. Będąc w stanie psychozy nie wymyślisz niczego dobrego. Gdyby nie potrzebował harmonii psychicznej, Feliks mógłby teraz skomleć na kolanach o litość, mając więcej wątpliwie dumnych ozdób na zniszczałym obliczu.
Patrzył na blondyna z pogardą, ale zachowanie mówiło coś sprzecznego.
– Co ty robisz? – Zapytał z wyraźną nutą strachu Feliks, odsuwając się pod ścianę, gdy ojciec był coraz bliżej. Nie trzymał w dłoni żadnej broni, lecz prawdziwy sadysta nie potrzebował noża ani młotka, by kogoś pozbawić życia. I kiedy myślał, że Adam wyciąga do niego dłonie, aby je zacisnąć na sinej szyi i pozbawić go powietrza, dłonie dotąd kojarzone z brutalnością złapały kołdrę i rzuciły ją na drżące od chłodu oraz fermentu ciało.
Szok oderwał prędko ręce od pierzyny, tym samym sprawiając, że niebieskooki odskoczył niemrawo od syna. Okazał troskę? Na to wyglądało. Również zadawał sobie pytanie, jakie przed chwilą padło z bladych ust Feliksa. Obydwoje patrzyli na siebie otumanieni, a gorsze było to, że nie byli w stanie wydusić z siebie ani słówka. Niezrozumiałego jęku nie dało się wyrzucić, a co dopiero pełnego, logicznego zdania z wytłumaczeniem.
Wytłumaczeniem czego? Że ojciec, który kilka dni temu złamał prawie wszystkie kości swojemu dziecku też czasem otacza to samo dziecko opieką? To nie miało sensu, jak każda akcja Łukasiewicza od kiedy Maria przybyła z wieściami od policji.
Nie miał zamiaru się wycofywać, a jednak wizja szczęśliwej rodziny go kusiła.
Nie, nie tym razem. Nie będzie słaby i się zazna dobroci.
Odwrócił się na pięcie, czując niewygodne, zielone spojrzenie na sobie. Obserwowało jego ruch i zastanawiało się czy zrobi coś jeszcze, co by cichcem szeptało, że nadchodzi zadowalająca zmiana albo większe ogłupienie nie rozumiejącego nic "człowieka".
Z jakiegoś powodu, który nie pojawiał się wprost, Adam stanął w miejscu. Praktycznie przed wyjściem, mając możliwość ewakuowania się z niezręcznej dla jego pozycji sytuacji i nie musząc mieć więcej interakcji z dziwnie patrzącym Łukasiewiczem. Nastała cisza.
Stresujące zjawisko, jakie między nimi nigdy nie przynosiło korzyści. Za to więcej problemów, afer, strachu czy poczucia, że któreś z nich jest potknięciem w idącym dalej świecie.
U innych zgodna, porozumiewawcza, przyjemna – dla nich męcząca głuchość.
– Co to miało znaczyć? – Ponowił pytanie Feliks, naciągając bardzie pierzynę, ale jednocześnie się obawiając, że coś jest z nią złego. Niemożliwe, aby Adam nie miał jakiegoś większego planu za tym ruchem. Nigdy się o niego nie troszczył, a teraz jakby nic nigdy się nie działo przejął się faktem, że marznie.
Mężczyzna milczał. Podniósł wzrok, krótko go kierując na rozmówcę, ale gdy ich spojrzenia się spotkały, praktycznie automatycznie, wstydliwie swój wzrok złożył na podłodze. Westchnął ciężko, podchodząc do okna i oglądając widok martwego ogrodu. Nie zadbanego, a tętniącego życiem jeszcze ubiegłego lata. Ogród, w którym lubił przesiadywać i myśleć co gdyby był inny. Albowiem czasem miał takie szalone myśli, że to on jest tym złym, a pozostali nie mają w sobie za grosz wad.
Dlaczego to robił?
– Jeżeli sądzisz, że za każdym razem, jak mamy ze sobą styczność, będę się na ciebie rzucał z agresją i próbował zabić, to jesteś w błędzie. Nadal mam wobec ciebie plany, które nie wiem czy uda się zrealizować, ale trzeba spróbować. – To nie było uzasadnienie. Wprawiło jedynie w większy strach, że to nie koniec, kiedy w rzeczywistości linia mety była dostrzegalna ze zmrużonym okiem.
– To nie sprawia, że okazujesz wobec mnie troskę. Nigdy tego nie robiłeś na poważnie i tylko wtedy, gdy chciałeś mnie sobie obrócić wokół palca i kontrolować. – Gorzką prawdę chciało się wymazać ze swojej przeszłości, ale nikt nie mógł zapomnieć, jak wyglądała ich relacja kilka lat temu. Terminy "ojciec" i "syn" były, bo wypada, a nie, bo tak siebie traktowali. – Nigdy mnie naprawdę nie kochałeś. – Dodał ze znajomym uczuciem w środku. Bólem dziecka, które zrozumiało, że tacie nie zależy.
– Tutaj masz rację. Nie będę kłamał, że kiedykolwiek darzyłem cię ciepłym uczuciem, gdyż nigdy tego nie robiłem. – Zwrócił się do Łukasiewicza, mając na ustach przywdziany swój codzienny uśmiech zapowiadający kłopoty. Feliks wzdrygnął się pod jego siłą, lecz równie szybko co uśmieszek się pojawił, to również zniknął. Zastąpiony został żałością. – Lecz myślałem wielokrotnie dlaczego nie może być między nami dobrze.
Powodów było multum. Feliks nie spełniał wymagań ojca, był problematyczny, wyrastał na coś, czym Adam gardził. Kłócili się na każdym kroku, oddalali od siebie, a Łukasiewicz w specyficzny, wręcz toksyczny sposób poczuwał się jako rodzic, albo nawet wcale nie przyjmując do siebie tej roli. O ile Radmila i Jakub jakkolwiek byli zaplanowani, Feliks był wpadką. Mieli poprzestać na dwójce dzieci, a okazało się, że trzecie w drodze. To stworzyło naturalną nienawiść do niewinnego bytu.
– Jednakże nie było nam nigdy dane, byśmy byli rodziną. – Wprawdzie niechciany syn był doskonałą pożywką dla morderczych instynktów Adama, lecz łatka wpadki zawsze gdzieś z boku się przewijała.
Feliks dalej czasem nocami płakał, kiedy przypominał sobie o nocy sprzed lat, kiedy przypadkiem podsłuchał rodziców i ich rozmowę, że jest najgorszym co mogło się tacie przydarzyć, a przecież zawsze traktował go jak autorytet. Co to za potworne uczucie, jak się okazuje, że "idealny" rodzic nie jest wcale taki wspaniały?
Wyobraźcie sobie chłopca – czterolatek skończył zajęcia w przedszkolu i został odebrany przez ojca. Wyjątkowo niechętnego, bowiem miał wyskoczyć z kolegami na piwo, a nie użerać się z synem, którego nawet nie chciał. Przeklinał robotę małżonki i fakt, że musiała przez coś zostać w niej dłużej i nie mogła, jak każdego dnia, syna zabrać. Na domiar złego przedszkolanka zaczyna się na chłopaczka skarżyć, że się buntował i odmawiał jedzenia zupy, zabierał zabawki innym dzieciom, kłócił się z rówieśnikami, krzyczał, a jego zachowanie ogólnie było karygodne. Przy tym kobieta mówiła to przy pozostałych rodzicach, których dzieci były chodzącymi perfekcjami zasmuconymi wówczas małym Feliksem. Co za wstyd dla kariery rodzicielskiej!
Zdenerwowany więc Adam agresywnie pomógł dziecku założyć kurtkę, zapinając ją i celowo przycinając skórę pod brodą suwakiem, aby dać upust nerwom wyżywając się na synu, któremu nawet nie dał ledwo, jak na jego umiejętności komunikacyjne, wytłumaczyć swojej wersji wydarzeń oraz jakoś się usprawiedliwić. Mamusia by wysłuchała i próbowała znaleźć złoty środek.
Wracając do domu rodzic szedł przodem, każąc chłopcowi iść tyłem i zastanowić się nad swoim zachowaniem. Jako dziecko nie zastanawiał się, tym bardziej, że jako jedyny wiedział, jak wyglądały dla niego sytuacje z przedszkola z jego perspektywy. Złapał tatusia za dłoń, widząc, że zbliżają się do przejścia dla pieszych, a strasznie się ich wtedy bał. Musiał mieć poczucie, że ktoś go trzyma i broni przed krytycznie rozpędzonymi samochodami. Adam jednak dłoń wyrwał i kazał synowi nadal iść tyłem, nie przejmując się, że jakiś wariat za kółkiem mógłby przypadkiem go potrącić.
Chwilę później Feliks ponownie spróbował zbliżyć się do rodzica i poprawić atmosferę między nimi, acz ojciec wprost krzyknął, że ma go zostawić i to jest jego kara za niegrzeczność w szkole. Do końca tygodnia chłopak nie mógł zaznać bliskości od rodzica.
– Dlaczego po prostu od nas nie odejdziesz i nie zaczniesz żyć własnym życiem?! Możesz pójść z Marią i będziecie szczęśliwi! Ja i pozostali jesteśmy dorośli, nie potrzebujemy byle ojca, który nas nienawidzi. Będziemy mieli spokój i żadne z nas nie ucierpi. Co cię przy nas trzyma? Nie kochasz nas. – Miliard pytań kotłowało się w głowie blondyna, przypominając sobie, że przecież nigdy między nimi dobrze nie było. Adam by odszedł lata temu, a teraz nic by się nie działo. Mężczyzna zaśmiał się dumnie. Urocza głupota syna trzymała się od najmłodszych czasów.
– Feliks, nic nie rozumiesz. Może i cię nienawidziłem i nigdy cię nie chciałem, ale manipulowanie tobą oraz twoim rodzeństwem, czy ogólne posiadanie władzy w tej rodzinie, było zbyt piękne, bym tak o sobie odszedł. Druga taka okazja by się nie powtórzyła. – Obrzydliwy, wynaturzony facet, którego Feliks z trudem nie nazwał skurwysynem. Trudno trzymał język za zębami, a i tak pchnęło się nazwanie go psychopatą. – Jak się zastanowisz, to podporządkowywałem sobie ciebie od kiedy się urodziłeś i gdy tylko była okazja.
Wyobraźcie sobie tego samego chłopca – tym razem sześcioletniego. Jak na dziecko aktywny, roześmiany, próbujący nie myśleć o codziennej patologii, jaka towarzyszyła w mieszkaniu rodzinnym. Mimo rozpoczętej szkoły i zapowiadającej się poważnej nauki na najbliższe lata, przede wszystkim w głowie krążyła mu zabawa i edukacja schodziła na dalszy plan. I co najlepsze miał genialnych przyjaciół, z którymi kochał się bawić! Siedzieć do późnego wieczora na podwórku i grać w piłkę, berka, czy chowanego, robić akrobacje na trzepaku lub rysując kredą po chodniku. Wakacje w takim wydaniu były cudowne.
Ojcu jednak nie podobały się niektóre osoby, z którymi spędzał czas. Mimo romansowania z pewną białowłosą kobietą, którą kojarzył ledwie z tego, że była matką przyjaciela syna, Adam głośno przyznawał, że nie ma innych korzyści ze znajomości Feliksa z nimi. Nie lubił ich, nie tolerował. Widząc przez okno, że syn bawi się z niepożądanymi osobami, postanowił zrobić aferę i wyszedł do nich, biorąc syna siłą do domu i mówiąc pozostałym dzieciom, że nie mają prawa bawić się z Feliksem. Przysporzył mu zażenowania, a pozostałym strachu, że za lubienie kogoś mogą ponieść konsekwencje.
W domu Adam zrobił Feliksowi kazanie, że zachowuje się nieodpowiednio i rzekł dosadnie – "do końca wakacji zostajesz w domu, masz karę". Co było jednoznaczne z mówieniem, że ma karę za takich przyjaciół. Siedząc zamkniętym w swoim pokoju, Łukasiewicz zastanawiał się czy może naprawdę nie koleguje się ze złymi ludźmi, lecz widząc jak dobrze bawią się na podwórku, bez niego, wiedział, że nie są żadnymi kryminalistami i to ojciec ma jakiś problem. I choć wtedy do rozpoczęcia szkoły zostało ledwie osiem dni i tym samym do końca kary, smucił się i płakał, w końcu nie mając już czym.
– Dlaczego mnie nienawidzisz? – Pytał dalej Feliks, patrząc z obcością na stojącego przy oknie ojca. Cieszącego się ze swoich wieloletnich tortur na dziecku, a jednocześnie brzydzącego się od napływu trzeźwości. – I nie tłumacz się, że to dlatego, że wolę facetów i jestem z Gilbertem. To nie jest już dla ciebie problem, a Gilbert po prostu zgrał się z tobą w czasie. – Krótki chichot wydobył się ze starszego Łukasiewicza. To było zabawne, że jego zwykła nienawiść do homoseksualistów przerodziła się w dzikie pragnienie zamordowania syna oraz reszty rodziny.
– Homoseksualistów dalej nie lubię, ale masz znowu rację, nie chodzi już o to. Zawsze chciałem, by ludzie przeze mnie cierpieli. Jedynie dobrze się z tym ukrywałem i nie pozwalałem temu wypłynąć tak mocno. Moja nienawiść do ciebie połączyła się z pragnieniem władzy, morderstw, krwi i wyszło to. Pozostaje jedynie to zakończyć w jakiś elegancki sposób. – Zielonooki miał wrażenie, że "elegancki sposób" łączył się z odwiedzinami policji. Czuł, że piekło na ziemi dopiero nastanie.
– Maria cię do tego zmusza? – Ona nie była święta, a przejaw specyficznej troski dał mu pomysł, że Adam jest kontrolowany.
– A czy to ważne?
Również ten chłopiec – siedmioletni. Jego najdroższy przyjaciel przeprowadził się na drugi kraniec Niemiec i mimo obiecywania, że będzie dzwonić, pisać i czasem przyjeżdżać, urwał z nim kontakt. Tak po prostu, bez ani jednego słowa. Chodził przygnębiony wspominając piękne dni wspólnej zabawy. Adam widział ten smutek i w duchu cieszył się, że tamten gówniarz się wyniósł i zostawił jego syna w spokoju. Lecz pozostał ból po białowłosej kochance, która też obiecywała, a nici z tego wyszły.
Rozglądając się za pocieszeniem, chłopiec podszedł do ojca i powiedział o swojej przykrości sprawionej rozstaniem. Otrzymał prychnięcie zobojętnienia oraz nieprzyjemny dym papierosowy wylatujący z ust mężczyzny.
"Nie obchodzi mnie to".
– Nie kochałeś mojej matki, więc po co brałeś z nią ślub i zakładałeś rodzinę? Uniknęlibyśmy wszystkiego. Byś sobie był z Marią i naprawdę byłoby lepiej! Może nawet byś teraz był zdrowy na łeb. – Słowa wylatywały pogardliwie z blondyna, a sam z niechęcią bacznie obserwował ojca, siedzącego przy nim na krześle. Nie do pomyślenia, że ta owiana w brutalną prawdę rozmowa pozwoli im siedzieć obok siebie, aby jednocześnie czuć się wystarczająco bezpiecznie. Paradoksalnie piękne i smutne.
– Ty nigdy nie zrobiłeś głupoty? Myślałem, że Magdalena jest tą, która wyleczy mnie z bólu przeszłości. To było zauroczenie, które źle zinterpretowałem i wyszedł ślub, rodzina... – Urwał, wyciągając paczkę znienawidzonych fajek. Nie palił, póki nie spotkał znowu Marii. – I głupio mi było wiedząc, że z jakiegoś powodu ona kocha mnie.
Tym razem pomyślcie o również tym samym chłopcu – tyle, że dziesięcioletnim. Miał przyjaciela, i nadal ma, Feliciano. Kochali spędzać ze sobą masę czasu i nawet jak wiedzieli, że nie mogą się spotkać, to szukali najrozmaitszych sposobów na zobaczenie się. Któregoś dnia chłopiec dostał pozwolenie, żeby pójść się pobawić do domu przyjaciela, a przecież mieszka dosłownie po drugiej stronie metalowego ogrodzenia. Mimo sceptyczności Adama do tego, nie przejmował się i spędzał czas z rudowłosym. Dostał jednak wyraźny nakaz, że ma wrócić przed dwudziestą. Chciał się do tego dostosować.
Przeszkodziła mu jednak głupota. Oglądając wesoło telewizję z Feliciano zasiedział się i obejrzeli o jeden odcinek za dużo ulubionej kreskówki. Było już po dwudziestej, a Vargas przekonał go, aby został jeszcze dziesięć minut, to dokończą ostatni epizod. Zgodził się, a po minutach wracając zestresowanym do domu, spotkał się bliżej z dłonią Adama wymierzoną w jego twarz, na której prędko pojawiły się dziecięce łzy. Gdyby nie przybiegła Magdalena broniąc syna, kto wie do czego więcej dopuściłby się ojciec.
Dostał po raz kolejny karę. Został zamknięty w swoim pokoju i na nic zdały się prośby, szloch czy obietnice, że nigdy więcej to się nie zdarzy, a była to pierwsza taka sytuacja. Zabroniono mu chodzić do przyjaciół, a do końca miesiąca zabrane były od niego wszystkie zabawki, gry, dostęp do internetu. Zaledwie nauka, książki albo tępe patrzenie w sufit. Dodatkowo, nie miał pozwolenia pójść na urodziny Feliciano i na większe upokorzenie dochodziło, że w same urodziny Vargas musiał przychodzić i przepraszać, że przekonał Feliksa do pozostania dłużej.
Zabawne, że z Vargasami czasem czuł się bardziej rodziną, niż ze swoją.
– Mogliście się rozwieść. Mama by sobie poradziła bez ciebie, ty poszedłbyś w swoją stronę. Naprawdę było tyle lepszych rozwiązań, a ty wybrałeś najgorsze. – Feliks mówił z coraz większym smutkiem. Z jednej strony nie wyobrażał sobie za dziecka stracić rodzica, nieważne jak okropnym człowiekiem był, a z drugiej strony marzył o jego odejściu.
– Mówiłem, że manipulowanie wami było dla mnie przyjemne. – Zaczynał rozumieć, jakim potworem był, kiedy to mówił. To brzmiało tak cholernie źle, a robiąc to nie widział ani jednej wady. – Pamiętam jak na nią naskoczyłem, gdy powiedziała, że chce rozwodu. Nigdy więcej nie pozwoliłem sobie jej potraktować w taki sposób, nieważne, że nią gardziłem.
Również ten chłopiec – dwunastolatek. Właściwie już nie chłopiec, a chłopak, początkujący nastolatek. Pozwolił sobie zostać dłużej na nogach i nie kłaść się od razu spać mimo, że na siódmą był ustawiony budzik i trzeba było szykować się do szkoły. Idąc do toalety przeszedł obok salonu, gdzie żadną nowością nie było, że kłócili się rodzice. Załatwił swoją potrzebę i wracając do swojego pokoju coś go podkusiło, aby schować się za ścianą i posłuchać chwilę o co tym razem między nimi poszło. Zaśmiał się wtedy głucho, kiedy usłyszał pierwsze zdanie ojca wskazujące, że chodzi o niego. Był cholernym błędem, który nigdy nie powinien się urodzić.
Padały przeróżne, krzywdzące rzeczy – prośby, wręcz rozkazy o rozwód, odmawianie go, wyzwiska, przekleństwa, ubliżanie sobie nawzajem. Chłopak tego słuchał i wyszło na to, że zamiast kontynuować grania w ulubioną grę spędził prawie godzinę na słuchaniu, że związek rodziców dalej mógłby świetnie funkcjonować, gdyby nie przyszedł na świat. Ponoć Adam w tamtym czasie zaproponował usunięcie ciąży.
Zabolało wewnętrznie w dorastającym, pełnym bałaganu umyśle nastolatka, że na poważnie wszyscy by byli szczęśliwsi, gdyby się nie urodził.
– Jaki masz problem z homoseksualistami? Miałeś kiedyś traumatyczne przeżycie czy wyszło ci takie "widzi mi się"? Nigdy mi tego nie wytłumaczyłeś, a mam prawo wiedzieć co zaczęło taką nienawiść w moją stronę. – Łukasiewicz się zaśmiał, przypominając sobie piękny dzień, jak przypadkiem dowiedział się nie dość, że o orientacji seksualnej syna, to jeszcze o romansie z Beilschmidtem. Podwójne obrzydzenie. Szczególnie, kiedy sobie przypomniał, że to ten sam Gilbert z dziecięcego podwórka.
– Wychowywałem się w kompletnie innych czasach, gdzie na takich ludzi patrzyło się w gorszy sposób. Odmienne nastawienie, informacje, mała wiedza... – Wróciło wspomnienie, jak za czasów szkoły średniej podejrzewał u dobrego kolegi bycie gejem. Zabawne, że z jednej strony miał nienawistne poglądy, a z drugiej, mimo tych podejrzeń, nie widział w nim niczego złego.
– To skoro teraz wiedza jest większa, dlaczego pałasz taką nienawiścią? – Dla Feliksa w tej historii dalej było masę dziur, które nie wiedział jak Adam planuje załatać. Wcale by się nie obraził, jakby uzasadnieniem było, że ojciec nienawidzi każdego człowieka, nieważne z kim chodzi do łóżka i czy w ogóle.
– Sam się nad tym zastanawiałem. Nie chcę ich śmierci, więc możesz być spokojny. Teraz chodzi o jedną rzecz i jesteś nią ty oraz pozostali. To kogo wolisz nie jest dla mnie istotne. – Wyminął temat sprawnie, zostawiając puste luki w ciągu dalszym. Zachichotał marnie w myślach. Chyba niedawno widział tego samego kolegę z mężem, przechadzającego się spokojnie po ulicy.
Pomyślcie teraz o nastolatku – piętnastolatek szukający siebie oraz swojej tożsamości. Zaczął zastanawiać się nad prawdziwą stroną siebie i wśród podstawowych zainteresowań oraz zmartwień ludzi w tym wieku zaczął poszukiwanie odpowiedzi na pytanie "kto mi się podoba". W czasie niestety zbiło się to z chwilą, jak Adam otwarcie powiedział, że potępia gejów. Podciął tym skrzydła synowi, który przyjmował do siebie myśl, że może woli chłopaków.
Udając wtedy, że poczuł się gorzej, Feliks odbiegł od stołu z obiadem i zamknął się w swojej sypialni, próbując zatamować łzy. Tłumaczył sobie, że to pewnie faza i woli dziewczyny, jak większość chłopaków w jego wieku i ogólnie mężczyzn. Usprawiedliwiał się hormonami, dorastaniem, szukaniem prawdziwego "ja", a po czasie zaczął dopuszczać się desperackich ruchów. W końcu słuchanie na co dzień gadania ojca, że homoseksualizm nie jest normalny oraz pytań kiedy znajdzie sobie jakąś dziewczynę nie mają prawa przynieść czegokolwiek dobrego.
Miesiące później, ten sam nastolatek – mając szesnaście lat nie znosił już nacisku ojca i reszty rodziny od jego strony. Nie pomagały mu się pozbierać teksty, że jego najlepsza przyjaciółka Erizabeta do niego pasuje i powinni być razem, gdy traktował ją praktycznie jak siostrę i wśród szukania swojego zaginionego elementu nie wykluczał, że może woleć chłopaków. Nie znał stanowczej odpowiedzi, ale coraz częściej ciągnęło go do tej samej płci, niż przeciwnej.
A jednak, ze strachu i dla świętego spokoju zaczął spotykać się z dziewczyną z sąsiedztwa. Trwał w tym kilka tygodni i było to niewyobrażalnie męczące. Zrobił w tym wiele głupot, między innymi prawie idąc z nią do łóżka, by udowodnić sobie, że bycie "homo" to w jego wykonaniu jedynie faza, która przejdzie wraz z okresem dojrzewania. Zamiast wykorzystania swojej słabości psychicznej oraz dziewczyny, powiedział jej o sytuacji. Okazała się być wyrozumiała i nie zważając na uczucie do Feliksa, zaakceptowała go i zerwali, choć jeszcze moment przed Adamem grali kochającą się parę.
Siłą rzeczy kontakt z nią się urwał, ale nadal pozostawał wdzięczny, że go kryła, kiedy naprawdę to było potrzebne.
I znowu, ten sam chłopak – osiemnastolatek. Przerażony ponad życie, bo uświadomił sobie, że ostatnie trzy lata zastanawiania się wykazały, że został spełniony ojcowski koszmar. Był gejem. Martwił się o brak akceptacji, że Adam wyrzuci go z domu, zwyzywa, wydziedziczy go, nie będzie mieć własnego miejsca na świecie i nigdy nie znajdzie oparcia w żadnym facecie. Zostanie na zawsze sam, a to dlatego, że nie urodził się człowiekiem.
Bez ani jednej dobrej duszy obok.
I wtedy, kiedy najbardziej potrzebował wsparcia oraz poczucia, że nie jest na tym świecie sam, pojawił się on; Gilbert. Po jedenastu latach rozłąki po prostu się spotkali w najmniej oczekiwany sposób, jaki był możliwy. W szkole, na rozpoczęciu roku szkolnego. Został jego nauczycielem i choć obydwoje nie dowierzali, to naprawdę byli oni. I los chciał, że w Gilbercie znalazł swoją pierwszą, prawdziwą miłość.
Tak samo, jak los chciał, by cierpiał, bo się zakochał.
Przez teraz prawie dziewiętnaście lat swojego życia cierpiał nieustannie przez ojca, a to dlatego, że był taki, a nie inny. Bo nie potrafił sprostać oczekiwaniom, buntował się, "źle" zachowywał, chciał być sobą, zawodził byle głupotą.
Czy życie nie mogło potoczyć się lepiej?
– Dlaczego po prostu nie zostaniemy normalną rodziną i nie zaczniemy się kochać? Wiem, że to brzmi absurdalnie, ale... To jest wykonalne. – Chciał uderzyć się w głowę, wyrzucić z niej wariackie myśli, lecz gdy zastanawiał się nad tym, to dochodził do wniosku, że gdyby naprawili pewne aspekty, zmienili niektóre, to zaczęliby żyć piękniej. Ojciec spojrzał na chłopaka niezrozumiale. Nic nie odpowiedział. Jedynie się przyglądał, a po momencie wstał, dopalając papierosa w zakłopotaniu.
– Jest za późno na naprawienie niektórych rzeczy. – Odparł słabo mężczyzna, idąc w kierunku drzwi. Powinien stąd wyjść na samym początku, a nie zagadywać Feliksa, który miał umrzeć już dawno temu. – Pilnuj się. Nadciąga koniec tej historii.
– Zabijesz mnie?
– Nie wiem. Po prostu się pilnuj. – Adam wyszedł. Zostawił Łukasiewicza samego z jego przemyśleniami oraz wieloma pytaniami, na które odpowiedzi widocznie nie miał dostać. Feliksa otoczyła głucha cisza, której nienawidził od dziecka, jednak i tak była lepsza od krzyku, jaki również był jego wiernym towarzyszem.
Co za ironia, że ten sam człowiek, który dni temu tłukł go do nieprzytomności i zbezczeszczonego ciała teraz się przed nim otworzył i nie był w stanie stwierdzić czy go zabije, czy może będzie to Maria lub ktokolwiek inny.
Ta rozmowa była piękna i okropna jednocześnie. Rzuciła im na siebie nawzajem nowe światło, które chociaż w głębi siebie chcieli, to nie miało niczego zmienić.
Czy to było na pewno aż takie bezużyteczne?
***
Było coś w weneckich nocach, co sprawiało, że zamiast ułożyć się w łóżku do spania i odpoczęcia na następny dzień pełen roboty, chciało się patrzeć na granatowe niebo ozdobione świecącymi punkcikami. Układały się one w historie mu nieznajome, jednak wyglądające tak pięknie, że mimo braku wiedzy był w stanie oglądać je godzinami.
Uspokajało to bijące w amoku serce, które przypominało sobie jaki dzień jutro wypada. Poniedziałek, czwarty maja. Data, którą jednocześnie kochał i nienawidził. Wyczekiwał jej, jak i ją wyklinał i błagał Boga, by stało się niespodziewanie coś, co nie pozwoli mu postawić stopy na podłodze szpitala. Również błagał, żeby nie nastała żadna tragedia, która mu przeszkodzi w zobaczeniu rudowłosego chłopaka, którego choć skrzywdził, to kochał. Nadeszła pora to naprawić, a drugi poniedziałek prędko nie nadejdzie. Dużo może się wydarzyć w przeciągu tygodnia.
I wolał nawet nie myśleć jakie to mogą być rzeczy. Nocą odwiedzały go dumnie koszmary i zakłócały spokojne sny, gdzie już miał zadowalającą pracę, ład życiowy, bezpieczną rodzinę, pieniądze i co najważniejsze – osobę, dla której jutrzejszy poniedziałek był najważniejszym przez jego dwudziestoczteroletnie życie.
Lecz kiedy koszmary miały swoje pięć minut wśród zacisznej nocy, to żadne przebudzenie nie mogło ich powstrzymać i samodzielnie musiały dobiec końca. Zamiast kariery i pieniędzy, była bieda. Na miejsce rodziny oraz jej bezpieczeństwa, przychodziły ponure nagrobki na cmentarzu, gdzie jedynymi wesołymi rzeczami były fantazyjne bukiety kwiatów żałobnych ze zniczami. I w zastępstwie za Feliciano, zdrowego, szczęśliwego, on też stawał się podstawą cmentarza, na który chodził z bólem teraz kołaczącego w nadziei serca.
Ludwig rozciągnął się wygodniej na siedzeniu, dalej mając z balkonu zadowalający widok na roziskrzone niebo. Między dłońmi ściskał niemalże pusty kubek z kawą, już praktycznie zimną, ale na weneckie wieczory zresztą idealną. Po skórze przejeżdżał mu niewielki wietrzyk, ani mroźny, ani nawet umiarkowany. Był ciepły i otulający w nastrój snu, który był mu niewyobrażalnie potrzebny do przygotowania się na jutro. Mawiają, że nie cierpią poniedziałków, a on z delikatnym uśmiechem go oczekiwał. Przecież nie może być źle.
Nie będzie siedział długo. Naprawdę musi się porządnie wyspać, zanim z rana wstanie, zje śniadanie, psychicznie się przygotuje i wyjdzie do szpitala, do którego droga trwała zaledwie piętnaście minut spacerkiem. Zleci masakrycznie.
Ku swojemu zaskoczeniu, drzwi od balkonu bardziej się uchyliły i na ostatnie chwile swojego posiedzenia tutaj, zaczął mieć nieoczekiwanego gościa. Początkowo przypuszczał, że to może Romulus chce dotrzymać mu towarzystwa, porozmawiać o czymś, uzgodnić niektóre kwestie przed jutrem i w razie czego wyjaśnić niektóre sprawy. Jednak tego, że przyjdzie Francis kompletnie się nie spodziewał, chociaż żyli teraz w tym samym domu. Do tej pory obrał sobie za cel raczej wspieranie Vargasa i udowodnienie mu, że nie będzie masakry. Jednak nie odmawiał sobie również uprzykrzania życia Beilschmidtowi, mimo pozytywnych intencji otoczenia go psychicznym komfortem. Tym razem nie było inaczej, a Bonnefoy się wyciszył i poważnie mógł pomóc.
– W niczym nie przeszkodziłem? – Francis cichym krokiem zajął miejsce przy znajomym, samemu twierdząc, że ma moment na spokój. Nie mógł wiecznie tryskać energią oraz radością, gdy uważnie widział w jakich warunkach znajdują się pozostali. Chwilami miał wrażenie, jakoby brali go za ignoranta, który siłą próbuję wszystkim wmówić, że jest dobrze, kiedy ludzie dookoła niego mogli zginąć. – Chcę trochę porozmawiać. Niewiele, bo wiem, że zaraz pewnie idziesz spać.
– Nie widzę problemu. O co chodzi? – Ludwigowi rozmowa robiła dobrze. Brakowało mu nocnych pogadanek z braćmi o wszystkim oraz niczym i chociaż rozumiał w jakich sytuacjach oni się znajdują i że dosłownie igrają z ogniem, to chciał, by to wróciło. Bonnefoy był całkiem dobrym zamiennikiem, a nie ukrywał, że był on doskonałym słuchaczem i odpowiednio przechowa jego zmartwienia u siebie.
– Jutro idziesz się spotkać z Feliciano, prawda? – Beilschmidt pewnie przytaknął, znowu mając w myślach miliony sposób, w jaki to spotkanie może przebiegnąć. Poczynając od perfekcyjnego, gdzie ponowią związek i nie zostawią siebie już nigdy, a kończąc na brutalnym zakończeniu znajomości, już nie pamiętał którym. Teraz jednak coś mówiło, że byłoby prawdziwe. – Jak się z tym czujesz?
– A jak mam się z tym czuć? Sam tego chciałem i nie zmienię swojego zdania. Feliciano wie, że mamy się spotkać, dlatego jestem nieco mniej zestresowany. Martwi mnie co prawda wiedza o jego stanie zdrowotnym, ale nie będę przekładać swoich planów ze względu na to. Gdyby naprawdę było źle, Feliciano by się nie zgadzał. – Trwał problem w spojrzeniu Vargasa na swoją chorobą. Często jej nie dostrzegał i narażał swoje życie dla niektórych pomysłów, uważając, że nic mu nie będzie, kiedy finalnie było. To powodowało, że w planie zjawiało się drobne "ale". Lecz byli przy nim lekarze, którzy może wbili mu rozsądek do głowy. – Nie będzie źle. – Wycedził blondyn, ściskając rączkę od kubka.
– Twoja mowa ciała mówi więcej, niż zapewne byś tego chciał. – Zaśmiał się Francis, też kierując wzrok na gwiezdne, wiosenne niebo. Pamiętał, że młodszy Vargas je lubił. Jak lata temu przyjeżdżał spotkać się z dalszą rodziną, to zabierał Feliciano na balkon i doszukiwali się fantazyjnych gwiazdozbiorów. Cudowne wspomnienie wczesnej młodości, a dla rudowłosego jeszcze dzieciństwa. – Wiem, że się stresujesz i to nie jest nic złego. Na twoim miejscu zachowywałbym się pewnie tak samo.
– Może jestem trochę zestresowany, ale nie jest to taki typowy stres. – Wyrzucił bardziej gwałtownie mężczyzna, dając upust temu co w nim siedziało. Tak, bał się. Każdy się boi. – Lecz jestem gotowy zmierzyć się z tym, co jest przede mną i co sam postanowiłem. Nie mam zamiaru się cofać. Feliciano na mnie czeka. – Zastanawiało go co takiego chłopak może teraz porabiać. Czy śpi, czy z kimś rozmawia? Nie oczekiwał tragicznych wieści. Gdyby stało się coś złego już dawno by wiedzieli.
– Wiesz, Romulus strasznie się szarpie z tym co ma być i powiedział mi to otwarcie. Ufa tobie, ale jak na dziadka przystało, nie chce głupio stracić wnuka. – Drugiego wnuka. Obiecał córce, a jego matce, że wróci z żywym, zdrowym Feliciano, a nie wieścią, że złote spojrzenie odeszło w tak młodym wieku, mając całe życie przed sobą. Bonnefoy czasem miał wrażenie, że Ludwig nie wiedział na co się pisze we wrześniu, pozwalając Vargasowi na kontakt z nim. Jednak szczerze; kto by wiedział?
– Liczę się z faktem, że mogę wszystko jeszcze bardziej zepsuć, ale dołożę wszelkich sił, aby tak nie było. Pokochałem go i... – Chciał z nim być, po prostu. Dopił zimną kawę do końca i odłożył szklankę na niewielki stołek obok. Wyobrażał sobie, że teraz zamiast Francisa siedzi z nim Vargas. Miła wizja, ale trzeba o nią zawalczyć. – I chcę z nim tworzyć przyszłość. Wiem, że to brzmi dziwnie, lecz tak właśnie jest. – Dodał kręcąc oczami.
– Dlaczego dziwnie? Miłość to miłość. Ludzie będąc zakochanymi często pragną rzeczy, o jakich normalnie by nawet nie pomyśleli. Możesz nie być romantykiem i nie być ckliwym facetem, ale chcesz dobrze dla Feliciano i go kochasz, a to automatycznie sprawia, że chcesz z nim robić wszystko to, co robią zakochani. Przyzwyczaisz się. Feliciano cię nauczy tego i owego. – Bonnefoy roześmiał się, przypominając sobie, że młodziutki, grzeczny, niepozorny chłopaczek jest prawdziwym demonem. Acz tradycyjnie ukrytym pod szponami anoreksji. – Jeszcze się przekonasz, a na razie nie wstydź się tego co czujesz.
Siłą rzeczy oraz przesłania, które płynęło do Beilschmidta, uśmiechnął się. Niezręcznie i nieumiejętnie, ale był to szczery gest podzięki rozmówcy, że daje mu tyle zrozumienia, jakiego jeszcze niedawno mógł sobie zażyczyć, a i tak by nie dostał. Wieczne ocenianie go z góry i mówienie, że to on jest tym złym, bo druga osoba przez niego cierpiała.
Prawdą życiową było, że nieważne ile będziemy się starać, to zawsze ktoś przez nas ucierpi. Mniej lub bardziej, ale wmawianie sobie, że jest się świętym było głupie i bezsensowne. Jednakże Ludwig stosunkowo niedawno uważał, że zadowoli wszystkich, nawet jak kosztem swojego dobra.
– Dzięki, naprawdę dziękuję. – Wymamrotał speszony Niemiec, a słysząc ponowny chichot towarzysza stwierdził, że chyba za bardzo się otwiera i robi coś z niczego. Lecz hej, "nie wstydź się tego co czujesz" i nie obowiązywało to tylko u Vargasa. Wobec Francisa czuł wdzięczność. Nawet za głupi czyn przyjechania z nim do Wenecji.
Bonnefoy odetchnął z ulgą. Pomógł komuś wiedząc, że z tą osobą nie jest dobrze. To zawsze było takie relaksujące uczucie, uszczęśliwiające go na duchu! Już nie czuł się taki niepotrzebny.
– Słuchaj, ja wiem, że przez ostatnie dni mogłem wydawać się bezużytecznym zapychaczem miejsca, który nic nie robi i jak już, to tylko cię irytuje, ale ja naprawdę chcę ci pomóc. Bądź co bądź, ty oraz Feliciano jesteście dla mnie ważnymi osobami i nie chcę stracić żadnego z was. Marzę, byście byli nareszcie szczęśliwi i by nikt nie musiał się o was martwić, a wy o kogoś innego. Wiem, jakie są sytuacje, myślę o nich nieustannie. Pragnę ratować każdego, lecz nie rozdzielę się na części i nie poradzę ze wszystkim. Wiem, że bycie tutaj i rozmawianie z tobą, to niewiele, ale chociaż tyle mogę zrobić dla akurat ciebie. Mam nadzieję, że nie myślisz o mnie aż tak źle, jak mi się wydaje. – Ten cały monolog był zawstydzający dla Francisa. Jednak musiał to z siebie wydusić, a Ludwig zrozumie. Kotłował to w sobie już od chwili wejścia do samolotu, choć wtedy podróż się dobrze nie rozpoczęła.
– Spokojnie, rozumiem. Nie musisz mi się tłumaczyć. Jak mnie irytujesz, to również widzę, że nie chcesz źle i po prostu pomagasz w swój specjalny sposób. Nie będę nikogo oceniać. – Niebieskooki uśmiechnął się lekko, żałując, że nie zagadywał do Beilschmidta częściej. Był wyrozumiały.
– To w takim razie ja też dziękuję, a mam za co. – Odrzekł zadowolony. – Wcześniej również próbowałem pomagać każdemu we wszystkim, ale ostatecznie poległem. Działo się mnóstwo złych rzeczy, o których zresztą wiesz. Te wszystkie śmierci, tragiczne wydarzenia... Próbowałem być dla całego otoczenia. – Nie był pewny czy powinien to mówić, ale znajdowali się na takich tematach, że chyba można. Ludwig słuchał. – Był też chłopak, który mi się podobał, ale przez to wszystko go zaniedbałem. Nie zmienia to faktu, że nadal mnie do niego ciągnie...
– Chyba wiem o kim mówisz. – Odpowiedział blondyn, przypominając sobie o uczniu dzielącym klasę z Feliciano.
– Naprawdę?!
– Tak, naprawdę. – I teraz tym bardziej nie wątpił, że chodzi o niego. Wręcz widział go w oczach Bonnefoya, mimo wszechobecnej ciemności i Francisa próbujące się skryć w zażenowaniu. Nie powinien się odsłaniać jak cholera. – Mówisz o Matthew? – Jak na złość miał rację.
– Sam zacząłem temat, więc nie będę narzekać. – Wspomniał z uśmiechem zakłopotania Francuz. Tyle się działo, że zapomniał o uczniu, który wywoływał w nim chyba najszerszy uśmiech ze wszystkich. – Tak, chodzi o niego. – Dodał z dezaprobatą, lecz dziwnie pełną optymizmu. Zatracił się chwilowo we wspomnieniu o fioletowookim blondynie, przypominając sobie ich liczne rozmowy, niepewne zbliżanie się do siebie, a końcowe urwanie po części kontaktu od natłoku innych obowiązków. – Ale hej, nie rozmawiamy o moim życiu romantycznym! Ja sobie poradzę, a ty jesteś pierdołą! Nie będziemy rozmawiać o mnie i Matthew, dopóki ja nie będę mieć pewności, że Feliciano żyje, ma się dobrze, jest szczęśliwy i jesteście bardzo w sobie zakochaną parą! Rozumiemy się? – W panice Francisa było coś tak zabawnego, że i Ludwig się zaśmiał.
– Rozumiemy się. – Odparł z niezauważalną, lecz wyczuwalną dla siebie radością. Bonnefoy zachichotał przez swoją głupotę, a następnie obydwoje wspólnie i w zgodzie zamilkli.
Pozostaje czekać do jutra i ratować pewne, denerwujące, ale kochane życie oraz związek. Vargas nie będzie oczekiwał wieczność.
Złożyło się tak, że to drogie życie mimo późnej godziny nadal nie spało, a z radością przerysowywało na kartkę widok ciemnego nieba ze świecącymi punkcikami. Kochał je oglądać i obrazować w swoich pracach artystycznych, które choć ostatnio przedstawiały jedynie bolesne elementy życia oraz śmierci, to teraz odważył się narysować po prostu firmament.
Jedynym źródłem światła była daleka latarnia, której słabe stróżki ozdabiały białą salę z rudowłosym chłopakiem. Tyle mu wystarczyło, żeby zobrazować noc, która przecież jest nieidealna, tajemnicza, pełna niedokładności, podczas której nie widzisz wszystkiego, to dlaczego on ma widzieć cokolwiek?
Obok kręciła się pielęgniarka, która obiecała, że dotrzyma mu jeszcze przez chwilę towarzystwa. W międzyczasie ogarniała pokój i chwilami spoglądała na anorektyka pochłoniętego w pasji oraz zaangażowaniu do przedstawienia nocy taką, jaką jest; straszną, ale piękną. Wielokrotnie powtarzał, że lubi w niej tylko gwiazdy na niebie, a tak, to jej nienawidzi. Mówił również, że nigdy jej nie namaluje. Co się zmieniło?
– No proszę, młody van Gogh nam tutaj wyrasta! – Zaśmiała się kobieta, zaglądając chłopakowi przez ramię na efekty jego pracy. Wyglądało to lepiej, niż sądziła, że będzie. Feliciano uśmiechnął się w odpowiedzi i praktycznie od razu wrócił do mazania kredką po niegdyś białej kartce. – Jesteś wyjątkowo spokojny w porównaniu do tego, co jest zazwyczaj. Mogę znać powód? – Vargas odłożył przybór na szafkę i zlustrował pielęgniarkę zaskoczonym spojrzeniem. Wydawało mu się, że jest spokojny od dłuższego czasu. Albo nie dostrzegał swoich załamań.
– Nie mam powodów do zmartwień! A skoro ich nie mam, mogę być spokojny. – Powiedział to z niepodobną do siebie radością, jaką rzadko można było u niego ujrzeć. Nie było wcale widać, że coś może być z nim nie tak, że może chorować i mieć stały problem z własną psychiką. To magicznie znikało, kiedy widzieli, że Feliciano zachowuje się normalnie.
– Coś większego wpłynęło na twój brak zmartwień? – Dopytała lekarka, woląc się upewnić, niż mieć potem nieprzyjemną niespodziankę odwiedzając Vargasa z rana, jak każdego innego pacjenta.
– Spotkam się jutro z Ludwigiem i pewnie się pogodzimy! To między innymi. – Pewność w jego głosie, kiedy mówił o pogodzeniu się, była specyficznie urocza, lecz również niepokojąca. Dalej pamiętali, jak zareagował na informację, że Beilschmidt chce się spotkać lub ucieczkę ze szpitala, aby doprowadzić do spotkania szybciej. Zgadywała jednak, że już nie ma powodów do obaw i Vargas poukładał sobie to, co było trzeba. – Również wiem co się ze mną stanie. – Pielęgniarka sceptycznie zerknęła na chłopaka. Patrzył przed siebie z uśmiechem, jakby nie mówił o niczym szczególnym. – Niedługo nocą wydarzy się coś pięknego! – Ta piękność nie mogła być niczym dobrym. – Jednak wolałbym o tym nie opowiadać i chyba też wolę zostać na razie sam. – Wspomniał widząc, że kobieta już otwiera usta chcąc zadać pytanie.
Wola pacjenta była dla nich święta, dlatego nie próbowała naruszać dłużej prośby o spokój Feliciano. Zabrała swoje rzeczy, pożegnała się i pełna konsternacji opuściła pokój. Szła szybko przez korytarz, a zauważając na jego końcu innego lekarza zaczęła biec. Trzeba prędko zgłosić podejrzane zachowanie pacjenta, nim okaże się być za późno.
– Coś się stało? – Zapytał doktor, widząc zmieszaną współpracownicę.
– Nie spuszczaj uwagi z Vargasa. Zachowuje się dziwnie i nie podoba mi się to. Mówił, że wie co się z nim stanie i że niedługo noc będzie bardzo piękna. Chyba wiem o co mu chodzi i dlatego ci to mówię. – Do lekarza chyba nie dochodziło wprost co jest mu przekazywane. Jednak cichy głosik z tyłu głowy wskazywał na pewne zachowanie pacjentów, które na tym etapie anoreksji było dosyć powszechne.
Kiedy zdawało się, że zaczną posłusznie się leczyć i wszystko się genialnie ułoży, nastawały przykre zwroty wydarzeń.
*** 4 maja ***
Uciec? Stać? Może wejść? Wczoraj wydawało się to oczywiste, jeszcze poprzedniej nocy, gdy w pełnym zrozumieniu siedział z Francisem na balkonie i dzielili się życiowymi bolączkami. To jednak upłynęło wraz z momentem, jak jego jestestwo postawiło nogi przed wejściem szpitalnym. Wszystkie plany z pewnością siebie jakby rozpłynęły się w powietrzu, jakoby nigdy nie istniały i były jego złudzeniem wyobraźni, by na te parę godzin podnieść się na duchu.
Nie było odwrotu. Chociaż się bał, a w strachu człowiek dopuszczał się wielu głupot, obiecał Feliciano, jak i sobie, że dzisiaj to zrobi i na dobre zostanie zakończony jeden rozdział w ich życiu; ten najgorszy i zwany konfliktem. Pogodzą się, czy to nie pocieszające?
Lecz naiwne było nastawienie się, że tylko i wyłącznie się pogodzą. Może droga okaże się bardziej wyboista.
Ludwig westchnął w nadziei i spojrzał ponownie na wielki napis na budynku, dzielnie wskazujący, że dotarł do odpowiedniego miejsca. Faktycznie nie było daleko od domu. Jak się zastanawiał nad dawną ucieczką Vargasa stąd, wolał nawet nie wiedzieć ile marnych metrów mogło ich dzielić od siebie. Rudowłosy problem, ale za to jak kochany, za odrobiną starań prawdopodobnie stałby pod zniszczoną, niebieską bramą i go nawoływał.
Zrobił niepewny krok do przodu, acz wręcz od razu się cofnął.
Spróbował drugi raz, ale przyniosło to taki sam efekt. Trzymał w ciele dziwną blokadę, która nieważne czego chciała, to nie pozwoliła przekroczyć progu szpitala. Liczyła się z konsekwencjami.
– Wierzę, że dasz radę. Naprawdę sobie poradzisz. – Głos Francuza dobiegł do Beilschmidta, który dotąd odbierał jedynie dźwięki docierające zza wejścia. Analizował w strachu jak może tam być. Zwrócił wzrok do przyjaciela, dziękując mu swoim marnym wzrokiem za próby pocieszenia go. W głębi serca oczekiwał, by Francis zrobił niektóre rzeczy za niego. – Niestety nie wejdę tam z tobą, lecz będę tutaj czekać. Feliciano nie utrudni ci działania, uwierz mi. Będzie dobrze. – Najczęściej powtarzane kłamstwo na świecie, a jednak wydawało się Bonnefoyowi tak prawdziwe w tej chwili. Nieopisana, pozytywna emocja w nim wariowała kiedy myślał, że koszmar zbliżał się ku końcowi, a Ludwig na własną rękę kończył jeden z segmentów.
Chyba nie było sensu zwlekać.
– Dzięki. – Odparł krótko mężczyzna i biorąc głęboki wdech korzystający z napływu werwy przeszedł przez najgorszą część anoreksyjnego ratunku; wejścia. Pora to zrobić.
W tym samym czasie, w nadal męcząco białym pokoju, ale z kolorowymi dodatkami autorstwa Vargasa, siedział właśnie ten autor – chory chłopak czekający na ratunek od swojego księcia z bajki, który przychodził wielokrotnie z rzekomą pomocą, a i tak zamykał go głębiej w zdradliwej wieży.
Rodziło się pytanie kiedy zostanie wyciągnięty. Wtedy więc udzielała się negatywna strona anorektyka i mówiła, że wyciągnięty zostanie, aczkolwiek już martwy. Następnie cicho udzielał się pozytywizm, ale od natłoku zmartwienia brutalną kostuchą nie było słychać co szepcze. Feliciano nie mniej wiedział o istnieniu resztek dawnego siebie, ale bał się po nie sięgnąć głęboko w mrok.
Siedząc sztywno na łóżku zastanawiał się co przyniesie to spotkanie i czy zazna świeżości powietrza spoza twierdzy, czy w kajdanach wejdzie na wyższe piętro. Od zobaczenia upragnionego Beilschmidta dzieliły go minuty, a wcale by się nie zdziwił, gdyby pozostały sekundy.
Zerknął na krzywo zawieszony nad drzwiami zegar. Wybiła trzynasta, ustalona godzina na spotkanie. Drobne ciało zadrżało zdając sobie sprawę, że to już w tej chwili. Ludwig przecież mógł stać po drugiej stronie drzwi! Dla uspokojenia skierował wzrok na postawioną na szafce kartkę z upojnego wieczoru. Noc, pełno gwiazd, woda, a nad nią most. Ten ulubiony, na którym uważał, że pływ jest najczystszy, a widoki nieziemskie. Kojarzony głównie z dzieciństwem, a teraz również z godnym... Może nie będzie to konieczne?
Po coś się z Ludwigiem godził. Dla szczęścia i kontynuowania życia. Dla spełnienia marzeń, przyjaciół, osiągnięć, pokazania, że się da. Koniec nie był rozwiązaniem, ale poniekąd opcją najmniej wymagającą starań i prostą.
– Jak zginę, to nie będziemy wiedli życia razem... – Rzekł do siebie beznamiętnie, przechodząc wewnętrzny konflikt co w końcu powinien zrobić. Przekona się po zobaczeniu Ludwiga. Wstydem było, że żył dla kogoś, a nie dla siebie. – Śmierć nie jest rozwiązaniem. – I powtarzał to sobie w kółko, dopóki nie usłyszał za ścianą coraz głośniejszych kroków.
Nadszedł.
Nie było jak dokonać odwrotu.
I Vargas się nie mylił – za białą ścianą stał Beilschmidt, wgapiając się w klamkę i zastanawiając czy pierw zapukać, czy automatycznie wchodzić, skoro Feliciano od dawna wiedział, że o akurat tej godzinie i tego dnia się u niego zjawi. Nie pomagała opanować szalejącego ducha stojąca pielęgniarka. Przyglądała się ze zmartwieniem. Czasem wolała nie wiedzieć co stoi za chorobą pacjentów i z jakimi zmorami przeszłości na co dzień się zmagają. Za duży ból do zniesienia.
– Zawsze może pan zrezygnować. Feliciano zrozumie. – Powiedziała niepewnie, ale szybko w odpowiedzi dostała negatywne kiwnięcie głową.
– Tylko potrzebuję czasu. – Miał go od cholery! Lecz nawet jak człowiek sądzi, że się z czymś pogodził i nie będzie to dla niego żaden problem, to los zaśmieje się głośno w twarz i pokaże, że trwało się w niemiłosiernym błędzie. W takim znajdował się Ludwig.
Wejdę tam. Nie zrobię mu krzywdy.
Niech wchodzi. Nie będę panikował.
Może jednak zakończyć to i nie robić dłużej cyrku?
Śmierć jest wygodna.
Nie, postanowiłem i nie wycofam się przez byle strach.
To tylko rozmowa! Ładnie się ją przeprowadzi, a koniec stanie się kontynuacją.
Jasna klamka została pociągnięta, otwierając wrota brudnej przeszłości, którą musieli wytłumaczyć.
Próba tworzenia lodu w niebieskich oczach nie poskutkowała, bezceremonialnie krusząc twardą powłokę w niewielkie łezki. Nie rozpłacze się. Nie da zezwolenia słabości na zawładnięcie nad nim. Choćby płacz siłą pchał się do jego zachowania i pragnął pokazać ukochanemu, że dla niego się upokarza w biedzie, to nie pozwoli. Zachowa powagę i najwyżej się uśmiechnie, jak sytuacja na to pozwoli.
Był słabością.
Acz sprawa inaczej wyglądała w złotych szkiełkach, w których od tygodni tlił się bliski wypalenia płomyk i nie wskazywał nawet na wywołanie ogniska, a co dopiero pożaru. Lecz po zobaczeniu Ludwiga, równie pięknego co w świetle grudniowych lamp ulicznych, gdy powierzał mu piękne kłamstwo, w iskierkę wpadła benzyna, rozprzestrzeniając bursztynowy, niebezpieczny taniec w środku chłopaka.
Był siłą.
– Miło... Miło cię znowu widzieć! – Wspomnienia łamały serce, ale widok był tak miły dla oczu, w których panowała nadzieja żywsza od jej właściciela. Vargas powoli, lecz pewnie, wstał z łóżka i ostatkiem sił podszedł do gościa, który zaledwie stał w miejscu i mu się przyglądał. Tak jak wszedł, tak nie zmieniał swojego położenia. Palcem nie drgnął. Zamurowało go. – Dawno się nie widzieliśmy. – Kontynuował rudowłosy z uśmiechem i pełnym wzruszeniem w głosie. Nie spodziewał się po sobie pozytywnie naładowanej emocjami reakcji. Bardziej oczekiwał złości, żalu, gorzkości, czy nawet zasłabnięcia, byle uniknąć niezręcznej rozmowy. – Tęskniłem... – Zabawne było porównywanie jedenastu lat do kilkunastu tygodni.
– Tak, również się z tego cieszę. – Odpowiedź Ludwiga została zakończona nerwowym śmiechem i niemrawym odepchnięciem od siebie Feliciano. Nie sądził, że czułości w postaci przytulania są teraz na miejscu. Było jednak coś pocieszającego w widoku drobnych, krystalicznych łez w kącikach oczu rudzielca, jak i jego otwartych chęciach do związania się.
Z drugiej strony strasznie zadziwiające było, że Vargas nie robił mu wyrzutów. Zachowywał się, jakoby po prostu nie widzieli się trochę czasu, ale byli kochającą się parą bez kłótni. Czy to nie było niepokojące? Przerażające? W myślach tworzyły się różnorakie scenariusze; od najspokojniejszego, gdzie Vargas jedynie pragnął szczęścia z byłą miłością, aż po najmroczniejsze, jak to chłopak jest naszpikowany lekarstwami psychoaktywnymi.
Absurd, czyż nie?
Feliciano nadal pozostawał sobą. Kiedy czegoś naprawdę chciał, dokładał stuprocentowych starań, aby to osiągnąć. Nie wybrzydzał pod pretekstem dawnego cierpienia, chociaż wszystko zapowiadało, że właśnie to będzie robić.
Leżał w szpitalu, kiedy się dowiedział o kłamstwie. Mógł umrzeć od nieodpowiedzialności tego, w którym powierzał swoje życie. Od tego, który miał wyciągnąć go z więzienia śmierci, a jednak szczerzył się do niej, jak ta go trzymała.
Ginął próbując nawiązać kontakt z Ludwigiem, który i tak odpowiedział mu, że mają to zostawić za sobą i nie ma szans na uratowanie czegoś co już raz, czy więcej, runęło.
Dogasał dowiadując się, że Beilschmidt zmienił zdanie. Właśnie wtedy, kiedy w zapaleniu płomyka nie radziła sobie żadna zapalniczka ani zapałka.
I teraz, jak myślał o moście nad wodą, stał przed nim jedyny, a jednocześnie jeden z wielu, którzy mogliby go uratować. Pytał się losu dlaczego zsyłał mu Ludwiga, a sam o niego prosił.
Zdecydowanie pozwalał sobie za bardzo. On nie zasługiwał na wdzięczność za samo przyjście tutaj.
– Usiądźmy. – Dodał Feliciano z większą rezerwą w głosie, niż gdy z uczuciem podchodził do zobaczenia Ludwiga. Puścił jego dłoń, a sam zasiadł na łóżku. Beilschmidt pomału przestawał rozumieć, a wystarczająco stracił zmysły z ciągle towarzyszących mu nerwów. Bez słowa jednak zajął miejsce przy Vargasie, nie spuszczając nawet na sekundę z niego wzroku. Był taki... Inny.
Niby uśmiechnięty, ale uśmiech widać, że wymuszony. Chodził i normalnie się poruszał, lecz dostrzegał ile zaparcia fizycznego oraz psychicznego to wymagało od anorektyka. Mówił z lekkością w głosie, jednak był pewny, że lada moment, a się załamie i po kościstych policzkach poleci pierwsza mokrość. Dopuścił się do zbrodni.
Feliciano też się przyglądał Ludwigowi, tyle że z większą dyskretnością. Nie chciał pokazać, że mu zależy, a tęsknota przejmuje nad nim kontrolę. Jeśli coś nie pójdzie po ich myśli, most będzie służył pomocą, a wtedy na co się zdadzą słodkie słowa pocieszenia z miłością? Nie zaprzeczał, że Beilschmidt uległ zmianie. Na ogół miał na twarzy zwykłą, standardową powagę, a obecnie powstrzymywał się od okazania emocji i udawał, że jest silny. Zabawne, że nie jedyny był tym wykończonym.
Łączyli się w strapieniu.
– Musi ci bardzo zależeć, skoro tu do mnie przyszedłeś. – Nie miał w intencji kpiny, ale w głosie rudzielca wyjątkowo doskonale współgrała z faktycznym zaskoczeniem. – Sądziłem, że do końca odpuściłeś sobie naszą relację. – Kładł na to nacisk między innymi wykonany dawno temu telefon, nim w ogóle pojawiła się idea wyjazdu do Wenecji, a Beilschmidt miał ponowną nadzieję. Lecz czy był sens w wyciąganiu dawnego brudu? Lekarze mieli rację. Człowiek się zmienia.
– Zrozumiałem, że zrobiłem głupotę i muszę ją naprawić. Nawet nie muszę, a chcę. Są rzeczy niezmienne i uparcie sobie wmawiałem, że przestałem do ciebie cokolwiek czuć. – Ignorował słabe wołanie kłamstwem, że znajdzie lepszą miłość. – Robiłeś to samo. – Złotooki potwierdził skinieniem głowy. Krzyżował ze sobą palce w niepokoju, a widząc, że blondyn postępuje identycznie od razu przestał. Klął na bratnie dusze, przez które szczere złoto mieniło się kopią. Ludwig szybko odchrząknął, próbując dodać resztę swojego monologu. Wprowadził wystarczająco nieprzyjemną ciszę. – Raczej wiesz po co tu jestem.
– Domyślam się! – Pesymizm z marzeniem o zimnej wodzie na skórze chichotał, że to oficjalne pożegnanie, ale że Ludwig lubił oglądać jak przetrzymuje byłego śmierć w duecie z upokorzeniem, wolał to zrobić bardziej elegancko. Zwykła głuchość nie jest wyrafinowanym ruchem dewiantów. Potrzebują krwi, a w niej cierpienia. – Chcesz mnie przeprosić i dostać drugą szansę? – Zapytał powątpiewająco.
Ludwig znowu oddalił się w pełne zamyślenie, niejako nadal wątpiąc czy postępuje dobrze. Kochał Feliciano, a przynajmniej tak sobie powtarzał. Dla tej miłości tu siedział i dla niej był gotowy schować dumę, a pokazać skazę na honorze, ale i gotowość do związku. Pełnego realnej miłości, jaka miała być od tamtego grudniowego wieczoru.
Odwrócił wzrok najdalej od Vargasa, czując swoim byciem jego zniecierpliwienie. Uparcie uciekał od tego, nad czym miał się zastanowić dawniej. Również wyczuwał zrozumienie, gdyż sam Feliciano nie był pewny czego chce od życia i czy w ogóle go chce. Bardzo dobrze obydwoje mogli wylądować w innej wieczności, lecz dla niego łatwiejszej i bez zbędnych bitew. Tylko czy Ludwigowi to się spodoba? Stawiał na zdrowsze rozwiązania, a mankamenty, które właśnie zwalczał w głowie, nie spotykały się z sugestią dokonania dni.
Acz czy nie piękną śmiercią byłaby ta w objęciach ukochanego?
Nie, będę żyć. Muszę żyć! Mam dla kogo żyć! Dla siebie, dla nich... Nie będą dumni, jak popełnię samobójstwo. Pozostanę żywy.
I nie wycofam się. Sprawię, że będzie zdrowy i pełny życia.
– Tak, właśnie to chcę zrobić. – Odpowiedział z dużą charyzmą mężczyzna, z powrotem utrzymując odwagę do spojrzenia w oczy kiedyś kochankowi. Podróba złota jednak miała w sobie coś z pierwowzoru. Coś zajaśniało, zabłyszczało, płomyk jakby stawał się miłym ogniskiem. I nawet jak w oczach Beilschmidta topniał lód i odsłaniał prawdziwe uczucia, z jakimi tutaj przybył, to nie tracił na faktyczności swej przemowy. Nie potrzebował do tego płaczu. – Żałuję wszystkiego. – Tym razem mówił prawdę. Skrucha to udowadniała.
Lecz coś im obydwóm nie pasowało. Było za cicho, za spokojnie. Zaraz na pewno któryś powie coś nie tak i wywiąże się z tego kłótnia, która nie poprawi między nimi stosunków, a uczyni je bardziej problematycznymi. Coś kusiło, aby mówić z większą agresją, rzucać chamskimi tekstami, wypominać przeszłość, utrudniać drugiemu tłumaczenia. Przecież tak to sobie wyobrażali. Jakim cudem byli wyrozumiali? Tacy... Kochający.
– Feliciano, ja... – Język się plątał. Nie potrafił zdecydować, którą myśl powinien mówić pierwszą; wyznawać niewątpliwą miłość, wyjaśniać zachowanie, zapewniać o szczerość, przepraszać.
Drobna dłoń spoczęła na jego ramieniu. Widział delikatny uśmiech Feliciano, nawet jak na niego nie patrzył. Chyba naprawdę przygotował się na to spotkanie i mieli się pogodzić. Uda się! W kościach czuł, że osiągną sukces.
– Spokojnie, mów. Za szczerość nikt ci nie zrobi krzywdy. – Niech nie wstydzi się tego co czuje, a czuł dużo.
– Mi... Zależy na tobie, na nas. – Czy to znajome ciepło nie było złudzeniem na sercu ich obydwóch? Czy tym razem faktycznie zwiastowało ziszczenie się miliarda marzeń, jakie kotłowy się zniecierpliwione w euforii w ich głowach? Ludwig nie dowierzał, że to powiedział. Feliciano nie wierzył, że dobrze słyszał. – To znaczy, zawsze mi na tobie zależało, ale...! – Lekko zestresowany mężczyzna zwrócił się do rozmówcy, który jedynie z uśmiechem i ze szczęścia świecącymi oczyma się przysłuchiwał.
Vargas zachichotał. To musiał być sen. Było za pięknie, żeby okazało się to prawdziwe, a jednak ciało pływające wśród ryb oraz alg odeszło w zapomnienie. Niemożliwe, że wystarczało tylko zachować spokój, w niektórych momentach Beilschmidta wesprzeć, otoczyć zrozumieniem i posłać niekoniecznie tak wymuszony uśmiech, jak inne w szpitalu. Co mógł poradzić, że echo dawnego związku oraz intencja nowego go pocieszała?
Niebieskooki podzielał szok. Oczekiwał dosłownie wszystkiego, lecz nie tego, że Feliciano wynagrodzi go aż taką łagodnością. Aczkolwiek nie narzekał. Wręcz się cieszył, że jego robota została ułatwiona. Bez kłótni, krzyków ani płaczu po ludzku mógł przeprosić i wystawić na wierzch prośbę czy dane jest im spróbować drugi raz.
Nie, to musiał być sen. Prawdziwe życie tak nie wygląda. Ich relacja od początku była toksyczna, a nie usłana kolorowymi kwiatami o fantazyjnej woni. Raptem szkło kaleczące stopy, palące je rozżarzone kawałki węgla i ciągle uciekający raj, który widzieli, ale rękoma dosięgnąć nie potrafili.
Anorektyk roześmiał się. Wielokrotnie to robił ostatnimi czasy.
Nie zważając na wszechogarniające szczęście, rysunek na którym podkreślał urok nocnego nieba z zimnem wody obowiązywał. Wojna ze sobą nie mogła długo trwać. Musi zadecydować.
– Co zamierzasz robić w przyszłości? – Zapytał ze słodkim smutkiem Feliciano. U niego odpowiedź nie była jednoznaczna. Niech chociaż Ludwig się określi. Jednak jego zaskoczenie pytaniem nie wskazywało na trudną w posiadaniu wiedzę.
– Zależy co ty będziesz chciał robić. Nie ukrywam, że gdybyśmy dali sobie szansę, zmieniłoby się wiele w moim życiu, jak i w twoim. – Słowa Beilschmidta ociekały niezdecydowaniem. Nie lubił tego słyszeć i jeszcze bardziej nienawidził, jak ktoś chciał ściśle wiązać swoje życie z jego.
– To naprawdę zabawne, że jeszcze kilka tygodni temu, pomimo że chciałem z tobą być i się pogodzić, to ty wolałeś wszystko uciąć, jakbyśmy nigdy się nie poznali. – Błąd, jakich co niemiara. Lecz Ludwiga i tak wzdrygnęło, gdy sobie przypominał ile łez niewinne życie musiało z siebie wylać, by on się namyślił i pragnął to ratować.
– Wiem, że zachowałem się obrzydliwie. Nie musisz mi tego wypominać. – Miało nie być wyciągania brudów. Każdy popełnia błędy i każdy się zmienia! Na lepsze, gorsze. Vargas wierzył w pierwsze, ale pamiętał drugie.
– Powiedzmy, że teraz zamieniliśmy się miejscami. – Nie kłamał, nie oszukiwał, nie otaczał fałszywym ciepłem. Jednakże, to było marzenie, prawda? Albo piękny koszmar, który ukrywał się pod szatą anioła? Powie tu wszystko i nie poniesie żadnych konsekwencji? Nauczy się na przyszłość, kiedy Ludwig naprawdę przyjdzie i ta rozmowa zacznie wyglądać tak, jak powinna. – Tylko, że niekoniecznie.
– Co masz na myśli? – Wstępował niepokój. Podniesione kąciki ust Vargasa już nie przyprawiały o radość, że się pogodzą, a o strach. Siedział jad w tym uśmiechu, który grał, że właściciel czuje się dobrze i zmierza do współpracy. – Gdyby moje nastawienie się nie zmieniło, to bym nie przychodził. – Dodał z początkującą irytacją.
Nie, uspokój się. Feliciano na pewno nie ma złych intencji. To nadal tylko on!
A mnie dalej boli.
– Skrzywdziłeś mnie wielokrotnie. – Nie powinno się to liczyć. – Mówiłem ci, że cię kocham, a ty nic. Nie muszę ci przypominać, że "miłość" została poprzedzona kłamstwem? – Pamiętał. Śniło mu się po nocach i kwestionowało z kpiną sens powrotu. Nie było inaczej, gdy ognisko zamieniało się w pożar. – Jak w ogóle wyobrażasz sobie nasz związek w tej chwili? Kiedy w ciągu dalszym pamiętamy co było kiedyś. Kiedy ja zostaję w Wenecji na nieokreśloną ilość czasu, a ty pewnie niedługo wrócisz do Berlina? Nie będziemy mieli jak się kontaktować. – Już kompletnie nic nie rozumiał. Czego więc Vargas od niego chciał?!
– Liczę się z trudnościami, jakie będą po zaczęciu na nowo związku. Nie wrócę do Berlina szybko, dlatego nie przejmuj się. Jak postaramy się obydwoje, to wrócimy tam razem, zanim ja postanowię wyjechać samotnie. – Niech rozsądek trzyma nerwy. Feliciano był chory, niezdecydowany, bał się. Takie teksty są normalnością! W duchu przeklinał te aspekty. – Czego ode mnie chcesz? Ja swoje cele przedstawiłem.
– Nie mów do mnie takim tonem. – Zimnym, cynicznym. Miał wrażenie, jakby nawet po kościach przechodziły go ciarki, a było to niemożliwe. Lecz jego winą było, że skóra stawała się jednością ze szkieletem. Nieustannie od miesięcy. – Proszę cię. – Uzupełnił słowa w prośbę, ale nie pozbyła się ona mordu na jego niepewności. Poprzednio okłamany, tym razem zmuszany.
– To w takim razie wprost mi powiedz czego chcesz, a nie odgrywasz teatrzyk. – Zwany powszechnie wątpliwościami, lecz Ludwig chyba nie był dobry w darzeniu innych cierpliwością. Przesadzał, wiedział o tym. Jednak siedziała w nim nieokiełznana siła zwana... To nie był żal. Nie miał za co mieć żalu.
– Przede wszystkim chcę być szczęśliwy. – Kto nie chciał? Jego skryta osobowość by rzuciła kamieniem, ale wstrzymał się. To nie był koniec. – I chcę być z tobą, ale to trudne. – Już nie przez pryzmat leczenia się, szpitali, odległości, a pamiętne losy.
Jednoczył się z trupami, a Ludwig po prostu żył, ignorując umierającego chłopaka nieopodal.
Kłamał, choć wiedział jakie konsekwencje za to poniesie.
Przestań o tym myśleć. Zmienił się.
– To ty wpędziłeś mnie w ten stan... – Tama pękła, odsłaniając prawdziwe oblicze ognia. Pierwsze łzy zleciały z gracją po kościstych policzkach, a ich właściciel zaszlochał. – A pytałem czy mnie kochasz! – Dopytywał, błagał, prosił o szczerość, a i tak został wpędzony w grę, w którą dawał zakaz grać. Twarz ociekała rozpaczą.
Nie było przyjemnie.
Nareszcie ta rozmowa nie ściemniała mu, że jest spełnieniem marzeń, a ujawniła swoją prawdziwą osobowość – tragedię.
– Nie zwalaj na mnie całej winy! – Kiedy Ludwig krzyczał, był przerażający. Feliciano nigdy tego nie lubił. – Przestań zachowywać się tak, jakby całe twoje życie zależało jedynie ode mnie! Gdyby naprawdę ci zależało, to byś dołożył wszelkich starań, by nie znaleźć się w tym stanie! Może popełniłem błąd, ale nie musiałeś się nad nim rozczulać. – Szli za daleko, niech się zatrzymają. Ich rozsądki pękały, nie prosząc nawet o litość. – Nie jesteś chory, jeśli się tak zachowujesz.
Granica została przekroczona.
Ludwig ugryzł się w język, ale szkoda, że za późno.
– Więc takie masz o mnie zdanie... – Anoreksja przestawała istnieć, jeżeli miał czelność się bać. Zaczynał rozumieć jedną rzecz, wobec której nie miał żadnej wątpliwości; Beilschmidt nigdy się nie zmieni. Zawsze będzie go krzywdzić, choćby sam sobie wmawiał, że tym razem chcą dla siebie dobrze i będą razem. Nigdy nie będą. – Jak nie jestem chory, to co ja w ogóle tutaj robię? – Rzekł z minimalnym chichotem, który w związku z płaczem brzmiał jak najwyższy stopień psychicznego cierpienia. Wariował. – Skoro nie rozumiesz ile dla mnie znaczysz, to po co przyszedłeś?! – Wykrzyczał emocjonalnie, wstając na równe nogi.
Anemiczne, ledwo się trzymające, emitujące dwa pachołki przewracane na wietrze. Wietrze takim, jakim władał wadliwy ukochany. Nie potrafił stać, pragnął usiąść, ale jak chory nie jest, to po cholerę mu specjalne traktowanie?! Był zdrowy! Marzenie się spełniło! Najwyżej okaże się być ślepcem, lecz przynajmniej Ludwig, mający rację we wszystkim i wszystko widzący, doświadczony lekarz oraz psycholog, wystawił mu papierek zmyślającego anoreksję i bałagan w psychice, tak groteskowo poniszczonej.
– Feliciano, usiądź. Stwierdzam fakty na temat twojego zachowania. – Stoicki, ale drżący spokój nadal próbował utrzymać się w głosie mężczyzny, którego cienka cierpliwość przestała obowiązywać. Oglądanie z dołu, jak ze złotych oczu wypływają łzy było niczym walenie młotkiem w i tak dawno okruchy po złamanym sercu. – Porozmawiajmy na spokojnie, a...
– Zamknij się! – Nie mówił takich słów na co dzień. Nie do człowieka, którego kochał i nienawidził. – Kolejny raz chcesz mnie wykorzystać! Nie zależy ci i nigdy nie będzie! Wmówiłeś sobie, że się zastanawiałeś, a nadal masz te same poglądy na mnie, nasz związek i swoje nastawienie. – Mówił bez namysłu, nie zatrzymując się czy dane słowo pasuje, odnosi się do rzeczywistości lub nie zrani rozmówcy. Zresztą, kto by myślał o ostatnim? To nie mu wbijano nóż w plecy. – Kocham cię, ale nie dam sobie z tym rady. Możesz się tłumaczyć, że raz powiedziałeś coś nie tak, ale na tym się nie skończy...
– Nie skreślaj mnie. – Bo raz powiedziałem coś nie tak. Wyrzucił to niekontrolowanie. Vargas również nie utrzymywał pieczęci nad sobą. Byli tym samym, a jednak różni. – Przepraszam, naprawdę przepraszam. Źle ubrałem to w słowa. Miałem na myśli, że powinieneś żyć dla siebie, a nie dla mnie albo kogokolwiek innego.
– Teraz przepraszasz. – Więcej pogardy, której nie nadążał wyrzucać. Niech dokłada jej masowo, a obydwoje wyjdą z tej sytuacji z płaczem. Załamią się, a wtedy nie będzie żadnej nadziei na rozpoczęcie od nowa. – Ja też popełniam błędy, ale nie nałogowo. – Wspomniał, dosłownie przerywając Beilschmidtowi chcącemu coś powiedzieć. Nie było żadnych słów, które by go usprawiedliwiały. Dochodził więc do wniosku, że lepiej będzie to przełożyć na później. Obydwoje byli w bojowym nastroju, który nie wspierał okoliczności spotkania.
– Dobrze, wrócę tutaj jak się uspokoisz. Na razie nie ma sensu robić cokolwiek, jeśli nie masz zamiaru współpracować. – Wstał szybko, chcąc jak najprędzej się stąd ewakuować. Emanowało męczącą atmosferą, czego nie wspomagało wnikliwe spojrzenie drugiego chłopaka. Może faktycznie przesadził? Może powinien przy Feliciano bardziej uważać? Wiedział co mówi, ale nie przypuszczał, że Vargas weźmie to aż tak do siebie. – Do zobaczenia. – Dodał, sarcząc na siebie. Obydwaj zawinili.
Lecz ku jego zaskoczeniu, od razu został złapany przez rudowłosego, który nie godził się z ewentualnością, że zakończą spotkanie w takim szybkim tempie. Sami to narzucili, a Feliciano się przyłożył, dlatego Ludwig nie rozumiał dlaczego teraz był zatrzymywany. Tak będzie lepiej. Wygodniej przede wszystkim.
– Tchórzysz? – Pytanie brzmiało jak stwierdzenie, ale nim nie było. Mimo tego wydźwięk wypowiedzianej myśli dał Beilschmidtowi do myślenia jedną rzecz; naprawdę zachowywał się jak podczas jawnej kapitulacji.
Miał się starać – odwracał się.
Miał dążyć do złotego środka – przenosił wszystko na swoją stronę, byle wyjść na niewinnego w wojnie, którą sam rozpoczął.
Krzyczał na osobę, która niegdyś leczyła największe rany jego psychiki. Nigdy nie był dobry w tych wszystkich uczuciach czy miłości, ale nie usprawiedliwiało to krzywdzenia tego, który w mętliku własnego umysłu pragnął ledwie radości z istnienia.
Malowidło mostu słynącego z licznych samobójców wskazywało na przykre rozwiązania w przyszłości Vargasa.
– Było już tak dobrze. Dlaczego musiałeś zacząć zachowywać się w ten sposób? – Odpowiadanie pytaniem na pytanie nie było grzeczne, lecz od chwili jak Feliciano zaczął płakać i krzyczeć, nurtowało to go.
– Przypomnieć ci co powiedziałeś? – Przecież to działo się zaledwie minuty temu. Dawało jednak możliwość myślenia, że w jakimś stopniu niepotrzebnie wybuchł.
– Tłumaczyłem ci, że źle ubrałem to w słowa. Wiesz po co tu przyszedłem i nie zmieniam swojego zdania. Mimo to sądzę, że lepiej dla nas będzie, jak na dzisiaj zakończymy i spotkamy się innego dnia. Uspokoisz się... – Był bardzo spokojny, aczkolwiek niezrozumiany. Szept z tyłu głowy powtarzał, że to samo mógłby powiedzieć Beilschmidt, a wtedy Vargas by się roześmiał i krzyczał dalej. Nie nazywał siebie hipokrytą, o ile ludzie chorzy nimi nie byli.
– Twoje słowa krzywdzą i tego nie zauważasz. – Zaczął powoli rudowłosy. Wyczuwał, że za moment będzie następna fala nie kontroli emocjonalnej. Godził się z nią. – Wykorzystałeś mnie, ignorowałeś i nawet jak teraz chcesz, by było między nami dobrze i byśmy zaczęli od nowa, to nie zapomnę co działo się kiedyś. Mam wobec ciebie mnóstwo podejrzeń. Nie ufam ci tak, jak bym chciał. Kocham cię, ale nie wiem na ile mogę być w tym spokojny. – Takiego przekazania swoich zmartwień Ludwig oczekiwał od początku. Zastygające łzy na bladym obliczu dawało wiarę, że przejdą na odpowiedni tor rozmowy. – Jednak nie... Bo niektóre rzeczy się nie zmieniają.
– O czym mówisz? – O wielomiesięcznym bólu, jakiego obydwoje sobie doświadczyliśmy.
– O tym jak mnie skrzywdziłeś! Nawet na chwilę nie zmieniłem tematu. – Kąciki oczu ponownie się zaszkliły. Wyglądało na to, że płomień w złocie gasił się od niespodziewanego deszczu. Ponoć był siłą. Lecz on i Ludwig byli innymi słabościami. – Jak mam ci ufać, jeżeli dalej się boję, że mnie wykorzystasz?! Dlaczego mam wierzyć, że masz dobre intencje, skoro żeby mnie "chronić" oszukiwałeś mnie?! Trudno zdobyć moje zaufanie i jeszcze trudniej jest je potem odzyskać. Chcę wierzyć, że nie popełnię błędu, ale nie umiem! – Nie był zdolny żyć w tej nieumiejętności.
Beilschmidt ciężko westchnął. Krążyli po wiecznie tym samym miejscu i nie szli na przód, co najwyżej się cofając i później dziwiąc, że relacja upada. Czy cokolwiek było warte starań? Wróci do Berlina i zapomni. Życie okaże się łatwiejsze, jako samotnik.
Robię to samo co wtedy.
A jak naprawdę znowu to się stanie?
– Próbowałem cię uszczęśliwić! – Doniosły ton nie dawał dobrego wydźwięku. Rudowłosy zatrząsnął się. – Owszem, kłamałem początkowo, że cię kocham, ale później ci się przyznałem! Jedynie nie chciałem, byś pogłębiał się w chorobie i dlatego wszystko rozpoczęło się w zły sposób. Myślałem, że zrozumiesz i nie będziesz robić afery, ale widocznie nie znałem cię wystarczająco. – I chyba dalej nie znał. Vargas był zagadką nie do odszyfrowania.
– Co nie zmienia faktu, że najpierw się mną bawiłeś! Mówiłem ci wielokrotnie, że masz czas i nie musisz się dla mnie śpieszyć. Nie wiem, naprawdę nie wiem dlaczego stwierdziłeś, że kłamanie będzie dla mnie dobrą opcją! Ty... – Rzucały się na język podłe wyzwiska, a w ciele czaiła się agresja. – Ty...! – Nie wydusił z siebie słowa, ale czyny już tak.
O jedną łzę za dużo.
Jedną negatywną myśl za wiele.
Tak dużo śmiechu pesymizmu w głowie, że nie zastanawiał się kto jest jego wrogiem, a kto przyjacielem.
Podniósł gwałtownie rękę wymierzoną w rozmówcę, lecz z równie wielkim impetem co jego uczuciowa brutalność, Ludwig zatrzymał cios.
Zawsze miał dużo siły. Tak silny, bezlitosny kiedy trzeba, bezwzględny.
Za to Feliciano wątły, słaby, taki do wystraszenia i wyśmiania.
Beilschmidt ściskał intensywnie wychudzony nadgarstek, którego właściciel ze strachem przyglądał się wyginanej kończynie z obawą o jej złamanie. Patrzyli sobie w oczy; jeden ze złością, drugi z lękiem. Między nimi było pełno nieufności, a o mało uderzająca w twarz dłoń by utwierdziła ich w przekonaniu, że nie są sobie przeznaczeni. Czy toksyczność nie była tym, czego się w miłości unikało?
– Nigdy więcej nie próbuj mnie atakować. – Rzekł wolno mężczyzna. Nikt mu nie wejdzie na głowę.
– Puść mnie. – Vargas też starał się wywołać obawę w drugim człowieku, ale wtedy u innych pchał się na usta tylko uśmiech rozbawienia. Nie był żadnym zagrożeniem w obliczu śmierci.
– Tak jak powiedziałem, uspokoisz się i spotkamy znowu. Teraz nie ma sensu cokolwiek robić. – Niebieskooki zgodnie z prośbą puścił rękę i zaraz po tym się odwrócił. Drzwi tym razem grały rolę wolności oraz bohatera, który wyciągnie go z zatracenia nerwowego. Uwielbiał kogoś, kto tego uwielbienia dostawać nie powinien. Złapał za klamkę, równie białą co poprzednio, lecz nim w ogóle zdążył ją nacisnąć i wyjście otworzyć, Vargas odezwał się ostatni raz.
– Spotkajmy się w czwartek na moście. Tym najbliższym, wiesz którym. O północy. Tam porozmawiamy i finalnie wyjaśnimy sobie wszystko. Raz, a porządnie. – Ludwig patrzył na chłopaka z politowaniem. Już nie tylko przez fakt tej wątpliwie dobrej propozycji, a dlatego, że Feliciano z łatwością zaczął się uśmiechać. Zapewne wymusił w sobie ten ruch. – To moja ostatnia prośba do ciebie.
Ten most – "wiesz który". Ulubione miejsce samobójców, mających dosyć swojego marnego życia, którego nienawidzili i przez które dostarczali innym więcej problemów, a sami przechodzili codzienną gehennę. Za dnia aktywnie uczęszczane miejsce. Szkoda wielka, że setki turystów nie wiedzieli ile makabrycznych, depresyjnych historii niósł za sobą piękny, stary most. Nocą, wśród niewielu świateł, zakończenie żywota było jak spełnienie marzenia.
– Dlaczego akurat w czwartek? – Konsternacja przewyższała Ludwiga. Mówiła, że ma nie ufać tej propozycji i choćby Vargas planował, to nic nie zrobi.
– Powiedzmy, że chcę zrobić mały prezent tacie. Ma wtedy urodziny. – Radość nie schodziła z twarzy rudzielca. Wyglądał prawie tak, jak dziecko, które cieszyło się przed wesołym wydarzeniem, którego było świadome.
– Nie zrobisz tego. – Pragnął wierzyć, że Feliciano naprawdę się do tego nie posunie.
– O tym przekonamy się w czwartek! – Przymrużył oczy lekko, a ton głosu praktycznie sam naprowadzał na wrażenie, że pozytywność nie jest zmyślona, a wynika ze szczerego zadowolenia przyszłymi dniami. Mrocznymi zapewne.
Beilschmidt sarknął, wychodząc w końcu z pokoju szpitalnego i zostawiając chorego samemu sobie. Pewnie przyjdzie niedługo jakaś pielęgniarka czy inny lekarz i skontrolują stan Feliciano. Nie będzie bawić się w jego niańkę. W czwartek też nie planował się nigdzie stawiać.
Więc dlaczego miał wrażenie, że popełni tym wielki błąd?
I kiedy biały pokój wypełnił się ciszą, pustką jaka była tu codziennie, a rudowłosy anorektyk nie miał ani słowa do dodania, padł on na kolana i zaczął przeklinać w myślach całe swoje życie.
On to zepsuł, sam był winien takiego potoczenia się sprawy! Mieli się pogodzić, kochać się, dążyć do wspólnej przyszłości, a w międzyczasie osobiście zaprosił ukochanego na własny pogrzeb.
W jakimś stopniu zrobił dobrze.
Nie był warty tego życia, skoro nie potrafił nim odpowiednio prowadzić.
– Przepraszam... Tak bardzo przepraszam. – Mówił Ludwigowi przez łzy, nawet jak od paru minut, które upłynęły niczym sekundy, nie było go tutaj. – Zobaczymy się na moście. – Zakończył smutno, nim podniósł się na prowizoryczny grób; posłanie.
W międzyczasie Francis spokojnie czekał pod szpitalem, co i raz spoglądając czy nie wychodzi z niego przyjaciel pełen genialnych informacji, że osiągnął sukces i Feliciano na nowo go kochał i byli szczęśliwą parą. To nie mogło się nie udać, a przynajmniej były na to minimalistyczne szanse. Wyobrażał już sobie, z jakim uśmiechem Ludwig będzie chodzić od teraz każdego dnia. Przecież ten widok był piękny! Widzenie go radosnego jest rzadkością, a obecnie będzie codziennością. Świat się zmienia, na lepsze.
Nieco się niecierpliwił, a pobyt pod budynkiem niemiłosiernie się dłużył, ale rozumiał, że musieli wyjaśnić sobie każdy, nawet najdrobniejszy błąd i końcowo wyznać miłość, która długo, acz skutecznie w nich kiełkowała.
– Zasługują na szczęście. – Przyznał z pewnością, a po chwili zauważył w oddali znajomą osobę. Podekscytował się bardzo, gdy dostrzegł, że to niebieskooki. Lecz wstąpiło niepokojące zdziwienie, gdy na ustach zamiast uśmiechu, zastał grymas. To już nawet nie był grymas, a szczere załamanie pełne chęci na płacz. Im bliżej Beilschmidt był, tym więcej bólu zauważał. Więc jednak małe szanse pokazały swoją potęgę. Zbladł od tego. – W końcu jesteś! Opowiadaj jak było. – W głębi siebie liczył, że źle interpretował zachowanie.
– Jest gorzej. – Wymamrotał niechętnie Ludwig, bez jakiegokolwiek przejęcia wymijając Bonnefoya i tym alarmując, że potrzebuje wrócić do domu samotnie. Pozostawiło to Francisa zbitego z tropu i cholernie załamanego.
Miało być dobrze. Mieli się pogodzić i zostać parą. Pokładał w nich nadzieje!
Może niektórzy ludzie naprawdę nie są sobie przeznaczeni?
***
Umrzemy, choć i tak nie żyjemy,
w wejrzeniach wzajemnie nadzieję kreujemy.
Przebacz mi ojcze za grzechy popełnione,
a wiem, że życia mego były niegodne.
Moje zmartwienie, czy nie zapłacisz życiem za miłość?
Która wywoływała ledwie złość.
Czy zechcesz tej nocy w śmierci dołączyć do mnie?
Bądź ze mną w tym frasobliwym lamencie.
Otaczające nas niebieskie firmamenty,
widzące ledwie trzy w istnieniu sakramenty.
Trzymaj mnie w godzinie ostatniej,
dla gnijącej skóry nożem wykrwawianej.
Świat ten podłym miejscem,
dla niespełnionych dusz kagańcem.
Jaki zadawał psychice byle rany otwarte,
to wcielenie nie jest trwania warte.
Śmierć, pobłogosław nas,
bezbolesną uczyń chociaż ostatnią z szans.
Nami błędy uniwersum napraw,
a innym egzystencjom miejsce spraw.
Nieważne, że życia dopiero rozpoczęte,
w tym wszystkie tak błędnie poczęte.
Ucieknijmy z nędznej klatki,
w której kaźnia pełniła rolę swatki.
Niech oni wiedzą, że nasza miłość nieskończona,
nigdy przez nich i po śmierci nie będzie wykończona.
Bądźmy razem w kresie egzystencji,
dążmy wspólnie po życiowej abstynencji.
Życie nie warte kontynuowania,
pragnące podczas gwieździstej nocy zakończenia.
Zapłać niej istnieniem przez miłość,
wylej czerwieni tyle ile cierpienia w nim ilekroć.
Nie każ bólu dłużej zaznawać,
toż nie da się nic więcej zdziałać.
Resztki żywości w sekundach zażywajmy,
tylko razem bądźmy.
Zmartwienie, błagam, zaakceptuj,
nie kontempluj.
Nie zwlekajmy,
uciekajmy.
Proszę.
Ratuj życie.
Kończmy je.
Dlaczego więc odpowiadasz mi "nie"?
*** 7 maja ***
Noc – piękna, czwartkowa noc, jaka nie zdarzała się często. Unikalna, późna, przyprawiająca o przyjemne dreszcze na ciele, dające wspomnienia upojnych chwil szczęścia. Tej mistycznej radości, którą ponoć odczuwali wszyscy, a jednak nie każdy wierzył w jej istnienie. Momenty zwątpienia zdarzały się miliardom jednostek, a jednak mimo słowa "momenty" uważali, że była to wieczność.
W Wenecji wszyscy zdawali się być szczęśliwi. Zero zmartwień, a przynajmniej nie takich, które by się długo rozpatrywało. Ledwie śmiechy, płacz euforii, zabawy, imprezy, przyjaźnie i idealne związki. Pełna rodzina, dach nad głową oraz wieczór spędzony nad błękitną wodą. Na plażach, widoku zza okna czy mostach, które w mieście nieskończonego śmiechu zdawały się przewodzić.
I ta noc, niczym te poprzednie, sprzed paru dni a nawet wieków, była wyjątkowa.
W nieskazitelnych taflach wody odbijało się niebo urozmaicone w świecące punkciki. Układały się one w różnorakie konstelacje, a istnieli ludzie, którzy w nich doszukiwali się ukrytego znaczenia. Odpowiedzi na swoją przyszłość, którą nie umieli zrozumieć, że miała pozostać tajemnicą. Czym byłoby życie, gdybyśmy wiedzieli co nam się przydarzy?
Lecz byli tacy, co próbowali przeznaczenie zmienić. Ułożyć według własnych preferencji i zaśmiać się losowi w twarz, choć to on zawsze wykonywał ten niechlubny czyn. Z perspektywy człowieka jednak satysfakcjonujący. Może dawali radę zaplanować drobne rzeczy, jak wyjście do znajomego, pracy, szkoły lub zrobienie sobie wymarzonej kolacji. Acz w kwestii życia i śmierci, początku oraz końca, pozostawali bezsilni. Chcieli istnieć, ale czy inni wobec nich oczekiwali tego samego?
Na całe szczęście w beztroskiej Wenecji nie było ludzi, którzy kłócili się czy mają żyć, czy umierać. Trwali chwilą i nikomu nie przeszkadzało jak się prowadzą pozostali i czy w ogóle. Sami również nie wnikali w swoją egzystencję. Wenecja była miastem momentu. Żyli, bo żyli i nikt o śmierci nie marzył.
Chociaż na pozór.
W tę cudowną noc z czwartku na piątek, nie miało prawa to ulec zmianie.
Księżyc spokojnie oświetlał drogę ludziom późno idącym po ulicach Włoch. Pomagały mu w tym uliczne latarnie, które rzucały blado białe albo pomarańczowe światła. Idąc w ciszy lub rozmawiając z najbliższymi, przysłuchiwali się też śmiechom innych przechodniów, którzy kontynuowali swoje życie i nie myśleli co przytrafi się jutro, za tydzień, miesiąc. Tylko rozmawiali o tym co było, co jest.
Jednakże był jeden człowiek, nie oswojony ze sztucznym optymizmem miasta, który od początku tygodnia zastanawiał się co przyniesie czwartkowy zmrok. Nie słyszał konwersacji przechodniów, a skupiał się na własnych zmartwieniach, jakie od tych paru dni zakłócały mu normalne funkcjonowanie. Nie wzruszył go mocniejszy wiatr uderzający w skórę ani nawet obecność przyjaciela, który dotrzymywał mu towarzystwa w zapewne trudnych dla niego chwilach.
Rozejrzał się. Widział śliczne budynki, zapalone światła w oknach, ozdobione uliczki i uśmiechnięte społeczeństwo. Wyróżniał się na ich tle. Lecz pustkę panującą w środku zapełniała uroda Wenecji, cicho do niego mówiąca, że będzie dobrze i nie zawodząca, ale zarówno zakłamana, aura miasta mostów uchroni od bawienia się swoim losem tego, który powinien go powierzyć w innych.
Dzwony kościelne zabiły kilkanaście razy. Wybiła północ – punkt rozpoczęcia finalnego spotkania, w które z całego serca nie chciał wierzyć. Końce były niedopuszczalne dla nadal ciągnącej się nadziei.
Tak, na pewno atmosfera Wenecji zatrzyma ich od tragedii! Od poniedziałku minęło tyle czasu, musiał się uspokoić i dojść do wniosku, że jego życie jest warte czegoś więcej, niż natychmiastowego zakończenia. Ambicje musiały przebić się przez ponure myśli.
Uśmiechnął się nieszczerze, jak pozostali sobie tego po nim życzyli. Makabra się nie stanie. Z takim nastawieniem będzie iść przed siebie, a w międzyczasie nie odsunie wzroku od czaru nocy. Już piątkowej.
– Zachwyca cię? – Francis bacznie obserwował ruchy towarzysza. Jego trwogę w oczach, ściskanie dłoni i ciągłe zamyślenie czymś. Aczkolwiek widział również jak na chwilę pojawia się entuzjazm w niebieskich źrenicach, gdy obserwował atuty Wenecji. Zgadywał, że był to jedyny punkt gaszący niepokój we wnętrzu emocjonalnym Ludwiga.
– Możliwe. – Odpowiedź była krótka, pozostawiająca na swoim miejscu niedosyt. Nie miał sił na rozmowę. Nawet nie miał ich na dalsze gorączki. Chciało się cofnąć do domu za niebieskim ogrodzeniem, położyć w łóżku, zamknąć oczy i zapomnieć; ale czy byłoby to takie proste kiedy była świadomość, że w tym samym czasie życie mogła kończyć miłość?
Nagrobka nie pocałuje. Nie powie mu jak bardzo go kocha. Nie ułoży sobie z nim przyszłości tak długo, jak sam pod nim nie zaśnie. Będzie mógł dać kwiaty, lecz nie w ten sposób, w jaki oczekiwał.
Cholerne życie, cholerna śmierć! Przeklinał obydwa zjawiska, bo oba męczyły ciężkością cokolwiek, co istniało. Biednych ludzi, którzy nigdy nie prosili się na świat.
Westchnął najciszej jak mógł, ale dla Bonnefoya, który zmysły miał aktualnie wyostrzone dla obeznania niebezpieczeństw, było to praktycznie jak huk o ziemię.
– Żałujesz tego co mu powiedziałeś? – Zapytał z oczekiwaniem o szczerość. Wściekłość nim miotała, gdy Beilschmidt mu opowiedział co zaszło w szpitalu i jak bardzo nie po ich myśli wszystko się potoczyło. Początek był taki obiecujący! Szczerzył się nawet, jak o nim słuchał. Była namiastka powrotu do prawdziwej miłości. Nie oceniał, który bardziej zawinił. Ważne, że obydwoje.
Ludwig niepewnie skinął głową. Głupoty, jakie wypowiedział, w ciągu dalszym szarpały się z poczuciem winy i nie dawały odetchnąć. Był silnikiem, który Feliciano miał możliwość wykorzystać do pretekstu dobrego powodu do samobójstwa. Przerażała go myśl, że w momencie finałowych sekund Vargas by mógł wykrzykiwać jego imię.
Nawołując wtedy do ratunku, lecz go nie otrzymując.
A mieli na zawsze być razem nieważne co.
– Podobam ci się?
– Jest taka możliwość. – Chłopak uroczo się roześmiał. Minęły dwa miesiące, a serce już niezrozumiale wariowało. – Ale tego nie potwierdzam.
– Feliciano mógł mówić, że macie się tu spotkać teraz, ale nie było zapewnienia, że uda mu się dotrzeć. Lekarze na sto procent nad nim czuwają i nie pozwalają wyjść poza granice szpitala. – Celem Francisa było minimalne uspokojenie Ludwiga. Zbliżali się do umownego mostu i choć dzieliło ich jeszcze trochę czasu do dotarcia tam, to nie zauważał ani nie słyszał, aby cokolwiek się tam działo. Vargas spał w swoim pokoju. Wierzył w to. – Zresztą, Feliciano absolutnie od poniedziałku się uspokoił i zrezygnował ze zrealizowania tego... Czegoś! – Zaśmiał się pogodnie. Nie widząc jednak poprawy w obyciu Beilschmidta również posmutniał. Rudowłosy należał do problemów ich obydwóch. – Słuchaj, ja wiem, że to trudne...
– I to nie jest moja wina, a lekarze mają w obowiązku go upilnować. Również to wiem. – To właśnie miał zamiar powiedzieć niebieskooki. Najwidoczniej niczym przyjaciela nie zaskakiwał i mimo strachu przed niedaleką przyszłością, pozostawało w nim parę trzeźwych myśli. – To straszne wiedzieć, że w najgorszym przypadku zaraz zobaczę go na moście i że przyłożyłem do tego rękę. Albo, że już będzie po wszystkim, spóźniłem się i będą go wyciągać z wody, wieźć do szpitala, ratować go i... – Spokojny wzrok w ciągu dalszym go mierzył. Ciche mówienie Francisa "nie zamęczaj się tym, przecież to na pewno się nie stanie".
Lecz co miał poradzić, że już miał w głowie wizję, jak Vargas ostatnimi podrygami życia się do niego uśmiecha i ze szczęściem, acz niepewnie rzuca się w porywistą wodę.
– Nie rozmawiajmy o tym. – Wyrzucił sprawnie czując, że znajome duszności naciskają na klatkę piersiową. Myślenie o śmierci od dziecka było jego słabością. Francis rozumiał.
– Dobrze. – Odrzekł mężczyzna, rozglądając się po okolicy. Dalej piękna, nic nie uległo zmianie! Niech zajmie umysł czymś innym, a przejdą obok pustego mostu i nawet nie zauważą, jak znajdą się na nowo w bezpiecznym mieszkaniu. Od miejsca "pobytu" Vargasa dzieliło ich zaledwie kilka kamieniczek oraz niewielki, skromny park.
– Feliciano, musisz o siebie dbać. Widzisz przecież, w jakim jesteś stanie! – Cierpliwości brakowało kiedy widział, że osoba chora nie dostrzegała swojej choroby. Lecz właśnie, to była osoba chora. Z jednej strony irytacja, z drugiej próba zrozumienia. – Umrzesz, jak o siebie nie zadbasz. – Dodał z wyczuwalnym smutkiem.
– Nie bój się! Mam wszystko pod kontrolą i nawet nie jestem aż tak chory, jak uważacie. Jesteście przewrażliwieni. – Jedynie przeszedł na bardziej ekstremalną dietę, by poprawić swój wygląd. Parę dni, może tygodni pracy nad sobą i osiągnie upragniony efekt oraz piękno. Prawdziwej anoreksji na oczy nie widzieli.
Jednak było w tych słowach coś, co dawało poczucie, że coś jest nie tak. Ludwig nigdy nie martwił się bez powodu.
Szli w normalnej ciszy, jakby głowy nie bombardowały lepsze i gorsze wspomnienia, a po nich deptała niepewność. Byli coraz bliżej, a im bardziej dystans się zmniejszał, tym szybciej biły ich serca. Beilschmidt nie wykluczał, że może stracić przytomność. Desperacki ratunek od starcia z czymś, czego unikał.
Byli słabością, ale w niej też pokonujący siebie nawzajem.
– Powiedzieć ci żart? – Niech atmosfera się nieco rozchmurzy.
– Dawaj. – Odpowiedział Ludwig doceniając, ze Francis chociaż się starał go pocieszyć. Próbował nie zwracać uwagi, że park był dosłownie przed nimi i tak szybko jak uśmiechnięci ludzie do niego wchodzili, tak z równą prędkością z niego wychodzili. Koszmar był na wyciągnięcie ręki.
– Dlaczego woda nie zdała egzaminu? – Beilschmidt mógł się domyślić, że będzie to coś wyjątkowo suchego, ale szczerze, nie przeszkadzało mu to. Liczyła się intencja poprawienia mu humoru. Zerknął na Bonnefoya oczekująco, by zakończył żart. – Bo... – Jednak gwałtownie przerwał.
– Bo? – Beilschmidt początkowo nie dostrzegał niepokojącego szczegółu, który wśród ciemności oraz powiewających na delikatnym wietrze liści drzew rzucał się niemrawo w oczy. Francis jednak zauważył to wręcz od razu.
Migające na zmianę światło w barwie niebieskiej oraz czerwonej. Zaciekawieni czy smutni ludzie dookoła przyglądający się widokowi z zapewne kładki. Chodzący przy wyjściu z parku policjanci, którzy bezradnie na siebie patrzyli i coś mówili.
– O co chodzi? – Zapytał z konsternacją Ludwig, również po chwili zauważając niecodziennie widoki przed nimi. Im dalej szli, tym więcej dostrzegali. Stały samochody policyjne, pogotowie ratunkowe, a obok liczeni w dziesiątkach świadkowie, którzy choć nie do końca wiedzieli co właśnie oglądają, to pozostawali w miejscu i swoim zainteresowaniu. Bali się wejrzeć głębiej i zobaczyć co dzieje się bezpośrednio na moście.
Czy koszmar przechodził do rzeczywistości?
– Cholera... – Rzekł cicho Bonnefoy w obawie, zaczepiając żwawo idącego u boku starszego faceta. – Przepraszam! Wiem pan co tam się dzieje? – Spytał, wskazując drżącym palcem w stronę przejścia na wodzie.
Wodzie tak czystej, że szkoda było nie zjednoczyć z nią swego upadającego ciała.
– A nie wiem! – Powiedział awanturniczo staruszek. – Jakiś gówniarz chce z mostu skoczyć i się zabić. Nie wnikam. – Nie było więcej wątpliwości. Los miał ubaw, gdy oni zaczynali cierpieć.
I choć nadziei mieli pełno, a marzenia o szczęśliwej przyszłości dziarsko trzymały się w sercu, to nie mogli przewidzieć jakie plany będą mieli inni ludzie. Nie byli jedynymi panami życia.
– Jakie miejsce w Wenecji wspominasz najlepiej? – Zadał pytanie Ludwig, kompletnie nie mając pomysłu na następny temat. Łapał się czegokolwiek, a Feliciano i tak zdawał się być bardzo zadowolony. Rodzinne miasto przyjaciela było takie piękne. I nie ukrywał, że osobiście chciał tam kiedyś pojechać na wakacje.
– Jest taki ładny most! Lubiłem tam chodzić z rodziną, gdy byłem mały. Śliczne widoki tam są. – Odrzekł z rozmarzeniem Vargas, przypominając sobie słoneczny urlop z czasów podstawówki. Doskonale się bawił. – Jednak nie wiem dlaczego, ale mama z dziadkiem zawsze robili się smutni, kiedy tam chodziliśmy...
Ukochane miejsce samobójców, arena ostatnich kroków oraz wdechów, słów i wypowiedzianej prawdy wobec świata. Ziemia śmierci, straconych bliskich.
– Feliciano! – Ostatni przystanek spokoju psychicznego zapadł się pod świadomością, że to autentycznie zbliżający się koniec.
Ludwig zerwał się do biegu w stronę mostu, chcąc jak najszybciej się upewnić czy to tylko przykry zbieg wypadków, czy naprawdę spełniło się jedno z gorszych oczekiwań. Zimny pot wstąpił na skórę, a w brzuchu pojawiły się znajome skurcze. Bał się. To przecież nie mógł być koniec. Mieli tyle rzeczy do zrobienia! A jeśli nie pobiegnie dostatecznie szybko...
– Zaczekaj! – Francis nerwowo złapał Beilschmidta, nim ten dobiegł do granicy parku. Również miał obawy, ale nic nie było potwierdzone. Lecz znając zrządzenie losu akurat ich życia, Vargasowi jednak się udało dotrzeć do krajobrazu śmierci. – Skąd możemy mieć pewność, że to na pewno Feliciano stoi na moście?! Może to jakiś inny chłopak chcący popełnić samobójstwo? – Nadzieja w jego oczach była mordowana od irytacji.
– Zawsze próbowałem nastawić się pozytywnie i mieć nadzieję, że nie spełni się moje najgorsze oczekiwanie, ale po kilku incydentach doszedłem do wniosku, że chyba wolę się martwić na zapas, niż potem tracić. – Za dużo cierpienia ze swojej głupoty napotkał, aby dać się nabrać na bajeczki "nadzieja umiera ostatnia".
– Jesteś strasznie przewrażliwiony! Nic nie kończy się zawsze źle. Można czasem pomyśleć, że teraz będzie lepiej. Ja na przykład tak robię, by się uspokoić. Nadmiernie się martwisz. Niepotrzebnie! – Feliciano cechowała beztroska. Tego nie można było nazwać optymizmem. Aczkolwiek miał rację w tym, że ciągłe zmartwienia nie prowadziły go do niczego dobrego. – Pomyśl czasem, że będzie dobrze.
– Jak wielkie jest prawdopodobieństwo, że właśnie teraz, to jest jakiś inny chłopak, który postanowił się zabić akurat tutaj?! Aż takie zbiegi okoliczności nigdy się nie zdarzają! – Nie słuchając odpowiedzi Bonnefoya, pobiegł dalej. Musiał, ale to naprawdę musiał zobaczyć co tam się dzieje. A nuż, jakoś zapanuje nad sytuacją.
Rudowłosy pewnie miał resztki rozsądku w sobie.
– Ludwig, proszę, stój! – Siłą rzeczy też zaczął emocjonalnie biec ku wodzie. Z każdym krokiem coraz bardziej się zbliżali do wyznaczonego celu, którego z równie każdą sekundą intensywniej nienawidzili i wyklinali w swoich myślach.
Przybyli pod kraniec parku, gdzie stacjonowali policjanci. Niewiele stąd było widać tego, co faktycznie przyciągnęło tylu ludzi. Większość zasłoniły pojazdy, gapiowie, czy resztki wyobraźni zaczarowanej kłamliwą atmosferą Wenecji.
Nic złego się nie stanie. To miejsce wolne od tego.
Beilschmidt spróbował przedrzeć się przez tłum funkcjonariuszy, którzy nieporadnie zerkali na most i próbowali wymyślić co dalej. Nie zostawią tego samotnie. Szybko jednak zauważyli obcego mężczyznę bez jakichkolwiek słów starającego się dotrzeć na miejsce niespełna tragedii.
– Przykro nam, ale nie są panowie upoważnieni do bycia tutaj! Mamy sytuację wyjątkową, wstęp jest wzbroniony. – Mogli się tego spodziewać. Francis i Ludwig zestresowani na siebie spojrzeli, a następnie na policjanta. Zapewne nie było niczego co by ich przekonało, żeby jednak dać im możliwość zobaczenia z bliska. Upewnienia się choć chwilkę, czy aby na pewno to Feliciano.
Może Francis miał rację? Może zbiegi okoliczności istnieją?
– Niech pan zrozumie, że to dla nas ważne i musimy tam pójść! Jest szansa, że to nasz bliski tam jest i chcemy się upewnić i w razie czego go ratować. To istotne dla nas. – I kiedy Bonnefoy próbował grać na litość, Beilschmidt ciężko przepchnął się przez blokadę policyjną. Nie mógł sobie pozwolić nie zdążyć przez taką głupotę. Prędko odczuł na ręce próby odciągnięcia go, a dzieliły go od Vargasa emocjonujące sekundy, ale równie szybko uczucie z ręki zniknęło. Szedł przed siebie. Francis w duchu się uśmiechnął i poszedł przodem. – Naprawdę prosimy o zrozumienie. To nie są żadne żarty.
Przedarli się przez chmarę przeszkód w postaci samochodów, lekarzy lub innych funkcjonariuszy, jacy profesjonalnie mogli rozstrzygnąć cudze próby samobójcze. Lecz skoro byli tacy profesjonalni, to dlaczego dalej tutaj byli? Zgadywali, że akcja ratunkowa trwa już trochę czasu.
Ludwig schylił głowę. Nie chciał tego widzieć. Naoglądał się tego wystarczająco w złych snach, jakie nie dawały spokojnie żyć od poniedziałku i nastawiały na zakończenie historii w sposób krwawy.
Jednakże, spojrzeć musiał. Po to tu przyszedł. Gdyby nie przeczucie, nawet nie fatygowałby się o wychodzenie z domu czy wylot z Berlina.
Spojrzał w górę – na piękny most stojący tu od lat, widzący miliony żyć, ale nie chroniący żadnego. Za to namawiający, że istnienie niczego nie jest warte, a skacząc w głęboką wodę i idąc z falami, nie zostawi się nic istotnego za sobą. Żadnej rodziny, przyjaciół, lepszej przyszłości. Ponoć po burzy wychodzi słońce!
Dlaczego więc niektórzy żyli w nieustannym mroku?
I nie dostrzegał pierw chłopaka stojącego za barierą, wpatrującego się w swoje odbicie wodne, wyobrażający sobie jak tym odbiciem się staje i choć inni próbują go wyciągnąć oraz kazać dalej żyć, to on szczęśliwy odpływa w spokoju. Nie widział powiewających na wietrze włosów, w ciemności przybierających kolor kasztanowy, a nie ten pamiętny rudy, w jakim kochał zatopić swoje palce czy usta. Nie zauważał również bladej cery, teraz zapewne zmarzniętej, jak to okryta była cienkim ubraniem szpitalnym i wziętym nie wiadomo skąd płaszczem.
Może po prostu nie chciał tego widzieć.
Nie miał na tyle odwagi, aby to zobaczyć. Patrzył wszędzie, ale nie na punkt, gdzie wiedział, że stoi on.
Życie nie warte kontynuowania. Pełne bólu, cierpienia, niezgodności. Był błędem, który nigdy nie powinien się począć, a jednak przez osiemnaście lat sobie wmawiał, że coś z tego będzie; że jak się urodził, to był ku temu jakiś cel. Teraz go rozumiał. Celem było pokazanie, że można urodzić się nie mając do tego sensu. Bycie marionetką w rękach silniejszych nie odpowiadało mu. Dlatego zdecydował, że jedynym sposobem na wyrwanie się i zaczęcie żyć tak, jak zawsze sobie tego życzył, to będzie zaprzestanie oddychać. Nie czucie dłużej "natchnienia" w sobie.
W tej chwili podziwiał nocne niebo. Kochał na nie patrzeć i przypominać sobie o dniach, gdy nawet w najgorszych etapach dla życia znajdował w nim niewielkie, ale urocze pozytywy. Cieszył się, że teraz te same gwiazdy, do których składał niespełnione za dziecka życzenia, mogły oglądać jego koniec.
Drobnymi dłońmi trzymał poręcz mostu, będąc gotowym za moment, a może parę minut, odepchnąć się zgrabnie i poczuć na ciele zimną, lecz jakże silnie dającą wolność wodę. Stać się jednym z białą pianą, kostnieć od napływu mrozu, zapominać powoli o zmartwieniach, jakimi się torturował od miesięcy. Wymarzona śmierć, do jakiej w końcu dorósł.
Nikt go nie zatrzymywał. Świadomość, że za nim stoją lekarze oraz policja nic nie dawała. Nie miał żadnego powiązania z tymi ludźmi, a że oni chcieli ratować życie, o którym nic nie wiedzieli, to już tym bardziej nie jego problem. Zanim do niego dotrą, będzie fantazyjnie płynąc ku dnie, a wtedy świat zapomni, że kiedykolwiek istniał Feliciano Vargas.
Trzeci syn Veronici oraz Gabriela Vargasów, ten niegdyś wiecznie śmiejący się dzieciak, którego kojarzono z wręcz niepoprawnym optymizmem, niekończącą się nadzieją i zaradnością na wszelki smutek świata. Kiedy on się cieszył, cieszyli się inni. Lecz błagał ostatkiem świadomości, by nie zapamiętano go w ten sposób. Nie był dłużej tym samym Feliciano, którym chociaż potajemnie pragnął być na nowo, to nie miał siły do niego dążyć.
Skróty – wszyscy szli na skróty.
A jeżeli jakimś cudem chłodny pływ go nie zabije, pozostawało to skromne, zabrane ze szpitala ostrze; nóż ukradziony jeszcze trzy dni temu, kiedy intensywnie rozważał co ma się z nim stać. Zaprosił najważniejszych na swój pogrzeb, a takich uroczystości się nie odwołuje. Zmarli, jak i przyszli zmarli zasługiwali na odejście wśród kochanych. Dlatego silnie rwał się do zginięcia jakkolwiek.
Niech błękit potoku wypełni się czerwienią.
Albo niech biel ubrania nasiąknie posoką.
Wszystko jedno. Byle umrzeć i widzieli, a zapamiętali go jako nareszcie szczerego Vargasa.
– Szkoda, że go nie ma... – Szepnął do siebie, a jak wiatr mocniej zawiał, to opatulił szczelniej niedługo martwe ciało płaszczem. W nim przyleciał do Wenecji. To było tyle czasu temu, że kompletnie stracił jego rachubę. Poza żałowaniem, że nie da rady pożegnać się z najdroższymi przyjaciółmi i rodziną, o smutek przyprawiała go nieobecność tego, którego bezpośrednio zaprosił.
Brakowało Ludwiga.
Widocznie nie brał go na poważnie.
Jedna, samotna łza zleciała po lichym policzku, ale nie przyznawał się przed sobą, że było mu przykro. To tylko Beilschmidt. Nie miał obowiązku się tutaj stawiać. Zaśmiał się na pocieszenie, mocniej ściskając barierki. Skok go wewnętrznie przerażał. Były plusy. Cieszył się, że mógł odejść w mieście, w którym się urodził.
Wenecja, miasto zakłamania. Gdzie wszyscy rzekomo są szczęśliwi, a w rzeczywistości ukrywają swoje zmartwienia pod osłoną bycia zwykłymi optymistami. Poczuł się gorzej, gdy zrozumiał dlaczego tyle razy matka z dziadkiem posmutnieli w tym miejscu. Odeszło na tym moście wielu ich znajomych, którzy takie osłonki ubierali, a to po to, by Wenecja nie wypadała ze spojrzenia, że jest ostoją radosnych. Teraz tym bardziej nie skojarzy im się dobrze.
Wstyd było przyznawać matce, że nie chciał życia, które mu dała.
– Cóż, to już nie będzie moje zmartwienie! – A szczególnie kiedy zostanie martwym.
Puścił barierki, lekko się zachwiał, zachichotał ponuro i spojrzał w niebo. Jak był mały, marzył aby stać się jedną z gwiazd i obserwować z góry tych, których zostawi. Oświecać im drogę do lepszego życia, którego sam nie potrafił posiąść, lecz wierzył, że osiągną go inni.
Oczywisty był strach przed śmiercią. To naturalne u ludzi.
Skacz, nic nie tracisz, a będziesz wolny.
Nie daj się instynktom. Życie jest nie warte kontynuowania.
Nie masz dla kogo żyć.
– Miło było...
– Feliciano! – Miał rzucać się w błękitne fale, stać się ich sprzymierzeńcem, najlepszym przyjacielem, ale nagle usłyszał krzyk znajomego głosu. Przysięgał, że słyszał go gdzieś, lecz otumaniony kresem umysł nie umiał stwierdzić gdzie.
– Feliciano, pamiętasz jak wysłałem ci kwiaty oraz list? – Grudniowy wiatr otaczał ich sprawnie, nie dając skupić myśli na jednym punkcie, a przynajmniej co chwilę go odciągając od faktu jak pieruńsko było zimno. Zimowe noce zawsze były surowe. Lecz Ludwig miał na odwrót i nie potrafił myśleć o niczym innym, jak o błędnym wyznaniu, które zaraz złoży.
– Oczywiście, że pamiętam! Jak mógłbym zapomnieć o tym cudownym prezencie? – Nie obraziłby się, gdyby zapomniał. W środku Vargas nieco się domyślał do czego to zmierza. Spacer tylko we dwójkę, w romantycznym plenerze, a wspomnienie o rzeczy, która zapowiedziała wyznanie miłości jeszcze bardziej utwierdziła go w jednym przekonaniu.
– No właśnie. Pisałem, żebyś dał mi czas i pozwolił na porządne przygotowanie się do miłości i naszego związku. Pewnie już wiesz do czego zmierzam. – Wskazywało na to łatwe do wyczucia złote spojrzenie drugiego chłopaka, z którego złoto ekscytacji wręcz się wylewało. Dla szczęścia Vargasa mógł się poświęcić... Udawanie nie jest trudne! Co złego może się stać, jak w odpowiedniej chwili powie o prawdziwym stanie rzeczy, a wytłumaczy się pragnieniem utrzymania Feliciano przy życiu? Nie miał złych intencji. Ujął lekko twarz rudowłosego w swoje dłonie. Musiał ignorować blokadę.
– Kochasz mnie? Tak na poważnie? – O ile przeczucie go nie myliło, a los nie śmiał się w twarz, marzenie się spełniało! Już wyczuwał na ustach słodki posmak pocałunku, symbolizujący najprawdziwszą miłość oraz drogę do niekończącego się związku.
Gdyby on tylko wiedział co stanie się za kilka miesięcy.
– Nie zadawaj głupich pytań, na które są oczywiste odpowiedzi. – I zanim obydwoje się obejrzeli, złączyli usta w pocałunku. Nieidealnie perfekcyjnym, wyciągniętym jak z bajki, a naprawdę będącym koszmarem. Acz obydwaj w swej nieświadomości przyznawali, że moment to był piękny. W szczerości i kłamstwie, tak intensywnie wyczekiwany.
– Więc teraz jesteśmy parą? – Zapytał z ogromnym pokładem euforii Feliciano. Dalej nie wierzył, że poszło to tak łatwo!
– Mówiłem ci coś o głupich pytaniach. Tak, jesteśmy parą. – Brakowało jedynie tych dwóch słów, których się bał. Słów, które będą go więzić do grobowej deski. Jednakże, poświęcenie granic nie znało. – Kocham cię.
Bolesny widok przyciągnął dotkliwe wspomnienie. Wtedy nie wiedział, jaką ilością szczęścia oraz zdrowia będzie musiał zapłacić za niedługą radość.
To Ludwig do niego krzyczał. Okazało się, że przyszedł. Lecz wiedza co mówił w poniedziałek, jak się zachowywał i co robił nawet miesiące temu; to nie pozwalało uwierzyć, że faktycznie pragnął zatrzymać go przy życiu.
– Więc jednak przyszedłeś! – Zawołał wesoło Vargas, odwracając się przodem do gościa. Każdy bez wyjątku obserwował, próbował interweniować, ale w tej chwili liczyła się tylko ich para. – Już się martwiłem, że nie przyjdziesz i miałem kończyć bez ciebie. – Dodał z udawanym zadowoleniem. Ilość kpiny, jaka wylewała się z jego słów, była niepoliczalna. Beilschmidt tylko patrzył krzywo i próbował analizować czego świadkiem tak naprawdę jest.
Gdyby przyszedł trochę później, to oglądałby jak wyciągają chłopaka z wody. Klął na przeczucie, jak i mu dziękował.
– Co ty tam robisz?! Do końca cię pogrzało?! – Zapytał zdenerwowany, ale pod koniec ton łagodząc. Nie spodziewał się dobrych efektów po brutalności. Stopniowo próbował się zbliżyć do Feliciano, żeby w razie potrzeby go łapać lub nawet siłą zaciągać do bezpiecznego miejsca, lecz zauważając, że im bliżej był, tym dalej był Vargas, zaprzestał ruchów. Rozmowa była święta. Rudowłosy uśmiechnął się, choć nie było to zbytnio zauważalne w blasku ciemności. – Wracaj tutaj.
– Z jakiej racji? Sądziłem, że oczywiste jest dlaczego tutaj jestem. Mogłeś się domyślić, a miałeś czas od poniedziałku. – Próbował nie wierzyć, że to się stanie. Nie wszystko było takie proste, jak w obliczu zbliżającego się zakończenia było to dla Vargasa. Życie nie było prostymi, białymi kwadratami oraz prostokątami, a trudnymi do odgadnięcia kolorowymi plamami. – Mimo tego, naprawdę bardzo się cieszę, że postanowiłeś się ze mną pożegnać. Jest parę rzeczy, które chcę, byś przekazał innym, a tobie też mam coś do powiedzenia. – Nie miał zamiaru tego słuchać. Nie dlatego, że był wściekły, a wierzył, że rozwiązanie było inne.
Uda się, musi się udać! Feliciano był zaledwie paręnaście kroków dalej!
Śmierć wyrywała mu go z rąk i uciekała z zawrotnym tempem, jednak miał resztki tej cholernej nadziei, której nienawidził, że gdzieś jest punkt zaczepny, dzięki któremu, to mu złotooki poda dłoń.
– Nie będę niczego przekazywać. – Odparł stanowczo, co spotkało się ze śmiechem rozmówcy. Znał go wystarczająco. Słyszał, że śmiech ten wydobył się przez łzy.
I nawet nie był w błędzie.
– Zawsze kiedy przychodzisz, a ja płaczę, to nie wiem czy powinienem już przestać i się cieszyć twoją obecnością, czy płakać jeszcze bardziej, bo przyszedłeś i ze mną jesteś. – Wyszeptał w ramię partnera po kolejnym, bolesnym załamaniu i mocniejszym ataku choroby. Ludwig chyba miał alarm, który grał kiedy coś złego mu się działo. – Dziękuję, że cię mam.
– Nie dziękuj. Od tego tu jestem. – I zawsze będzie.
– Szkoda, bardzo szkoda... – Nie miał sił cokolwiek mówić. Nawet patrzeć nie miał siły, a kontakt wzrokowy utrzymywany z ukochanym był męczący.
Jak go nazwał?
Ukochanym?
Nie było sensu dłużej się oszukiwać. W udawanej nienawiści do Ludwiga we wszystkim co źle zrobił i powiedział, tak naprawdę go kochał. Był w stanie przejść przez ogrodzenie i do niego pobiec, rzucić się w objęcia i wykrzyczeć z płaczem, że za wszystko przeprasza i niech na zawsze pozostaną szczęśliwi razem. Lecz czy potem by tego nie żałował?
Odpychał się bariery i ją łapał, zastanawiając się męcząco co w końcu powinien zrobić. Beilschmidt patrzył, policjanci patrzyli, lekarze oraz Francis też.
Nie rezygnuj. Zaszedłeś tak daleko! Wiesz ile cię kosztowała ucieczka ze szpitala. Planowałeś to tyle czasu. Przyjście Ludwiga nie może cię zatrzymać i zresetować całego postępu, jaki wykonałeś.
– Skoro ty nie chcesz niczego przekazać, to może Francis się zgodzi. – Rzekł z nadzieją, patrząc na dalekiego kuzyna. Tyle lat razem, bliżej lub dalej. Bonnefoy go znał i zdawał sobie sprawę na co go stać. Niech ostatni raz pokaże, że osiemnaście lat znajomości nie poszło na marne. – Słyszysz mnie? – Upewnił się, zauważając niepewność w Francisie. Nie odmówi.
– Nie wygłupiaj się i chodź do nas... – Wyrzucił słabo. Powierzał to Beilschmidtowi, sam o to prosił, ale również nie mógł pozwolić, żeby Feliciano zjednoczył się z martwymi bliskimi. – Naprawdę nie musisz tego robić! Pomożemy ci, będziemy wspólnie walczyć o twoje dobro! Daj sobie szansę! – Wykrzyczał, ale jak do ściany. Odparła głucha cisza poprzedzona echem jego błagań.
Jedyne co stępiło szloch rudowłosego anorektyka, to szum wody, z którą desperacko pragnął się połączyć. W niej nie będzie widać mokrego strapienia. Tam nikt nie zbierze dłonią smutku, skoro otaczałyby ich miliardy kropel.
Dlaczego nie dadzą ciału wśród tych kropel tańczyć? Nauczą się żyć bez niego, a śmierć była rzeczą tak naturalną i codzienną. Nie cierpiał przywiązania do ludzi.
– Dobrze, to po prostu to powiem. Może jednak ktoś będzie chciał to przekazać. – Dziękował nocy, że zasłaniała ciemnością twarz. – Do Feliksa i Elizy. – Zaczął doniośle. – Jeżeli jeszcze żyją i mają się jakkolwiek dobrze, to powiedzcie im, że dziękuję. Dziękuję za te wszystkie lata, które mogłem z nimi spędzić. Jestem wdzięczny za każdy dzień, wsparcie, uśmiech, zabawę, wspólną radość... Byli najlepszymi przyjaciółmi, jakich mogłem sobie wymarzyć. Bez nich mógłbym odejść jeszcze wcześniej, ale byli ze mną i mnie nie zostawili. – Prosił, by sobie bez niego poradzili.
– Będziemy przyjaciółmi na zawsze, prawda? – Zapytał z zaciekawieniem swoich przyjaciół rudzielec. Znali się już trochę lat, ale dopiero teraz nawiedziła go ciekawość jak z tą wiecznością u nich będzie.
– Oczywiście, że tak! Dlaczego mielibyśmy się po drodze rozstać? – Erizabeta nie brała pod uwagę nieszczęśliwych zrządzeń losu. Mają być razem i koniec! Nie obchodziło ją co pomyślą inni. Ona uważała tę przyjaźń za wieczną.
– A co z, no wiecie... – Feliks stąpał po ziemi nieco bardziej realistycznie, lecz również wierzył, że ta znajomość przetrwa długie dziesiątki lat. – Śmiercią? Kiedyś się rozstaniemy, siłą rzeczy. – Dodał zakłopotany, początkowo nie będąc pewny czy poruszanie tego wątku jest oczekiwane. Popatrzyli na siebie, a po chwili Feliciano zaśmiał się, jakby wcale nie mówili o przykrym wydarzeniu.
– Odejdziemy razem! Nie damy sobie bez siebie nawzajem rady nawet na momencik, więc myślę, że jakimś cudem koniec złapie nas w tym samym czasie. – Lekka obecność melancholii była wyczuwalna, ale myśl też wydawała się dziwnie przyjemna. – Będziemy przyjaciółmi na zawsze i nie spędzimy bez siebie ani sekundy! – Po śmierci, gdzieś gdzie może być życie po życiu, spędzą obiecaną wieczność.
– Do mamy, brata i dziadka. – Kontynuował z łkaniem. – Dziękuję im, że w ogóle mnie chcieli i zawsze jakoś się starali, żeby moje życie było dobre. Robili więcej, niż kiedykolwiek oczekiwałem. Jestem naprawdę wdzięczny, że dali mi życie, lecz... Przepraszam, ale go nie chcę. – Ścisnął mocniej barierkę. Powiedział to głośno, a obiecał, że poza jego myśli to nigdy nie wyjdzie.
Widział w spojrzeniu Francisa oraz Ludwiga ból porównywalny do jego.
– Mamo, czy kiedykolwiek rozważałaś, żeby się mnie pozbyć? – Veronica niespodziewanie zaprzestała mieszania zupy i spojrzała zaskoczona na syna. Feliciano lubił sobie żartować, ale teraz widziała po jego sposobie bycia, że pytał poważnie.
– Skąd to pytanie? – Zapytała niepewnie.
– Nie wiem. Tak tylko się zapytałem. – Nie było to pytanie typowe dla Vargasa. Na pewno coś na niego teraz oddziaływało, co dobre być nie mogło, bo nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiał, a przynajmniej się tym mętnie nie chwalił. Kobieta usiadła naprzeciwko niego, bez zastanowienia już znając odpowiedź. Była matką. Jak mogła żałować urodzenia syna, którego kochała ponad własne życie?
– Feli, nigdy, ale to naprawdę nigdy i z ręką na sercu, nie myślałam o pozbyciu się ciebie. Jesteś moim oczkiem w głowie i kocham cię równie mocno co Lovino czy resztę rodziny. Nigdy nie będę chciała się ciebie pozbyć. – Szczerość w słowach kobiety była oczywista. Feliciano już nie miał wątpliwości, że ratunku mógł szukać w rodzinie.
Rodziny teraz obok nie było.
Przerwał monolog na chwilę, chcąc przełknąć słone łzy i pozbierać ruinę emocjonalną, jaką miał w środku. W ciągu dalszym nikt nie spuszczał z niego wzroku. Patrzyli, słuchali, a w swoim słownym cierpieniu nawet nie zauważył, że Ludwig się do niego zbliżył o kilka kroków. Był najbliżej ze wszystkich.
Kroki były wykonane z trudnością. Po głowie krążyły pytania jak zareaguje Vargas, czy będzie zadowolony, czy zacznie kazać się odsunąć, grozić, a może uśmiechnie się delikatnie i całymi siłami przybiegnie, przytuli oraz przeprosi za ryzykowanie życia. Beilschmidt nie wiedział jak ma się zachować. Myśli skupiały się na jednym fakcie, a inne były nieistotne – Feliciano chciał się zabić.
Między nimi przechodziła dziwna, niezrozumiała aura zrozumienia. Lecz co rozumieli, jak byli od siebie tak różni? Strachem było przyznanie, że nadal się kochali, choć do przyznania właśnie tego zmierzało całe to spotkanie.
Kochasz go.
Ale też go nienawidzisz.
Czego od niego chcesz?
– Jeszcze chciałeś coś powiedzieć mi. – Drżący głos mężczyzny wskazywał na strach. Pocieszające dla rudowłosego było, że nie był tutaj jedynym, który przerażeniem kierował swoje działania. Z tą różnicą, że Ludwig był jeszcze odpowiedzialny. Pragnął go uratować, gdy on, jak małe dziecko, odrzucał wszelkie chęci pomocy i uciekał. Odsunął się nieuchwytnie, byle tylko w obliczu pewności ukochany go nie złapał i nie przyciągnął na bezpieczną stronę mostu.
Śmierć była sprzymierzeńcem. Nigdy nie powiedziała mu rzeczy, których później żałowała. Zawsze była pewna swoich słów, nakłaniała go do poprawnych rzeczy, a w chwilach zwątpienia nie opuściła i szeptała pociesznie do ucha "zrób to". Tego samego wymagał od miłości życia, a nigdy tego nie dostał. Lecz zgadywał, że namawianie drugiego człowieka do samobójstwa nie było w stylu mentalności Ludwiga.
– Chciałbyś, bym kiedykolwiek zrobił sobie krzywdę? – Beilschmidt z politowaniem oderwał się od wypełnianych papierów, a wzrok zawiesił na Vargasie. Jego pytania były coraz dziwniejsze, a jednak zadawane na serio. – W sensie, czy byś mnie namawiał do zrobienia sobie krzywdy?
– Przerabialiśmy to wiele razy. – Zaczął spokojnie, wstając od biurka i podchodząc do rudzielca, rozwalonego swobodnie na chyba ich wspólnym łóżku. Dziwnie to brzmiało w obliczu niedawno rozpoczętego związku. – Nigdy nie będę chciał, żeby stała ci się krzywda. I tym bardziej nigdy nie będę cię namawiał do zrobienia jej sobie.
– Czy jak będziesz widział, że dzieje mi się coś złego, to zareagujesz?
– Oczywiście. – Odpowiedział wręcz naturalnie, bez zastanowienia. Chociaż oszukiwał, to nie ukrywał, że bezpieczeństwo Feliciano było dla niego najważniejsze. Udawana miłość nie wykluczała troski, którą dla Vargasa żył.
– Więc słucham, co masz mi do powiedzenia? – W napływie następnych wspomnień anorektyk odleciał. Nie skupiał uwagi na słowach rozmówcy, a na jego monologu sprzed miesięcy. Spojrzał nieobecny na byłego, uśmiechając się niespełna pod nosem.
– Nic nie uległo zmianie. – Wyrzucił, prostując się. Ogrom pięknych chwil, jakie ze sobą spędzili, były nie do policzenia, a stos łez wylewanych podczas przypominania sobie ich był też niemożliwy do opanowania. Pragnęli złapać swoje ręce ostatni raz. Po raz ostatni rzec sobie, że nigdy siebie nie zostawią. – Również kłamałem. – Miliony wątpliwości pojawiały się, gdy o tym mówił. Lecz jak to była szczytowa noc na szczere wyznania, korzystał. – Mówiłem, że cię nienawidzę, że nie chcę już z tobą być. – Wymowna cisza przerwała. Obydwoje drżeli na powiększającym się zimnie. Marzyli, aby wpaść w swoje objęcia, lecz aura robiła się na tyle gęsta, nieprzyjemna i przewidywała nieprzyjemne rzeczy, że woleli ugrzęznąć w stałym miejscu. – Ale wtedy cię oszukiwałem. Mimo wszystko, nawet jak prawda się wydała, to nic nie przestałem. – Kochał w cierpieniu. Śnił o powrocie. Jednak rozsądek wykrzykiwał, że nie ma już żadnych szans. – Chciałbym do ciebie wrócić.
Nic nie miało sensu! Nie miał mówić tych wszystkich rzeczy, które utwierdzały w przekonaniu Ludwiga i go samego, że mógł po prostu podejść i swoje pragnienia spełnić! To nie było takie łatwe, na jakie mogło brzmieć.
Kiedy woda pięknie nawoływała do spotkania z nią, gwiazdy zniecierpliwione czekały na nowego przyjaciela, a wiatr wręcz pchał go na dół dając znać, że cały świat czeka na jego koniec, nie był w stanie odsunąć się od życiowej linii mety. Osiągnął ku końcu za wiele, żeby przestać.
– Rozumiem, że to może być trudne, ale nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy byli razem. – Wyciągnął dłoń do chłopaka. Był za daleko, by go swobodnie złapać, ale wystarczająco blisko, aby w razie czego ratować. Złote oczy ze zwątpieniem go mierzyły. W ciemności nie mógł dokładnie stwierdzić co dzieje się na twarzy ich właściciela, lecz przypuszczał, że nie były to wcale uczucia bardzo inne od jego własnych. – Błagam. Też chcę z tobą być. Tym razem mówię prawdę.
Prawdę.
Był szczery.
– Feliciano nie jest idiotą. Może czegoś mu w mózgu brakuje, ale debilem naprawdę nie jest. Zorientuje się, że coś jest na rzeczy i będzie wobec ciebie podejrzliwy. – Gilbert nie był zadowolony z decyzji brata. Będzie mu to powtarzać od początku do końca, aż Vargas faktycznie zetknie się z gorzką prawdą. Młodszy Beilschmidt westchnął.
– Wiem! Ale co ja mogę poradzić?! Chcę, żeby wyzdrowiał, był bezpieczny, a udawanie nie jest dla mnie wielkim problemem. Nie zorientuje się, możesz być pewny. – Kłamstwo miało krótkie nogi. Niestety się z tym liczył, lecz obiecywał sobie, że utrzyma to w fazie nie odkrycia najdłużej, jak się da. – Zakocham się w nim...
– Kiedy? Gdy będzie za późno, a Feliciano będzie na skraju wytrzymałości z anoreksją? Gdy jego psychika będzie zrujnowana twoim kłamstwem do tego stopnia, że będzie myślał tylko o samobójstwie? – Roderich nie był opryskliwy zawsze. Jednak jak już się okazja zdarzała, przedstawiał proste fakty. – Zastanów się co robisz i przerwij to, zanim będzie za późno. Feliciano nie jest zabawką, którą pobawisz się pięć minut i rzucisz w kąt. Żaden człowiek nie jest zabawką. Później ci już tak nie zaufa.
– Dziwię się, ale Roderich ma rację. Porządnie się zastanów i podejmij odpowiednią decyzję. – Przykre było oglądanie zawodu w oczach rodzeństwa, gdy po prostu chciało się dobrze. Zdawał sobie sprawę, że nie postępuje słusznie, lecz w obliczu takiej sytuacji innych rozwiązań nie miał. – Inaczej doprowadzisz do tragedii.
Ostrzegali go od początku, ale trwał w swoim błędnym przekonaniu, że miłość się w nim pojawi odpowiednio szybko, a może nawet nie będzie konieczne przyznawanie, że na początku nie był koniecznie szczery. Vargas przecież nie musiał wiedzieć o wszystkim.
Lecz kłamstwo wyszło na jaw, a teraz stali na moście i patrzyli na siebie z żalem.
– Naprawdę chcę być z tobą i cię kocham. – Sen o wspólnym życiu trwał w ciągu dalszym. Nigdy się nie zakończył, a tylko nie zaglądał do ich myśli wiecznie. Ludwig miał trudności z wypowiadaniem tych słów. Nie dlatego, że były wymuszone, a obawiał się reakcji Feliciano. Zerkał na niego niezrozumiale, zapewne samemu się zastanawiając czego oczekuje. Modlił się całym sobą, żeby drobne ciało się w niego wtuliło, a on miał pewność, że są bezpieczni.
– Możemy razem być w nowej wieczności. – Wypowiedział z uśmiechem chłopak. Podobała mu się wizja, gdzie razem stawali się gwiazdami i oświetlali drogę tym, których zostawili. Lecz co najważniejsze, mieliby siebie. – Chcesz skoczyć ze mną? – Serce zabiło szybciej od usłyszanej propozycji. Obecnie i rudowłosy wyciągnął spokojnie rękę ku ukochanemu. – Zostaniemy razem aż do końca wieczności. – Zapewniał, a resztki optymizmu nie schodziły z bladego, nadal mokrego oblicza.
– Żartujesz sobie... Ogarnij się i chodź tutaj! Przestań odwalać wygłupy i gadać pierdoły! – Tego było za wiele. Cierpliwość się skończyła, a dotąd z nadzieją wyciągnięta dłoń ukształtowała się w pięść. Nie miał zamiaru dłużej się bawić, kiedy mogli to zakończyć już sto razy. – Gdybyś naprawdę chciał się zabić, to byś już to zrobił nieważne czy tu jestem, czy nie. Aktualnie tylko szukasz uwagi i upewniasz się czy wszyscy będą płakać i panikować, jak skoczysz do tej cholernej wody! Nic nie jest stracone! Masz dla kogo i po co żyć! Wiem, że to ciężkie. Wiem, że może brakować ci motywacji, ale wiedz, że masz mnie, masz rodzinę, przyjaciół. Nikt nie zostawi cię sam. – Czy jego słowa miały siłę? Vargas nie zmieniał wzroku od początku. – Proszę cię ostatni raz, chodź do mnie.
Okazało się to bezużyteczne. Mógł mówić, prosić, przekonywać, a anorektyk dalej by siedział w swojej bańce i mimo kodowania każdego słowa dokładnie, to znajdowałby następne powody do nie zgadzania się. Próbował nie winić. To w ciągu dalszym był zaledwie Feliciano Vargas; ten sam Feliciano, którego zapamiętał jako dziecinnego, upartego, "wszystko" wiedzącego. Obecnie była ta mała, ale znacząca różnica, że kontrolowała go chora siła ciągnąca bez przerwy do śmierci.
– Rozumiem. – Odparł Vargas i odwrócił się. Spojrzał niemrawo na płynący strumień, w którym odbijała się uroda gwiazd oraz księżyca, a między nadchodzącymi towarzyszami ujawniał się on. Za nim panowała cisza. Każdy nasłuchiwał jego intensywnego oddechu, a wzrok wyostrzył się na chyboczące ruchy ciała przygotowanego na uczucie mrozu w swoim kresie. – Miałem to powiedzieć wcześniej, ale przyszedłeś... – Zaśmiał się. – Miło było was wszystkich poznać i być z wami. Do zobaczenia.
Policzył do trzech. Szybciej, niż gdyby liczył normalnie. Puścił barierkę, pociągnął nosem ostatni raz i pomyślał o sobie z przeszłości.
Nie byłbym z siebie dumny.
Jednak tamtego Feliciano już nie było. Nie słyszał.
– Zaczekaj! – Widząc człowieka pochylającego się do skoku, zerwał się w popłochu, aby go ratować. Biegł w jego stronę, robił wszystko, żeby zdążyć.
Chcę być z tobą!
Lecz czy to miało znaczenie?
– Nie podchodź! – Feliciano złapał poręcz, nim oderwał się od powierzchni. Słyszał krzyk ukochanego, jego kroki. Czuł, że go złapie, a odległość między nimi nie była wcale wielka. Coś nadal mówiło, żeby nie rezygnować. – Nie zbliżaj się ani kroku dalej! – Spod jasnego płaszcza, idealnie komponującego się ze strojem szpitalnym, wyjął błyszczące ostrze. Wychodziło na to, że woda wypełni się szkarłatem.
Trzymając jedną dłonią zaporę, drugą podłożył broń do szyi. Był bezwzględny w swoich działaniach i obiecywał, że jeden ruch, który mu się nie spodoba, a zdrowy rozsądek nie będzie się dłużej liczyć. Podetnie lichą skórę, a swoją krwią naznaczy grób. Zamurowało wszystkich.
Zrobiło mu się słabiej. O ile minuty temu czuł się dobrze i był w stanie się normalnie ruszyć, powiedzieć cokolwiek oraz reagować, tak teraz nie miał wrażenia, że jest obecny w tym świecie. Cierpkie uczucie rozeszło się po nim. Brak możliwości swobodnego oddychania, uginające się nogi, znaczna czerń przed oczami, które nie dostrzegały zbliżającej się do niego policji, do tej pory czekającej.
Zaraz upadnie, ale nie z własnej woli.
– Koniec tego! Nie będziemy dłużej czekać! – Funkcjonariusze zerwali się do biegu w stronę niedoszłego samobójcy. Korzystali z faktu, że na moment stracił czujność, choć nie na długo. Feliciano myślał o wielu rzeczach. Przypominały mu się wydarzenia sprzed lat, miesięcy, tygodni, nawet dni. Nie wierzył, że zakończy to jednym ruchem ostrza. W jakimś sensie fascynujące. Lecz również zawodzące. Słowa Ludwiga miały sens.
– Stójcie! Obiecuję, że jak dalej będziecie się do mnie zbliżać, to uratujecie martwe ciało! – Mocniej przyłożył nóż do skóry, czując wyraźne dreszcze przechodzące po nim od jego chłodu. Był ostry. Bez problemu przetnie chude, mizerne ciało i wyleje z niego gorącą krew. Przeczuwał, że dłużej nie będzie mógł grać na czas. Nie wytrzymywał on, jak i wszyscy zgromadzeni. Mu było słabo, a oni nie posiadali cierpliwości. – Nie pogarszajcie sytuacji...
– Robimy to dla twojego dobra! Przestań się buntować i grozić nam wszystkim! To naprawdę nie jest koniec. Wymyśliłeś sobie tylko, że jest! – Szanse były marne. Minęło tyle czasu, że obecnie w każdej chwili Vargas mógł uśmiechnąć się kpiąco i rzucić w wodę, chociaż próby do zrobienia tego nie zapowiadały skuteczności. Gardził tym życiem. Wyzywał fakt, że pozwolił sobie doprowadzić Feliciano do tego stanu, gdzie ani nie słuchał, ani nie miał wiary. Był kluczem do zamku zgonu. – Rozumiem, że cierpisz, ale to przejdzie!
– Nic nie rozumiesz! – Feliciano był odwrócony, mógł widzieć ledwie jego plecy otoczone jasnym paltem. Jednak teraz się odwrócił i finalnie zmierzył mężczyznę wzrokiem cierpiętniczym. Zabrudzone bursztyny kąpały się w powodzi łez. – To nie ty musiałeś siedzieć miesiące zamknięty w szpitalu i słuchać ciągle pieprzenia lekarzy, że wyjdziesz z tego, gdy czułeś na własnym ciele, że jest coraz gorzej! To nie ty się starałeś, próbowałeś i walczyłeś, żeby po chwili usłyszeć, że nic nie robisz i z takim nastawieniem nigdy nie będziesz zdrowy! Nie ty oglądałeś jak umierali twoi nowi znajomi ze szpitala! Nie ty miałeś świadomość, że możesz być następny!
Krzyczał, płakał. To za bardzo bolało, a myśli w głowie zbierało się więcej.
– Feliciano, nie zamartwiaj się! Przecież się wyleczysz i za parę miesięcy znów będziesz zdrowy!
– Umieram.
Śmierć była przyjaciółką.
– Mógłbyś się postarać. Gadasz, że chcesz żyć i pozbyć się anoreksji, a nic nie robisz ku temu. Ogarnij się i zacznij coś robić, a nie czekasz aż samo przejdzie.
– Próbuję.
Jedyną przyjaciółką.
– Mam przykre wieści. Marco, z którym ostatnio dużo spędzałeś czasu, nie żyje. Przegrał swoją walkę.
– Czy będę następny?
Nic, co niegdyś było żywe, nie utrzyma się na dłużej. W końcu odejdzie i zostawi cię samego.
– To ja siedziałem w jednym pokoju bez żadnego towarzystwa! To ja nie mogłem skontaktować się z żadnym bliskim z własnej woli! Ja nie mam kontaktu z moimi przyjaciółmi i nawet nie wiem co się z nimi dzieje i czy w ogóle są jeszcze żywi! Ja zostałem zdradzony, oszukany, wpędzony w chorobę jeszcze bardziej! I to przez ciebie, jakbyś jakimś cudem zapomniał. – Realia codziennego istnienia w szpitalu podczas leczenia były gorzkie.
Nawet w Wenecji, mieście ciągłych uśmiechów, płacz przysłaniał radość. Taka była rzeczywistość.
– To skoro tak bardzo nie rozumiem, pokaż mi to! Przyjdź tutaj i opowiedz o tym, co musiałeś przeżyć, a ci pomogę! My ci pomożemy! Wyobrażam sobie przez co jeszcze musiałeś przechodzić i nie dziwię się, że chcesz to zakończyć w ten sposób. Na twoim miejscu, gdybym też był tak wykończony psychicznie oraz fizycznie, bym się ubiegał o to samo. – Nie był w stanie zjednoczyć się w tym bólu w stu procentach. Był on niewyobrażalny i żaden człowiek, mimo że tak mówił, to nie chciał tego zaznawać.
– Jesteś tym, który u mnie to spowodował. Przecież już to znasz. – Światełkiem w tunelu było odsunięcie ostrza od wrażliwego miejsca. Nadzieja znowu rozbłysła! Wprawdzie, Vargas nadal miał drażliwy humor, śmierć mówiła mu do ucha i kontrolowała najdrobniejsze ruchy, a szum wody zagłuszał wypowiadane wyznania Beilschmidta, lecz nawet one, będąc słabo słyszalne, miały swoją moc.
– Pozwól mi to poznać z twojej perspektywy. Naprawię to. – Ugięta w pięść dłoń znowu się otworzyła i wyciągnęła swą pomoc do chłopaka. Ludwig zbliżył się o jeden krok. Kiedy Feliciano nie zareagował desperacko, a smutno wbił wzrok w byłego, wykonał dwa kolejne kroki. Następne, większe, bez zbędnego strachu, że dalszy będzie gwoździem do grobowej deski.
Anorektyk obserwował. Widział, że Ludwig był bliżej i z narastającą radością delikatnie się do niego uśmiecha. Pewna świadomość zaczęła pomału do niego docierać. Świat się zatrzymał, a jedynym co w ciągu dalszym trwało, to idąca do przodu pomoc człowieka, dla którego był gotowy z tego świata zejść, a od teraz nawet dłużej żyć.
Przegrał.
Albo inaczej – śmierć przegrała.
– Wiesz o czym marzę? – Zapytał rudowłosy, patrząc w okno. Berliński szpital był okropny, ale nie zaprzeczał, że ten jeden lekarz mógł zostać nazwany jego sojusznikiem.
– O czym? – Wyraził zainteresowanie pracownik.
– Żeby teraz, nawet jak jest środek nocy, przyszedł tu do mnie i mnie stąd wyciągnął. Wiem, że w ten sposób się nie wyleczę, ale jestem gotowy starać się poza szpitalem. Tak długo, jak będzie obok mnie, to będę mieć siłę na cokolwiek. Walkę również. – Mówił to z takim przekonaniem, jakby niedawne zbiegi zdarzeń nie miały dłużej znaczenia. Niedawno toć płakał właśnie z powodu tego, w którego objęciach pragnął być.
– To nie tak, że jesteś na niego wściekły, bo oszukiwał, że cię kocha? – To był ważny szczegół, o którym chciał zapomnieć.
– Tak... – Zaczął smętnie. Serce nie przestało od tego boleć. – Ale jakaś część mnie dalej go kocha i jest w stanie wybaczyć.
– Mogę na tobie polegać? – Spojrzenia się spotkały. Ciężka aura zamieniła się w przyjemną, a na myśl wróciły dni, gdy chociaż Feliciano o kłamstwie nie wiedział i Ludwig się do niego nie przyznawał, to było im tak dobrze ze sobą.
– Zawsze mogłeś. – Zwodzenie biednych uczuć nie wykluczało, że Beilschmidt zawsze był dla Vargasa i choćby dzieliła ich gruba ściana przeszkód oraz nienawiści, znajdzie sposób na uratowanie chłopaka. Podszedł jeszcze bliżej. Na tyle, że miał możliwość rudowłosego po prostu wyciągnąć zza barierek. Jednak wolał nie ryzykować. On sam wiedział co ma zrobić.
Feliciano nie spuszczał wzroku z błękitnych oczu ukochanego. Mimo, że to nie nadeszło, to czuł na swoim chudym ciele jego ciepło i jak delikatnie składa pocałunek na policzku. Emocje opanował, szmery w myślach zdały się ustąpić. Słabość w nogach i nawracające mroczki nie znikały, więc wsparcie drugiego człowieka było nawet potrzebne.
Gwiazdy bardziej zajaśniały, nurt wody głośniej zaszumiał. Pogodził się ze swoim przeznaczeniem, lecz nadeszło nowe. Nawet ściskany intensywnie nóż stracił na swym znaczeniu, a jego ostrość poczęta na szyi odchodziła w zapomnienie. Trzymał go, ale był gotów rzucić go do potoku, jako symbol swojego zwycięstwa.
Zawsze mógł na Ludwigu polegać. Nigdy nie odszedł. To tylko on uciekał i wmawiał sobie brednie, których Beilschmidt nie wykonał, ale łatwo było mu je przypisać po jednej popełnionej zbrodni.
– Kłamał... Kłamał przez te wszystkie miesiące! Wmawiał mi, że mnie kocha, gdy to było nieprawdą! Zostałem oszukany przez osobę, którą kochałem... Którą kocham dalej. – Słowa wypowiadane ciężko przez łzy, które siłą wpychały się do gardła i słonym posmakiem wyrzucały resztki zdrowego rozsądku w fatalnej sytuacji.
Jak to możliwe, że Ludwig go okłamał? Przecież zapewniał, że uczucie jest prawdziwe! To wszystko wyglądało tak realnie! A jednak, koszmar pojawiający się nocami przeszedł do prawdy, która łudziła jego oczy i nakładała słodkie filtry istniejącego uczucia.
– Wiem, że to nie jest dla ciebie proste, ale ciesz się, że w ogóle postanowił powiedzieć ci prawdę. – Lovino miał wrażenie od początku, że ten facet nie jest zupełnie "w porządku" wobec Feliciano. Nie grało mu dużo rzeczy, a brat tego nie widział i teraz cierpiał. Chciało się zaśmiał i rzec "a nie mówiłem", ale wyobrażał sobie, jak wielka męczarnia emocjonalna dla rudowłosego to musi być. – Zresztą, już cię kocha! Tak przynajmniej mówił. Może jednak dasz mu szansę? Dla niego to też nie jest komfortowe. – Feliciano się zaśmiał. Romano nienawidził tego typu śmiechu u rodzeństwa, a zwiastował ledwie jedno.
– Żeby to jeszcze było takie proste. Niech ktoś cię oszuka w takiej rzeczy, a zobaczymy czy będziesz mimo miłości ufał tej osobie dostatecznie bardzo, żeby zdobyć się na taki ruch. – Nie życzył źle Lovino, ale gadał rzeczy niedopuszczalne. – Niech ktoś ci wmówi, że cię kocha.
Tamta gra była już przeszłością. Obecnie liczyła się teraźniejszość, która choć nie zapowiadała łaskawej przyszłości oraz liczył się z faktem, że musi porządnie się przyłożyć, to dalsze lata pokazywała piękne. Piękniejsze od istnienia wokół gwiazd czy ciała dryfującego przy wodnych falach.
Ludwig nadal wyciągał dłoń. Nie wycofywał się ani nie rezygnował.
Ścisnął nóż.
Pamiętał rzeczy.
Lecz one były nieaktualne. Dlaczego je rozpamiętywał?
Ostrze błyszczało w blasku księżyca.
Tak samo, jak w połysku odbijały się dwa niebieskie szkiełka.
Żebyś ty tylko wiedział, jak bardzo cię kocham. Przepraszam.
Nie zważając na uczucie, nadzieję, czy pragnienie; ostrze przebiło skórę, a świeża krew wytrysnęła żwawo z nowego rozcięcia.
Chłopak się uśmiechnął, skierował pewne spojrzenie na drugiego mężczyznę, a widząc w błękicie przerażenie pomyślał o jednym – to ostatni raz, jak musiał przez niego cierpieć. Żegnali się.
– Feli... Feliciano! – I kiedy zranione istnienie pochyliło się do tyłu, blado puszczając barierę, opuszkami palców po niej przejeżdżając, a złote oczy zamknęły się w marzeniu o miliardzie kropel, w końcowym momencie Ludwig złapał agresywnie rękę anorektyka.
Ciężko oddychając i nie dowierzając czemu mógł zapobiec, a jednak tego nie zrobił, pociągnął do siebie Feliciano, który ostatkiem świadomości oraz sił trzymał się na tym świecie. Co on zrobił? Co go popchnęło do dźgnięcia się ostrzem?!
Widział przed oczami zaledwie ciemność. Między nieprzyjemnym szumem słyszał głośną, desperacką rozpacz człowieka, który za długo udawał silnego. Ludwig pękł. Poza jego płaczem, chwytał swój tragiczny oddech. Uciążliwe próby zaznania życia, gdy wyraźnie odciął nitkę połączenia ze światem. A w oddali biegli lekarze. Z noszami, apteczką, wszystkim co mogło uratować wykrwawiającego się chłopaka, nieprzytomnie leżącego w objęciu ukochanego. Czuł na ubraniu kapiące łzy.
– Feliciano, proszę, powiedz cokolwiek! Powiedz, że mnie słyszysz, że jesteś, błagam! – Stygnące ciało na niego spojrzało z niepełnym podniesieniem ust. Jakim cudem Feliciano był w stanie się uśmiechać?! Umierał! Tracił ducha na oczach Ludwiga, który mu przysiągł, że nigdy go nie opuści. Dlaczego więc Vargas opuszczał go? – Nie zostawiaj mnie w takim momencie! Feliciano, ja... – Mówił marnie, a odparł mu słaby śmiech.
– Mam nadzieję, że... – Wydusił chłopak, czując, że to ostatnie sekundy. Ostatnia szansa na powiedzenie co czuje i co chciał słyszeć na długie lata. – Że teraz naprawdę mnie... Kochasz. Bo ja nie przestałem. – Zamknął oczy. Żywe złoto nie było dłużej do ujrzenia.
Na końcu już tylko usłyszał przeraźliwy, ale skryty jęk.
Tak się cieszę, że mogę cię znowu widzieć! Po tylu latach... Feli.
***
Nienawidził jak wyręczają go inni. Nie cierpiał widzieć, że z dnia na dzień staje się coraz bardziej bezużyteczny, a rzekomo bliscy nawet nie zapytają go o jego zdanie. Rozumiał troskę, jak i wiele różnych rzeczy, które miały ich chronić przed otrzymaniem śmiertelnego ciosu, ale mimo tego nie był w pełni sparaliżowany na łóżku. Posiadał na ciele dziesiątki obrażeń, przez jakie zaznawał codziennego cierpienia, lecz dawał radę. Strzępami siły, jednak żył.
Dostał prowizoryczne kule, znalezione gdzieś w kącie na strychu, a używane jeszcze jak był małym brzdącem. Nie były wygodne i korzystanie z nich było mordęgą, przy czym przemieszczanie się gdziekolwiek zajmowało dłużej, niż powinno, ale liczył się sam fakt, że już nie potrzebował innych, żeby przejść do łazienki lub kuchni. Z biegiem czasu się przyzwyczai, o ile czas będzie na tyle miły, że pozwoli mu pożyć chociaż miesiąc dłużej.
Lecz czasem miał wrażenie, że to już nie zależy od czasu, losu, Adama czy Marii. Pamiętał słowa, że jest panem swojej doli i nie powinien pozwolić wariatom wejść sobie na głowę. Miał chwilami nocą myśli, że może zrobi im wszystkim na złość i zamiast dostosowywania się do planu katów, sam wymierzy na sobie sąd. Samobójstwo wydawało się planem. Niepoczytalnym oraz przynoszącym zaledwie jedno zakończenie, ale wizja wiecznego spokoju była pięknie kusząca.
Zamknie oczy i już nigdy ich nie otworzy.
Pociągające. Nawet bardziej od przeżycia, lecz początkowego męczenia się i znoszenia, bądź też nie, wielogodzinnych tortur. Kto by chciał w tym siedzieć?
W głowie kwitł nowy plan, zawierający w nim tylko siebie i destrukcyjne środki, jednak nie będzie się tym przejmować, gdy będzie po wszystkim.
– Nie. – Feliks sarkał na swoje wyobrażenia. Nie będzie żadnej śmierci, samobójstwa ani innych tortur! Dożyje do końca piekielnej podróży i nikt nie będzie mu dyktować do ilu lat ma prawo dobić. Czekało go cudowne życie u boku Gilberta, rodziny, przyjaciół. Dopilnuje, by nie stała się im żadna krzywda. Westchnął niepewnie, rozglądając się po korytarzu. Było pusto, mógł iść.
Kierował się do kuchni. Była późna godzina, bo po północy, ale poczuł silny głód niemożliwy do zignorowania. Od czasu, jak był bez przerwy w stanie krytycznym potrzebował na co dzień więcej jedzenia, żeby z niego ciągnąć energię na regenerację czy zwykłe otworzenie oczu. Cieszyło go, że chociaż o tej godzinie wszyscy byli w swoich łóżkach. Taką przynajmniej miał nadzieję. Noc była jedyną porą doby, gdzie nie musiał się martwić o czujne spojrzenie "królów".
Powoli, bez pośpiechu szedł w stronę swojego celu. Nie zostało dużo. Nie był pewny czy faktycznie mozolnie szedł kilka minut, czy czas jedynie mu się dłużył. Oba wyjścia były prawdopodobne. Jednak to się nie liczyło, gdy u schyłku korytarza dostrzegał wejście do ustalonego pomieszczenia. Coś zje i prędko do swojego pokoju. Nie miał po co tam dalej siedzieć. Kto wie, może Maria niespodziewanie przyjdzie? Przyznawał, że po ostatniej rozmowie z ojcem, to jej się bardziej bał. Adam zaczął wydawać się zagubiony, ale w ciągu dalszym potencjalnym zagrożeniem.
Dziękował, że tę parę dni były tak łagodne. Nie działo się nic specjalnego, a on miał szansę na prawdziwy odpoczynek. Zastanawiało go tylko jak jest między ojcem oraz wspaniałą kochanką, a przez nich w reszcie domu panowała atmosfera kłótni. Jedno złe słowo, a zgotują piekło.
Rzucił daleko zmartwienia, zamyślenie lub przeczucia w nim siedzące. Uśmiechnął się za to na widok kuchni, będąc tuż pod jej nosem. Lecz dopiero teraz zauważył, że z jakiegoś powodu paliło się tam światło. Pragnął wierzyć, że ktoś zapomniał go zgasić, ale takie prawdopodobieństwo nie wynosiło nawet pięćdziesięciu procent.
Było tam indywiduum.
Podszedł ostrożnie, by zidentyfikować czy jest tam zagrożenie, czy osoba zaufana, które później nawet by mu pomogła wrócić do sypialni. Modlił się w duchu, żeby była to Erizabeta, matka, siostra albo chociaż Jakub, któremu nie ufał wystarczająco, ale coś w środku mówiło, że gra na dwa fronty.
Zbliżył się jeszcze trochę.
Miał wystawiać głowę i szybko spojrzeć, ale usłyszał dokładnie.
To Maria.
Już chciał uciekać tak szybko i cicho, jak tylko było to możliwe. Wracać do swojego łóżka i udawać, że nigdy z niego nie wyszedł, a tam zamknąć mocno oczy oraz zapomnieć o doskwierającym mu głodzie. To kilka godzin, nie umrze! Lecz mała intuicja kazała mu zostać. Stanąć za szafą, schować się i słuchać tego co mówiła Maria. Wydało mu się, że będzie to istotne dla dalszych dni przeżycia. Acz teraz pytanie – dlaczego prowadziła z kimś rozmowę o takiej godzinie?
Wziął głęboki wdech i skrył się w ustalonym miejscu. Błagał, żeby Beilschmidt go tu nie znalazła.
Ona stała. Trzymała zirytowana w jednej dłoni telefon przy uchu, a w drugiej ściskała intensywnie truciznę. Nacisk na malutką buteleczkę był na tyle intensywny, że przez głowę przebiegała myśl, że zaraz swoim gniewem w ręce ją stłucze, ciecz elegancko po niej spłynie, a drobne kawałki szkła wbiją się w suchą skórę. Próbowała nad sobą panować. Na próżno.
– Może potrzebuje czasu? To normalne, że będzie niepewny, gdy postawiła go pani przed rozwiązaniem zamordowania wszystkich tu i teraz. Niech na spokojnie się z tym oswoi, a na pewno wróci do starego "ja". To po prostu bardzo... Specyficzne. – Maria potrzebowała rady. Sama w to nie wierzyła, lecz w nieodpowiedzialności Adama stawała się bezsilna. Nie przekonywały go argumenty, pocieszenia, szczęśliwe wizje zrealizowania planu oraz patrzenia na leniwie wypływającą krew ze stygnących zwłok. Co miała z nim zrobić? Przecież nie skaże go na identyczny los, co jego syna, żonę, pozostałych. Nie zostało jednak dużo czasu. Musieli podjąć konkretne działania.
Dlatego też gadanie jednej ze wspólniczek, że warto dać Łukasiewiczowi czas było głupie, a nawet bezużyteczne. Tego czasu nie mieli. Zabrała go im doszczętnie policja, a od momentu wylądowania na ich komisariacie każdej nocy jej się śniło, jak znowu ją zabierają. Z tą różnicą, że tym razem nie wraca litościwie do domu; cela dożywotnio staje się nowym królestwem.
– Nie mam czasu na oswajanie go z tym! Minęło już kilka dni od kiedy mu o tym powiedziałam. Zamiast przygotowywania się i szykowania na finał, to odsuwa się ode mnie. Od wszystkiego, co razem osiągnęliśmy i teraz trzymamy w garści. Myślisz, że jak ja się czuję?! Kompletnie nie wiem co zrobić! Sama podjąć się działań czy dalej go prosić. – Pozostawała opcja desperacka, ale w obliczu czyhającej policji bardzo poprawna.
Jeżeli Adam miał tyle wątpliwości, a chęci w pomaganiu jej zanikły, to dlaczego miałaby go nie wrzucić do jednego wora z innymi? Wcale nie różnił się bardzo od nich. Zgadywała, że krew Łukasiewiczów była wyjątkowo zdradziecka. O tym by się przekonała, gdyby doprowadziła do jej rozlewu nawet u Adama.
– Zabicie Adama jest ryzykowne, ale może okazać się jedynym wyjściem. – Beilschmidt nie wierzyła w to co mówi. Przeszły po niej zimne dreszcze, lecz zignorowała to jak i ciepłe uczucie, jakie się w niej tliło. Miłość była jednym, aczkolwiek sukces drugim. Przerażenie przeszło również po rozmówczyni oraz Feliksie, który nadal słuchał za ścianą. Naprawdę doszło aż do tego?! Wiedział, że jest między nimi źle, ale nie przypuszczał, że z kochających się towarzyszy powstaną wrogowie bez zaufania do siebie. Najdziwniejsze było, że w tonie Marii była jedynie powaga. Nie żartowała, nie wahała się. Naprawdę to rozważała. – Jeżeli to jedyna opcja...
– Nie, nie może tego pani zrobić! Adam jest zagubiony i utrudnia pracę, owszem, ale jest świetnym pomocnikiem i przecież zrobił tyle dobrego. Niech pani da mu jeszcze trochę czasu. Tego nie trzeba kończyć w ten sposób. – Straszne dla albinoski było, że jej łagodniejsza strona błagała o dokładnie to samo o co słuchaczka. Nie sprawiało to, że czuła się bezpieczniej na swojej i tak już zagrożonej pozycji.
Dlaczego żywiła do niego adoracje? Nie było na to nigdy warunków, a jednak w międzyczasie swojego destrukcyjnego tańca pozwalała sobie na rozwinięcie zauroczenia. Czego ona się spodziewała? Że po czasie skończą na ślubnym kobiercu? Krwawe zakończenie od zawsze było tym jedynym. Niepotrzebnie się łudziła i jeszcze daremniej zadłużyła.
– Zastanowię się. – Odparła, aby uspokoić swoje kołaczące serce i drugą kobietę. Nie eliminowała możliwości morderstwa Łukasiewicza, lecz jeszcze ten moment pragnęła pomarzyć o białej sukni do podłogi, która dumnie zdobi jej ciało w nadzwyczajnym dniu. – Mam też inne priorytety. Muszę je wykonać i przyznać trzeba, że to one między innymi zniechęciły Adama. – Dodała, przypominając sobie o odstawionej obok trutce. Godziła się wykorzystać jej więcej, niż zakładała.
– Co jeszcze jest w planach? – Lub co uległo zmianie. Dużo myślała ostatnimi czasy i chyba wykombinowała rozwiązanie idealne.
– Pierwotnie mieliśmy próbować złączyć ze sobą Erizabetę i Feliksa. Jednak przez małą ilość czasu stwierdziłam, że najlepiej będzie ich po prostu zabić. – Łukasiewicz poczuł zimny pot na skórze. Mówienie o nim nie było zaskoczeniem. Adam sam dążył do tego, aby niekochany syn gryzł piach. Lecz Eliza? Do tej pory myślał, że ze wszystkich ona jest najbezpieczniejsza, a poza ideą swatania nie mają wobec niej innych planów. Wytężył słuch zmartwiony. Nie mógł doprowadzić do śmierci przyjaciółki! – Początkowo miałam ją delikatnie otruć i sprawić, że poroni. – Ciągnęła dalej kobieta, a w Feliksie gotowało się wściekłe uczucie. – Ale jako, że czasu więcej nie mamy, po prostu ją otruję śmiertelnie. Nie będę się rozdrabniać na dziecko i potem ewentualnie ją. – I na tym zakończyła swój wywód, który współpracownicę pozostawił w diametralnym szoku.
– Zaskoczyła mnie pani... – Plan był odważny. Pewna część dziewczyny miała jednak wrażenie, że Maria w tym nie podoła. Problemy ze strony Adama czy nawet spryt "pionków"; to wszystko prowadziło do jednego, wielkiego niepowodzenia. Aczkolwiek wolała o tym głośno nie mówić. Beilschmidt by ją dołączyła na listę przyszłych trupów. – Sądziłam, że Erizabeta jest pańską ulubienicą i nie pomyślałaby pani o zabiciu jej.
– Z tydzień temu również bym nie uwierzyła, że na to wpadnę, ale czasy się zmieniają. Jestem w kryzysowym dla moich planów momencie i nie mogę pozwolić, że jakaś sympatia cokolwiek zaćmi. – To samo tyczyło się Adama, choć z bólem serca. – Zamordowanie ich zawsze było planem "b". – Był ostatecznością. To nie tak, że ten pomysł lubiła. Odetchnęła, czując, że zbliża się do swoich limitów. Musiała iść spać, by przemyśleć sobie niezbędność jeszcze raz. Było późno, a coś zapowiadało, że jutro będzie masa pracy. Finalne przygotowania? Możliwe. – Będę już kończyć, potrzebuję snu. Dziękuję za wysłuchanie, odezwę się niedługo. – I na tym rozmowa się skończyła.
Odłożyła telefon i któryś raz westchnęła. Miała tego serdecznie dosyć, ale od dziecka się uczyła, że przerwanie w środku lub co gorsza pod koniec jest nieodpowiednie, a jak coś się rozpoczęło, to trzeba to ładnie skończyć. Nie przerywać, nie robić na odwal. Miała cel i chociaż wydawał się czasem nieosiągalny, to do niego dotrze. Adam na pewno się ogarnie. Wierzyła w niego.
Wyprostowała się, złapała telefon i skierowała się ku wyjściu. Kompletnie jednak zapomniała o truciźnie, odłożonej w kąt blatu.
Feliks słyszał jej kroki. Wiedział, że się zbliża, a świadomość ta kompletnie zamroziła jego poranione ciało. Nie mógł pozwolić, by go zobaczyła. Od razu domyśliłaby się, że podsłuchiwał jej rozmowę, choć niecałą, i wyciągnęłaby z tego odpowiednie konsekwencje. Schował się bardziej za szafą, a kiedy Maria skręciła w kompletnie inną stronę, odetchnął z ulgą.
Nastała cisza. Miał pewność, że Beilschmidt była daleko od niego i nie zauważy, jak ukradkiem wejdzie do kuchni. Była szansa, że zostawiła tam trutkę, a nie zauważył, żeby trzymała w dłoniach coś jeszcze poza telefonem. Niepewnie złapał kule i wszedł do pomieszczenia. Zapalił światło, a następnie się rozejrzał. Nie zauważał niczego podejrzanego co go niepokoiło. Jeśli jednak Maria niczego nie zapomniała, to jedynie kwestią czasu było, aż Eliza wypije napój śmierci.
Jego kochana przyjaciółka mogła nieświadomie zginąć.
Nie pozwoli na to, choćby pierw miał ryzykować własne życie. Było wiele powodów, przez które Hedervary trzeba było otoczyć szczególną opieką, a aktualne wydarzenia były zapewne wystarczająco dla niej niebezpieczne.
Szybko podszedł do szafki, przy której niedawno stała Beilschmidt. Jego uwagę przykuła mała butelka postawiona w rogu stołu. Początkowo nie wyglądała podejrzanie. Osoba niewtajemniczona mogłaby uznać, że jest to jakaś przyprawa do potraw, a nie śmiertelna substancja do pozbycia się niewinnej dziewczyny.
Oparł się o róg stołu, sycząc przy tym z bólu. Długie stanie na nogach mu nie służyło. Magdalena notorycznie powtarzała, że musi się oszczędzać i złamanej kończyny nie nadwyrężać, ale niestety w obliczu ciągłego ryzyka oraz ratunku bliskiej osoby musiał się prośbie, a wręcz rozkazowi sprzeciwić. Pieruńsko bolało i instynkt samozachowawczy dosłownie do niego krzyczał, żeby wracał szybko do łóżka, kładł się oraz udawał, że nigdy go tutaj nie było. Noga wykręcała się w cierpieniu, a Maria mogła wrócić odzyskać to co jej.
Lecz musiał zostać tu choć chwilę dłużej i przyjrzeć się temu, co miało dla Erizabety zostać finiszem. Złapał przedmiot i spojrzał na niego dokładnie. To co czytał nie napawało go wielkim optymizmem, a dosłownie większym zmartwieniem.
– Eliza... – Nie przestawał o niej myśleć, gdy czytał napisane małym druczkiem efekty zażycia cieczy. Czuł się, jakby trzymał właśnie w dłoniach życie dziesiątek ludzi, którzy nawet nieświadomie mogliby truciznę wypić, a potem odchodzić w niesamowitych męczarniach. W zależności od ilości wypitej trutki, takie efekty to przynosiło. Domyślał się ile Erizabeta by dostała do samego poronienia, a ile dostanie, żeby umrzeć. Nie pozostało nic innego, jak buteleczkę zabrać. Trzeba się tego pozbyć.
Przyłożył fiolkę do serca i złapał głęboki wdech. Dopiero do niego dochodziło, jak ważna sprawa została mu powierzona. Dosłownie momenty temu się o tym dowiedział, a już był gotowy podjąć się takich działań. Nic nie musiał robić. Bardzo dobrze mógł grać, że nic nie usłyszał, a Maria jest bezpieczna w destrukcyjnych działaniach. Jednak wyrodnym przyjacielem nie był. Chodziło też o dziecko, a pozostawały miesiące do jego pojawienia się. Brał odpowiedzialność za wszystkich na tyle, ile miał możliwość.
– Dasz radę. Uwierz w siebie. – Szepnął. Sprawi, że każdy będzie z niego dumny i uwierzy, że mimo katastrofalnego stanu fizycznego, jest w stanie uratować drugie życie. Eliza będzie wdzięczna, Gilbert będzie dumny. Naprawdę była szansa na zwyciężenie tego! Wystarczy spróbować.
Jednak czy próbowanie w piekle jest w ogóle opłacalne?
– No proszę, kogo my tu mamy? – Piekło miało dopiero zacząć ziać prawdziwym ogniem. Feliks odwrócił się spanikowany, o mało opuszczając z dłoni truciznę. Zbladł, gdy jego oczom ukazała się Maria we własnej osobie. Stała wyprostowana, ze swoim tradycyjnym uśmiechem. Słyszał od Radmili, że coś się w niej zmieniło, lecz nie dostrzegał żadnej zmiany. Ta sama psychopatka, która dążyła do ich śmierci i otwarcie o niej mówiła swoim wspólnikom. – Myślałam, że śpisz. Zgaduję, że już wiesz co wykombinowałam. – Dodała z udawanym rozczarowaniem, ale w rzeczywistości nie miała z tym żadnego problemu. – Może odpowiesz? – Zapytała, kiedy między nimi dalej siedziała cisza.
– Czego chcesz? – Ledwie to mógł z siebie wydusić. Blokada w gardle nie pozwalała mu na wymyślenie żadnej porządnej odpowiedzi, która mogłaby go wyciągnąć z beznadziejnej sytuacji. Próbował schować zdobycz między palcami, lecz chuda dłoń była jak szyba dla trzymanej fiolki. Kobieta się zaśmiała. Kiedy zaczęła podchodzić, wzdrygnął się. Przeklinał złamaną nogę, przez którą nie umiał rzucić się w ucieczkę.
– Bardziej to ja powinnam zadać ci to pytanie. – Albinoska w mgnieniu oka stanęła przed blondynem i mozolnie katowała go swym czerwonym spojrzeniem. Szybko jednak spoczęło ono na jej własności. – Co tutaj masz? – Złożyła zimne palce na tych Feliksa. Po nich obydwóch przeszły dreszcze, ale z zupełnie innych powodów. Łukasiewicza ze strachu, Beilschmidt ze szczęścia, że jej trofeum nigdzie daleko nie uciekło. Spróbowała wyrwać trutkę, jednak daremnie. Feliks mocno trzymał, chociaż zaczynający władać nad nim niepokój stopniowo rozluźniał uścisk. – Nie wiesz, że nie zabiera się cudzych rzeczy?
– Nie wiesz, że zamordowanie człowieka przez swoje widzi mi się jest skurwysyństwem? – Odbił piłeczkę. Ponownie przysłuchiwali się ciszy. Ich wzrok się spotkał i sami nie widzieli czy spokojnie odejść do swoich miejsc, czy w ciągu dalszym trwać w niewygodnym położeniu. Obydwoje swoje ryzykowali. – Nie pozwolę ci zabić Erizabety. – Wspomniał jeszcze. Rozumiał, że igra z ogniem. Zdawał sobie sprawę, że Maria bardzo dobrze mogła teraz chwycić za nóż i załatwić go automatycznie. Lecz przestawał wierzyć w takie rozwiązanie, kiedy zauważał zwątpienie w czerwonych strumykach. Beilschmidt się bała? Chyba o tę zmianę chodziło siostrze.
– Więc naprawdę już wszystko wiesz. – Dezaprobata w głosie była doskonale wyczuwalna. Stała od dni na linii mety, ale uparcie sobie wmawiała, że jest jeszcze dystans do przebiegnięcia. Odwlekała coś, co do wykonania było konieczne. Wmawiała sobie, że stanie się to samo z czasem lub zajmie się tym Adam, który jak się okazuje, nie mógł już być dla niej wsparciem. Nie miała na kim polegać, a niewolnicy nie czuli strachu przed buntowaniem się. – Bardzo chciałam to załatwić w inny sposób, lecz sami się o to prosiliście. – Spokój w zimnym, monotonnym głosie dawał powody do lęku. Sama się dziwiła, że na to się zdobędzie, jednak nie było lepszych rozwiązań. – Zdechniecie jeszcze tej nocy.
Złapała gwałtownie szyję chłopaka, przyparła do najbliższej ściany, a od napływu udręki oraz odcięcia powietrza ten upuścił z dłoni truciznę. Złapała ją zwinnie, unikając jej stłuczenia, a korzystając z oszołomienia Feliksa odkręciła prędko korek. Silny, nieprzyjemny zapach rozległ się w powietrzu, Marię napawając satysfakcją, a Łukasiewicza szczerą histerią.
Właśnie tak pachniała śmierć, którą chwilami zielonooki rozważał. Czy nie tego pragnął? Czy nie to miał na myśli, kiedy wyobrażał sobie nieskończony spokój? Beilschmidt zaledwie realizowała drobne marzenie, które było głęboko w nim zakorzenione i wśród udawanych ambicji przejmowało nad nim kontrolę.
Zero zmartwień, zero tortur. Brak cierpienia, brak ryzyka.
Przecież korona mu z głowy nie spadnie, jak krótki okres zaczeka na Gilberta po drugiej stronie.
– Zostaw... mnie. – Wydusił, ledwo biorąc wdechy powietrza. Maria zamieniła się w potwora w przeciągu sekund. Z wyglądającej na zawiedzioną przyjęła estetykę prawdziwej psychopatki, dążącej po trupach do celu. Pierwszy denat miał niedługo paść na ziemię. Skuteczność trutki była potwierdzona.
Próbował się uwolnić, uciec, ratować swoje istnienie i ostrzec pozostałych, że mogą nie wyjść żywi za fundamenty tego domu. Lecz odniósł klęskę. Pragnienie śmierci się w nim odezwało, a brak siły swoją rolę odegrał. Przed Marią był bezwładny. To ona była prawdziwą panią jego losu.
– Miałam to wykorzystać na Erizabetę, ale ją zamorduję w inny sposób. Pierw trzeba pozbyć się prawdziwych zagrożeń! – Nie wiedziała czym jest poczytalność. Obecnie liczyło się osiągnięcie celu, a stara, spokojna Beilschmidt sprzed minut odeszła w zapomnienie. – Zginiecie wszyscy, wszyscy zdechniecie... – Szeptała maniakalnie kobieta, gdy ujęła oblicze chłopaka i je uniosła. Pora zasmakować swojej ostatniej kolacji.
Wepchnęła fiolkę do sinych ust, wlewając w chłopaka truciznę.
Wraz z tym momentem, Feliks otrzeźwiał. Starał się wyrwać, wypluć zagrożenie, uciec i się schować, ale choć wierzgał się na prawo i lewo, próbował krzyczeć albo nie połykać cieczy, nie przynosiło to żadnego z upragnionych skutków. Pił własną śmierć.
Smak gorzki, śmiertelny, brutalnie piekący i wbijający się w jego przełyk. Chociaż efekty dopiero pitej toksyny miały nadejść później, już czuł jak wyżerają one jego organizm i żmudnie prowadzą do utracenia kontaktu ze światem. Wbijał się w niego chory wzrok kobiety, cieszącej się w swoim czynie do czego to prowadzi.
Umrze.
I nie było szans, że wyjdzie z tego żywy.
Pragnął śmierci. Powinien się cieszyć. Wśród wielodniowych męczarni śnił mu się szczęśliwy świat, gdzie mimo, że jest wiecznie ciemno, to tryska radością z ludźmi, których kochał. Nie spodziewał się, że w tę noc, w jaką planował kontynuować cudowne sny, przejdą one do realności. Tam spokojnie przeprosi, że nie zdążył się pożegnać. Skąd bowiem miał wiedzieć?
– Dopilnuję, żeby każde z was dzisiaj zdechło! Wszyscy spłoniecie żywcem w tym domu! – Krzyczała kobieta, gdy on konał.
***
Tak, wiem, znowu jestem podła, bo ponownie totalny cliffhanger. Jednak na tym etapie Panaceum takich zabiegów trzeba używać. Nie napiszę wam przecież wprost co się stanie z daną postacią i tym samym nie sprawię, że nie będziecie mieli nad czym się w historii martwić. Mam ogromną nadzieję, że mimo tych wielu przykrych wydarzeń w rozdziale spodobał się wam i jak chcecie podzielić się swoją opinią, to oczywiście komentarze są od tego miejscem. Jestem otwarta na wszelkie uwagi, także bez obaw. Na miarę możliwości odniosę się do każdego komentarza.
To skoro wy już napisaliście lub dopiero napisaliście swoje zdanie o rozdziale, to teraz pora bym ja się o nim wypowiedziała. Więc jak? Furiesia będzie narzekać na swoją pracę czy oceni ją pozytywnie? Zdanie mam mieszane, ale w większości raczej dobre. Dużo zależy od tego o jakim fragmencie mówimy. Przykładowo, wydarzenie pierwsze mi się podoba. Z kolei drugie już trochę mniej i wiem, że mogłam je rozwiązać lepiej. Jednak nie jestem największą fanką pisania drugi raz tego co już raz się napisało, bo z doświadczenia wiem, że za drugim razem nie wyjdzie mi wcale lepiej. W skrócie, rozdział ogólnie mi się podoba. Niektóre rzeczy wymagają poprawy, lecz nie są to części bardzo ważne i nie wiadomo jak paskudne, by nie dało się tego czytać i było wstyd publikować. Ja jestem mniej więcej dumna.
Teraz odpowiedzi na parę pytań!
Pytanie standardowe - kiedy następny rozdział? Jak długo macie czekać?
Na pewno nie miesiąc ani tym bardziej nie pół roku. Kolejny rozdział będzie skomplikowany, to na pewno. W ciągu dalszym się zastanawiam jak go napisać, jak rozwiązać niektóre rzeczy i długość następnego rozdziału może wyjść ostatecznie bardzo różna. Może być jak dzisiaj, że trzydzieści tysięcy słów, a mogę się zmieścić w tylko paru tysiącach. Nie ukrywam też, że rozdział będzie trudny do napisania, patrząc na to jak między innymi skończyły się dwa ostatnie wydarzenia (o których za moment się wypowiem). Będzie to pewnie ból pisarski dla mnie i jak dobrze napiszę, to dla was ból czytelniczy. Nie jestem w stanie wskazać ile konkretnie minie do następnego rozdziału, ale może to zająć od tygodnia do dwóch tygodni. Dalej jest to lepsze od ponad miesiąca. Mówiąc o ponad miesiącu...
Furiee, dlaczego cię wcięło na ponad miesiąc?
Pisałam o tym kilka tygodni temu na tablicy, ale gdyby ktoś tego nie czytał, to na szybko wytłumaczę. Zadziało się nieprzyjemnie w moim życiu i potrzebowałam kompletnie odetchnąć oraz odciąć się od życia w internecie, jak i prywatnie. Ze względu na kłótnię rozstałam się z osobami, które swego czasu były dla mnie ważne i mimo moich chęci do pogodzenia się, przyznawania gdzie popełniłam błąd, to i tak gówno z tego miałam i finalnie zostałam poblokowana wszędzie gdzie tylko się dało. Nie będę wnikać w szczegóły, gdyż byłoby to bardzo nie w porządku wobec osób w to zamieszanych, lecz to powyżej to tak bardzo ogólne fakty, że nikomu to nie zaszkodzi. Nie byłam święta, ale to nie sprawia, że tamte osoby były. Swoje też odwaliły. Intensywnie to we mnie uderzyło i nawet jak teraz mi to zwisa, to wtedy mnie to bolało, więc musiałam zrobić sobie przerwę od dosłownie wszystkiego. Pisania również. Parę tygodni odpoczywałam, a kiedy wróciłam do siebie, to zaczęłam pisać rozdział, co swoje też zajęło. Jednak już jestem! Mam się dobrze, czuję się też dobrze i uspokoiłam się po tym całym konflikcie. Teraz długie oczekiwanie na kolejne rozdziały będzie wynikać jedynie z tego, że ten rozdział piszę i się schodzi.
Furiee, czy ty jesteś mądra? Czy tobie nie wstyd zostawiać Gilberta i Ludwiga samych, a ich księżniczki zabijać?
Nie jest mi wstyd.
Odnosząc się do opinii o rozdziale, to przede wszystkim chciałabym wiedzieć co sądzicie o ostatnich dwóch wydarzeniach, bo jednak są perełkami tego rozdziału i bardzo się starałam przy pisaniu ich.
Nie mogę wam powiedzieć kto zginie, a kto nie, także tych wątpliwości nie rozwieję. Musicie czekać na następne rozdziały, a w nich wszystko się ładnie rozwiąże. Powiem tylko, że mimo moich starań, to mam lekko mieszane uczucia. Szczególnie do sceny na moście. Nie dość, że ciągnęło się to w nieskończoność i wychodził taki tasiemiec, to jeszcze mam wrażenie, że mogło to was bardziej wkurwiać niż wzruszać. Jednak to do oceny zostawię wam. Czekam na opinie. Scenie z Marią oraz Feliksem nie mam nic do zarzucenia. Jest prosta, treściwa i cóż, cliffhanger kompletny.
Nie płakałam przy pisaniu, ale zrobiło mi się smutno. Tyle powiem.
To będzie na tyle w tym rozdziale! Jak macie jeszcze jakieś pytania, to śmiało je zadawajcie w komentarzach, a ja na nie odpowiem. Pamiętajcie, że koniec Panaceum jest bliski, a po Panaceum Afekt. Wasza cierpliwość zostanie pięknie wynagrodzona. Nie będę zabierać wam więcej czasu, a ten rozdział jest wystarczająco długi. Do zobaczenia niedługo i trzymajcie się!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro