[38] Chcą być tylko obok siebie
Miłego czytania kolejnych ponad szesnastu tysięcy słów.
*** 28 kwietnia ***
Dotkliwe dzwonienie towarzyszyło mu w głowie, wbijając się silnie między uszy i nie chcąc ustąpić. Przywoływało jęki niezadowolenia wraz z wrażeniem, że ktoś z całej siły uderza czymś ciężkim w głowę i zabiera mu resztki świadomości. Z jakiegoś powodu, taka sceneria wydawała mu się dziwnie znajoma. Jakby kiedyś się wydarzyła i to w niedalekim odstępie czasu.
Postarał się ruszyć, acz jego ciało zostało wręcz instynktownie wygięte w bólu, a do mózgu dotarła informacja, że lepiej tego teraz nie robić. Niektórych części ciała praktycznie nie czuł. Jak gdyby nie istniały. Jednak ból był na tyle mocny i na tyle realny, że był w stanie wierzyć, że jest w jednym kawałku i nie stało się nic, co by go pozbawiło części siebie. Właśnie, co się stało? Miał dziury w pamięci.
Spróbował otworzyć oczy, lecz oślepiające światło sprawiło, że od razu je zamknął z powrotem. Chciał podnieść rękę i nią zasłonić wrażliwą część twarzy, ale boleść ponownie sponiewierała tę kończynę poczynając od ramienia, a kończąc na opuszkach palców.
Pragnął również wyrzucić z siebie choć krótki, cichy jęk dający znać, że żyje i ma się jakkolwiek dobrze. Żył, to już sukces. Nie pamiętał co się stało, jednak podświadomość mu mówiła, że nic z czego miał wyjść żywy. Niestety, jego gardło było tak suche i tak piekło, że zanim w ogóle cokolwiek rzekł postanowił odpuścić. Miał na sobie wystarczający ciężar.
– Feliks, obudziłeś się? Żyjesz?! – Znajomy głos przebił się między drażliwym dzwonieniem i niejako wywiódł go z drogi ponownego zasypiania. Ktoś delikatnie, aczkolwiek strasznie gwałtownie złapał jego zranioną dłoń i otaczał swoim ciepłem zraniony punkt. Okrążył swoim gorącem i dał ogromne pokłady spokoju. Nie podszedł żaden wróg, a przyjaciel. Chociaż mówiący przed chwilą do niego głos brzmiał na kogoś więcej, niż przyjaciela.
Nie minęły sekundy ani minuty, nim odważył się spojrzeć i ruszyć. To przeciągnęło się do męczących godzin, które w jego półśnie starały się o ożywienie zmęczonego ciała i okazanie którychkolwiek oznak życiowych.
Aż w końcu poczuł, że to najwyższa pora. Przez ten czas ani razu nie ustało z jego dłoni ciepło tamtego człowieka. Czuwał nad nim i odnosił wrażenie, że właśnie to dało mu odpowiednią siłę do wstania.
Otworzył oczy.
– Gdzie jestem? – Jęknął prawie, że niezrozumiale, lecz dla osoby tak mu bliskiej było to oczywiste pytanie, na które zamierzał dać odpowiedź. Słowa nie mogły opisać jego radości, gdy widział, że Feliks żyje i mimo wielu urazów oraz niezgodności zdrowotnych wszystko zapowiada na to, że będzie dobrze. Chłopak rozejrzał się dookoła, poczynając od znajomego koloru ścian, przechodząc na jeszcze bardziej znajomy pokój, a kończąc na nim; na Gilbercie. – Gilbert?
– Tak, to ja. – Beilschmidt posłał do blondyna subtelny uśmiech i przy tym nadal nie puszczał jego dłoni. Musiał ciągle go trzymać, by wiedzieć, że żyje i że go nie stracił. Zielone oczy dłużej wpatrywały się w niego niezrozumiale, aby po krótkich momentach wypełnić się przerażeniem i o mało wywołując w reszcie ciała impuls wyrwania od niego ręki. – Coś nie tak? – Zapytał zdziwiony widząc nagłe, zastanawiające zachowanie chłopaka.
– Co ty tutaj robisz?! Przecież nie możemy się spotykać! Zaraz przyjdzie ojciec i cię zabije, musisz stąd iść! – Podnosił głos i niemal krzyczał w przerażeniu, że lada chwila, a do sypialni, na pozór do jego bezpiecznego miejsca, wparuje Adam z nożem i zadźga ich obydwóch. Chcąc dodać swojemu strachu realności oraz przekonać Gilberta do ewakuacji próbował się podnieść, ale nie minęła sekunda, a jego plecy były wykrzywiane w nieludzkim utrapieniu. Krótki krzyk wydarł się z jego gardła, a on ciężko wylądował na miękkim posłaniu. Albinos zaśmiał się czule.
– Bez obaw, naprawdę. Adam już nie jest naszym zmartwieniem. – Białowłosy nie zachowywał się, jak powinien. Feliksowi coś nie pasowało, lecz nie umiał wskazać co. Gilbert nie był sobą. Co w ogóle miał na myśli mówiąc, że Adam nie był dłużej ich zmartwieniem? Aresztowano go?
– Jesteś za spokojny. – Stwierdził markotnie, próbując przewrócić się na bok, acz ramię dało się we znaki. Zerknął z niezadowoleniem na bandaż, pełny brudu oraz krwi, a po chwili znowu skierował wzrok na ukochanego. – To do ciebie niepodobne ostatnio.
– Powiedziałem, że Adam nie jest naszym zmartwieniem. Czego więcej mam się bać? On już nie jest na wolności, nie zagraża nam, a ty żyjesz! Mamy wszystko o czym marzyliśmy. – Trochę minęło, zanim te informacje dotarły do Łukasiewicza i wygodnie zadomowiły się w jego głowie. Dalej bolała, a dzwonienie wbijało się między uszy i co i raz wyrzucało ważną wieść do niego powiedzianą.
Adama nie było.
Był wolny.
– A co z Marią? – Zadał pytanie z komiczną ekscytacją. Oczy mu nawet zajaśniały, kiedy zaczynał rozumieć, że jego największy koszmar najpewniej dobiegł końca. Mógł żyć! Mógł żyć z tymi, których kochał.
– O nią też się nie martw. – Nieco bolesne było mówienie tego w kontekście matki, która bądź co bądź i nieważne jaka była, dołożyła pewne starania w wychowaniu go i z pomocą ojca wyprowadziła go na ludzi. Lecz nie było sensu we współczuciu potworowi, który próbował go zabić. Teraz mógł zaznać wolności u boku chłopaka, dla którego nieustannie się poświęcał i nareszcie się to opłaciło. – Zadowolony?
– Bardzo! Nie mogę w to uwierzyć... Tak bardzo jestem szczęśliwy! – Nie zwracał dłużej uwagi na dyskomfort, który odczuwał nawet, gdy się uśmiechał. Radość była stukrotnie większa, niż jakikolwiek ból przez całe jego życie. To co uznawał za niemożliwe, przeszło do rzeczywistości i uczyniło ją piękniejszą.
– Co ty na to, żeby troszkę to uczcić?
– Co kombinujesz? – Na bladej twarzy albinosa doskonale było widać różowe rumieńce, pojawiające się od jego zamiarów. Nie były złe. Pragnął Feliksa ledwie uszczęśliwić i tym rozpocząć nową drogę ku wspólnemu życiu. Marzyli o tym od zawsze. Od kiedy się w sobie zakochali.
Odgarnął z twarzy Feliksa blond włosy, odsłaniając w pełni jego piękne oblicze. To w nim się zakochał, ale też nie tylko. Kochał całego Łukasiewicza, a wśród pokaźnej listy na jednym z punktów było całowanie drobnej twarzy, tak łatwo czerwieniącej się od dążenia do pieszczoty.
Feliks przymknął oczy, by lepiej doznać pocałunku.
A po momencie czuł na swoich ustach te drugie oraz nieznikające ciepło z dłoni. Nawet bardziej się na nim zacisnęło, kiedy doznawał po tylu dniach, a może miesiącach, najpiękniejszego ucałowania w jego całym życiu.
– Będzie żyć! – Rzekła z ekscytacją Radmila, widząc te delikatne, dla wielu nieistotne i marne ruchy palców. Słysząc niezrozumiałe szepty pod nosem Feliksa uspokajała się nawet bardziej. Jej brat żyje. Teraz wystarczyło dopilnować, żeby mimo lichych warunków bezpieczeństwa, doszedł do siebie i nigdy więcej nie wpadł w brutalne szpony Adama. To będzie niemożliwe, jednak wtedy był przykry wyjątek niedopilnowania sytuacji. Przyszli za późno i za mało mogli zrobić.
– Pójdź po apteczkę, ja z nim zostanę. – Horáková przytaknęła osobie i pędem wybiegła z pokoju, już się nie przejmując tym kto może znajdować się w domu i kto może jednym okiem ich obserwować i w ukryciu knuć. Jej brat żył! Godzinami czuwała nad jego łóżkiem i traciła nadzieję, że kiedykolwiek się obudzi i będą mogli być razem, a teraz się okazywało, że zmartwienia były niepotrzebne i Łukasiewicz lada moment mógł do nich wrócić.
Dalej ściskała jego dłoń. Musiała mieć pewność, że żyje i nic złego się nie dzieje. Feliks mógł wrócić do świata nieprzytomności, a przejść nawet do rzeczywistości umarłych. Na to nie mogła pozwolić. Pilnowała od kiedy tylko się dowiedziała w jakim stanie jest jej przyjaciel i na co ponownie pozwoliła. Takiego błędu nie mogła popełnić drugi raz.
Łukasiewicz ruszył bardziej ciałem, ale szybko przestał, gdy przeraźliwe cierpienie któryś raz z kolei wbiło się w jego zranioną skórę. Noga, ramię; tam odczuwał największy ból, ale nie wiedział z jakiego powodu. Reszta ciała była po prostu obolała, lecz to określenie chyba nie było prawidłowe, kiedy jeszcze niedawno spoczywał na łożu śmierci.
Co się działo? Dlaczego nic nie pamiętał?
Zabolało w głowie, kiedy próbował sobie przypomnieć. Coś nie chciało, by pamiętał.
Otworzył niemrawo oczy, a docierająca do nich ciemność była wręcz zbawieniem dla zmęczonego wzroku oraz dopiero wracającego do siebie organizmu. Choć pewien głosik w środku mówił, że było za czarno. Nie widział gdzie jest ani z kim. Czuł zaledwie, że ktoś go trzyma i owiewa cudowną troską, gorącem, czułością. Ktoś go pilnował i nie robił tego od paru minut, a od godzin.
Rozejrzał się i ujrzał zaciemnioną sylwetkę, która po dłuższym obserwowaniu uśmiechała się do niego pełna nadziei oraz radości. Początkowo nie wiedział kto to. Jakiś instynkt mu mówił, że to może być Adam i on tylko czeka na odpowiedni moment, aż będzie mógł rzucić się na niego ponownie z siekierą i ostatecznie zakończyć jego los. Lecz z drugiej strony coś go uspokoiło.
Jego sen, wyobrażenie, marzenie o tym, żeby Gilbert był tutaj obok niego i pilnował od ataku śmierci.
Uśmiechnął się szeroko; Gilbert naprawdę z nim był! Chociaż piękny sen został zakończony w najgorszym, możliwym momencie i jego koniec był jednoznaczny z powrotem bólu, nie obchodziło go to. Bowiem jego ratunek i sens dalszego życia siedział właśnie obok niego i pełnił nieustanną wartę.
Pragnął wstać i dokończyć to, czego nie udało im się przeżyć we śnie, aczkolwiek osowiałość panująca w jego kościach wszystko uniemożliwiała. Nie przejmował się tym. Jeśli wszystko naprawdę potoczyło się jak w najśmielszych marzeniach, to Gilbert sam wpadnie na pomysł pocałunku i zaczęcie nowej ścieżki prowadzącej do życia razem.
Bo wszystko było tak, jak w jego śnie, prawda? Gilbert siedział obok niego i to on delikatnie trzymał jego dłoń.
Sypialnia się rozjaśniła i wpadało do niej dziwne, nieoczekiwane światło. Jakby ktoś odsłonił okna, w które jeszcze niedawno brutalnie uderzały krople deszczu i widział za nimi wichurę. Po jego nadal nie wybudzonym w pełni ciele przeszły dreszcze. Adam gdzieś tutaj mógł być i na niego czyhać, a wtedy polałoby się więcej krwi.
Rozejrzał się zniecierpliwiony po pokoju, pragnąc jak najszybciej ujrzeć Beilschmidta i móc złożyć na jego ustach czuły, romantyczny pocałunek, jakiego nie mogli przeżyć od wieków. Spojrzał w lewo, już czując na swych wargach doskonale znajomy smak. Odwzajemnił uścisk na ręce i kiedy już miał próbować się podnieść mimo bólu w plecach i ucisku w głowie, marzenia zostały rozbite.
– Bardzo cię zawiodłam? – Rzeczywistość okazywała się być nie aż taka piękna, jak oczekiwał.
– Eliza... – Przez ten cały czas to ona przy nim siedziała i go pilnowała, tak przyjemnie trzymając jego rękę i dając uczucie bezpieczeństwa, gdy wracał do świadomości co się stało. Gilbert był tylko projekcją jego umysłu. Czymś o czym marzył, ale zdobyć nie mógł. Erizabeta była jedyną osobą, do której miał możliwość bezproblemowo się udać i mieć zagwarantowane wsparcie, lecz nadal to nie było to czego naprawdę chciał. Odchrząknął nerwowo, czując suchość w gardle. Dziewczyna wyglądała na zawstydzoną. Domyślała się, że Feliks pragnął innej osoby czuwającej nad nim. Niestety, nie mogła mu go dać. – Nie, spokojnie. Przecież to by było niemożliwe.
– Przez chwilę mogło być... – Odparła słabo Hedervary, wstając z łóżka i robiąc przyjacielowi więcej miejsca. Dalej żyła szokiem co się stało i że na to pozwoliła. Magdalena z Radmilą powtarzały, że nie od niej to zależało i nie było nic co mogła zrobić, ale w ciągu dalszym czuła się odpowiedzialna za Feliksa w tych trudnych czasach. Byli na siebie zdani. Z przymusu i z własnej woli. Czuła na sobie jego oczekujący wzrok spowodowany zaniepokojeniem przez jej słowa. Łukasiewicz miał tak wiele pytań.
– Gilbert był tutaj?! – Poderwał się z zaskoczenia, praktycznie od razu prostując swoje plecy i ruszając kończynami. Jednakże, ku niezadowoleniu ból sparaliżował go do tego stopnia, że krzyknął na całe swoje gardło i boleśnie upadł na posłanie. Jego miękkość nie mogła zatrzymać agonii roznosząc się po całej powierzchni jego jestestwa.
– Uważaj! Masz poważnie zranione ramię i złamaną nogę. Uderzono cię też mocno w głowę. Nie możesz tyle się ruszać i to tak natychmiastowo. – Erizabeta kucnęła przy chłopaku i przejechała dłońmi po jego nodze, chcąc jak najszybciej pozbyć się bólu w niej i Feliksa uspokoić. Nie winiła go. Nie wiedział o urazach mu spowodowanych. Ramienia się domyślał; rozdrapywał ranę furiacko, a Adam po nim poprawił. Wolał nawet nie wiedzieć ile przy tym stracił krwi. – Mówiąc o Gilbercie, ponoć miał przyjść, ale nigdy nie dotarł. – Łukasiewicz rozszerzył oczy w strachu, mając w głowie najgorsze wyobrażenia.
– Czy on...
– Nic mu nie jest, bez obaw. – Zapanowała niezrozumiała cisza, której powodu żadne z nich nie mogło wytłumaczyć. Co chwilę na siebie spoglądali, a było to wypełnione niezręcznością oraz strachem, jakich nigdy wcześniej wobec siebie nawzajem nie odczuwali. Ich relacja była niszczona. Już nic nie będzie takie samo, choćby starali się ze wszystkich sił. Narzucenie związku spowodowało blokadę, przez którą bali się do siebie zbliżyć, bo nie daj losie zostanie to wykorzystane.
Mimo wszystko pozostawali przyjaciółmi i zamierzali o siebie dbać. Mieli mnóstwo zmartwień czy niepewności, a następny dzień był dla nich zagadką. Nie było lepiej, gdyż w takiej formie Feliks niewiele mógł uczynić. Lecz obiecali sobie, że wyjdą z tego cało i wszystko wróci do normalnego stanu rzeczy.
Ciszę przerwało skrzypnięcie drzwi. Radmila wróciła z apteczką.
– Co tak długo? – Zapytała od niechcenia Erizabeta, patrząc jak Horáková kładzie na stoliku pudełko.
– Maria mnie zatrzymała i kazała mówić co się dzieje i na co mi potrzebna apteczka. Jakimś cudem nie miała problemów z udzieleniem pomocy Feliksowi. – Otworzyła opakowanie i wyjęła z niego bandaże, wodę utlenioną, nożyce oraz waciki. Dziękowała, że wszystko było pod ręka i nie musiała się martwić, że czegoś zabraknie jej bratu. – Wmawiała mi, że bierze całkowitą odpowiedzialność za stan Feliksa, ale kto by jej wierzył?
Hedervary prychnęła kpiąco, kierując swój wzrok na drzwi. Szczelnie zamknięte, Beilschmidt nie miała prawa czegokolwiek usłyszeć. Mogli porozmawiać i mieć chwilę dla siebie.
Łukasiewicz nie miał zamiaru zadawać jakichkolwiek pytań. Nadal dochodził do siebie, a do jego głowy wracała garstka nowych wspomnień z chwil, jak ojciec katował go młotkiem.
Siłą rzeczy wzdrygnął się przez te wspomnienia, a w niektórych częściach ciała znowu zabolało. Patrzył ze skupieniem w ścianę, jakby tam była projekcja jego myśli.
Niebieskie oczy z nienawiścią się w niego wpatrywały, a ich właściciel z całej siły ściskał swoją broń doskonałą. Robił jeden zamach, drugi, trzeci, czwarty... Wbijał młotek w okaleczone już ciało i zostawiał siniaki, w niektórych miejscach drobne, ledwie zakrwawione ranki. Wyginał się w bólu pod ciężkością młotka, krzycząc, szlochając, błagając o litość i wzywając każde imię, jakie nasuwało mu się na myśl w zaciemniającym się umyśle.
I przy tym pozostawała świadomość, że rzucony daleko w kąt telefon nadal miał włączone połączenie głosowe. Gilbert to wszystko słyszał. Słyszał, jak wołał jego imię i błagał o pomoc, jakąkolwiek, a przy tym on wiedział, że nic nie może z tym zrobić. Musiał słuchać, jak jego ukochany cierpi oraz płacze, a on nie mógł nawet wezwać tej cholernej policji czy pogotowia ratunkowego, bo to i tak nic by nie dało.
Co jeśli Gilbert myślał, że nie żyje?
– Feliks, chodź, pomogę ci usiąść. Trzeba ci zmienić opatrunek. – Zakrwawiony bandaż na ramieniu wyglądał paskudnie. Radmila złapała blondyna pod plecami i powoli podnosiła do góry, aby ten mógł swobodnie usiąść i nie musieć się opierać na wiecznym bólu. Serce jej pękało, gdy słuchała tych wszystkich syknięć czy jęków, że ma przestać i obędzie się bez tego. Jednak po kilku chwilach męczarni Feliks mniej więcej swobodnie siedział i mogła zmienić okład na rozcięciu.
– Dlaczego po prostu nie zawieziecie mnie do szpitala? – Feliks starał się nie narzekać na fakt, że ktoś próbował mu pomóc, a wiązało się to z tym, że musiał być dotykany jego czuły punkt. Wcale by się nie zdziwił, gdyby dalej leciała mu krew.
Spojrzał na złamaną nogę, która leżała na podwyższeniu z poduszek i była owinięta masą szmatek i jakimś kijem do usztywnienia. Na nic lepszego nie było ich stać w tej sytuacji. Również dopiero teraz się zorientował, że jego czoło było owinięte następnym bandażem, jakby tam też było coś więcej poza zbiorowiskiem siniaków.
– Domyśl się. – Odrzekła szybko Radmila, zdejmując stary opatrunek. Nie miała zamiaru długo patrzeć na ranę; była odrażająca. Łukasiewicz westchnął z lamentem, zdając sobie sprawę, że faktycznie ojciec z Marią nie pozwolą mu się wykurować w normalnych warunkach. Jeszcze by skończyli za kratami, a tego stanowczo nie chcieli. – Spróbujemy się tobą zająć jak najlepiej, więc się nie bój. – Dodała.
– Dziękuję. – Znowu zrobiło się cicho. Horáková poświęciła swoją uwagę na troskę o obrażenie, a Feliks z Elizą darzyli siebie niezrozumiałymi spojrzeniami. Naprawdę się między nimi popsuło. Tyle lat przyjaźni, tyle lat starań, a wystarczyło parę dni, żeby relacja nabrała tak przykrego obrotu. Odwrócili wzrok. Nie potrafili już ze sobą rozmawiać. – Ktoś był wzywany, by mnie ratować?
– Policja. – Wyrwała się do odpowiedzi Hedervary, mając nadzieję, że chociaż w tym temacie nie zapanuje między nią a przyjacielem niezręczność. Wariaci nie mogli zepsuć wszystkiego. Zdobyła ponowną uwagę chłopaka. Patrzył na nią z nadzieją. – Gilbert ich wezwał i miał przyjechać z nimi, ale tego nie zrobił. – Rozbrzmiewało pytanie "dlaczego?". Czy stał za tym jakiś poważniejszy powód, czy Gilbert sam zrezygnował nie chcąc chociażby ryzykować własnego życia?
– Jest bezpieczny, prawda?
– Mówiłam ci już, że tak. Naprawdę nie musisz się o niego martwić. – Uśmiechnęła się przekonująco, jak za starych, dobrych czasów, gdy ich relacja nie musiała wyglądać tak, jak oczekiwali inni. Mogli być sobą, nie to co teraz. Łukasiewicz odwzajemnił uśmiech, skrzywiając się niespełna, kiedy siostra przejechała mokrym wacikiem po ranie. Niech coś odwróci jego uwagę, błagał o to. – Policja przyjechała, ale nie aresztowała ani Marii, ani Adama. Nie widziałam wiele, ale policjant dał Marii jakąś paczkę i była z tego bardzo zadowolona. Nie słyszałam już co to za paczka i co w niej jest, przepraszam. – Schyliła głowę, wiedząc, że mogła zrobić lepiej. Jednak nie ustępował z niej wzrok przyjaciela, który mówił, że zrobiła dużo i jest jej wdzięczny.
– Nie masz za co przepraszać. Dobrze, że wiemy, że jest w ogóle jakaś paczka. – Blondyn nie ściągał z twarzy resztek swojego uśmiechu, który wyglądał co najmniej dziwnie, ale również pocieszająco wśród stłuczeń przy kąciku ust albo obok bandaża.
Mogło być między nimi źle, mogli już się tak nie dogadywać, ale nie mieli zamiaru skreślać tego co między nimi było i chcieli dalej się starać. Byli przyjaciółmi. Skomplikowanymi i z ciągle rzucanymi kłodami pod nogi, acz przyjaciółmi. Prawie rodzeństwo.
– Gotowe! – Powiedziała z triumfem Radmila, widząc nowy, świeży bandaż na ramieniu. Oczekująco patrzyła na nią Erizabeta i po dłuższym namyśle zrozumiała o co może jej chodzić. Westchnęła z irytacją. – No dobrze, możesz go przytulić, ale ostrożnie! – Feliks ledwo ogarnął słowa siostry, a Eliza już ściskała go z całej siły i płakała w jego zranioną kończynę. Czuł jak opatrunek robi się mokry, ale w takich chwilach były to ostatnie rzeczy, jakie go interesowały. Odwzajemnił uścisk i pozwolił sobie na urojenie paru łez.
– Obiecaj, że nieważne co na zawsze pozostaniemy przyjaciółmi i nic się między nami nie zniszczy. – Wyszeptała szlochając dziewczyna.
– Obiecuję. – Odparł chłopak, będąc pewny każdej swojej decyzji.
Jak dobrze, że nie dotarł do nich obrzydliwy śmiech, którego roiło się za ścianą i "szczelnie zamkniętymi" drzwiami.
– Jaka słodka scenka... – Rzekła Maria z przerwą od swojego śmiechu, wycierając przy tym wyimaginowaną łezkę. Fascynowało ją, że nieważne jaka przeszkoda stawała tym dzieciakom na drodze, oni się nie poddawali i obiecywali sobie, że z tego wyjdą i będzie lepiej. Jakby istniało cokolwiek, co potrafi ją zatrzymać. – Prawda, Adamie?
– Tak. – Odpowiedź mężczyzny była niewystarczająca. Do tego stopnia, że w kobiecie coś rozbrzmiało i stanęła przed nim, darując go zdenerwowanym wzrokiem. Już wiedziała, że coś jest na rzeczy i teraz wystarczyło dowiedzieć się co. – Tak, to jest słodka scena. Są wyjątkowo naiwni. – Napomknął Łukasiewicz, lecz nie zmieniło to nastawienia Marii do faktu, że coś stanowczo nie gra.
– Co się dzieje? Od początku dnia się dziwnie zachowujesz, a jak ci powiedziałam, że obudził się Feliks, to jest jeszcze gorzej. Nieusatysfakcjonowany, że przeżył czy coś innego? – Albinoska zbliżyła się z uśmieszkiem do blondyna, ale nie wydusilo to z niego żadnej odpowiedzi. Zaledwie drgawki, które roznosiły się od czubka głowy, aż po krańce palców.
– Nic mi nie jest. Zachowuję się tak jak zwykle. – Kłamał. Zawsze bał się tego robić Marii, tym bardziej, że od razu wiedziała, gdy coś nie szło po jej myśli, ale tym razem musiał skłamać. Miał złe intencje wobec syna i nie chciał, aby był wolny, jednak nie planował odebrać mu życia lub okaleczyć do tego stopnia. Wczoraj nie czuł się sobą, kiedy robił zamachy młotkiem na Feliksa, ale również nic nie mogło go zatrzymać. Jakby zdrowy rozsądek już nie istniał oraz zapomniał o ustalonych rzeczach z Marią.
Albo to Maria o czymś zapomniała.
– Chyba podałam ci tego za dużo...
– Słucham?
– Nic, nic. Sama do siebie mówię. – Przeklęła swoją nieuwagę, ale jednocześnie biła sobie brawa. Już dawno nie była z siebie tak dumna, a widok jeszcze niedawno na wpół martwego Feliksa przyprawiał ją o niewytłumaczalną radość. Chociaż bardziej to były wyobrażenia gehenny Gilberta, kiedy dowiadywał się, że nie zdołał uratować najukochańszego i przyłożył rękę do jego śmierci. – Pozwól, że ci coś pokażę. – Wspomniała, ciągnąc Adama za sobą.
Szła szybko, myśląc jak bardzo jeszcze może sobie pozwolić wpływając na Łukasiewicza. Przyznawała całkiem szczerze, że czasem przekraczała granicę i manipulowała nawet swoimi sojusznikami i na pozór ukochanymi osobami, lecz miała dobre intencje i Adam nie miał prawa zaprzeczyć, że znęcanie się nad Feliksem nie sprawiło mu przyjemności. Była też druga rzecz, która mogła tym razem im obydwóm dać wiele zabawy.
Weszli do sypialni, a Beilschmidt otworzyła jedną z szafek i wyciągnęła paczkę od policji.
– Pamiętasz co wczoraj dali mi policjanci po nieudanej interwencji Gilberta?
– Pamiętam, dalej mi nie powiedziałaś co jest w tej paczce. – Kobieta zachichotała, podchodząc do mężczyzny z szarym z opakowaniem. Nie chciała tego teraz rozpakowywać, ale powiedzenie co tam jest wielkim problemem nie będzie.
– Dostarczono mi w końcu truciznę na poronienie Erizabety. Czy to nie wspaniale?! – Zapytała bardziej retorycznie, niż na poważnie. Niezależnie od odpowiedzi Łukasiewicza, był to niepodważalny sukces, gdyż nie będą musieli dłużej przejmować się cudzym dzieckiem. Z jakiegoś jednak powodu, Adam nie wyglądał na zadowolonego.
– Po co nam to? – Patrzyli na siebie w ciszy; Maria negatywnie zaskoczona, a Adam z faktycznym brakiem zrozumienia. Pamiętał o planie i wiedział co mają zrobić, ale coś w środku mu mówiło, że można to załatwić na masę innych sposobów.
– Chyba nie chcesz mieć pod dachem swojego domu obce dziecko? – Nie mogła uwierzyć, że Adam chciał się wycofać. Tak przynajmniej to wyglądało. Jeszcze wczoraj wszystko było zrozumiałe i nie musiała się obawiać żadnym buntem, lecz teraz działo się coś nieprzyjemnego. Łukasiewicz miał wątpliwości. – Kiedy Erizabeta nie będzie mieć dziecka Rodericha, będziemy mogli pozwolić sobie na coś swojego. – To musiało go przekonać no nowo. Nie mógł jej zmusić zwykłym nie ogarnięciem na ponowną ingerencję wykraczającą za granicę.
Adam się zastanowił. Kwestionowanie planu zdawało się ustąpić. Wypaść z rytmu nie mógł, jak to zawsze powtarzała Maria. Uniósł kąciki ust i stwierdził jedno;
– Najwyższa pora.
***
Z otwartego okna wylatywały śnieżnobiałe firany i głośniej, niż w innych sytuacjach, docierała do nich energiczna muzyka, która kojarzyła im się z włoskimi hitami disco lat siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych. Prawie dawało to wrażenie, że żyje tam całkiem zwykła rodzina bez żadnych, większych problemów. Sęk tkwił w fakcie, że siedziała tam tylko jedna osoba, kompletnie samotnie i ze zmartwieniem o wnuka.
Lubił sobie wyobrażać, że tak wyglądało tamto życie jedenaście lat temu, gdy jechało na wakacje do własnego kraju. Rudowłosemu chłopcowi, który nie miał udręki z samym sobą, na pewno się to podobało i wesoło tańczył do tych piosenek.
– Normalnie bym powiedział, że dalej możesz zrezygnować i nie musisz tego robić, ale teraz chyba nie miałoby to sensu. – Francis z oddali patrzył na dom, który świetnie zapamiętał z jeszcze swoich lat młodości. Vargasowie zawsze byli pełnymi werwy oraz radosnymi ludźmi; nikt by nie przypuszczał, że pewnego dnia ich życie zmieni się o sto osiemdziesiąt stopni i to w negatywnym sensie.
– Nie traktujcie mnie jak pięciolatka! Podjąłem już decyzję i jej nie zmienię. – Ludwig westchnął awanturniczo. Nie wiedział który raz Bonnefoy mu to powtarzał, lecz wiedział, że ma już serdecznie dosyć. Zastanawiał się godzinami, nie spał nocami, porzucał dni w pracy, zaniedbywał obowiązki, a to wszystko po to, żeby się zastanowić czy naprawdę chce to zrobić i czy jest to warte zamętu. Było i to mocno. Gdyby nie postanowił, nie staliby tutaj.
– Dobrze, nie denerwuj się. Jestem tylko zmartwiony o twoje wybory życiowe. – Nie musiał. Bez słowa przeszli przez ulicę i stanęli przed niedbale pomalowaną niebieską farbą bramą, która gdzieniegdzie była już zardzewiała. Ciekawe było myślenie, że to Feliciano lata temu się nudził i ukradł z piwnicy puszkę z wodnistym niebem. – Dzwonisz? – Zapytał niebieskooki, widząc jak Beilschmidt patrzy na dzwonek.
Stresowało go to spotkanie, co mógł poradzić? Skąd miał wiedzieć co powie na jego widok Romulus, który bezspornie nie darzył go sympatią i tym bardziej nie życzył go sobie pod swoim domem. Nie po tym co zrobił. Aczkolwiek, cicha świadomość w środku mówiła, że jeśli Veronica, matka Feliciano, zgodziła się na wyjazd, to dziadek nie powinien mieć żadnych "ale".
Zadzwonił, ale nawet po minucie oczekiwania nikt nie wychylił głowy zza drzwi i nie przyszedł im otworzyć.
– Myślisz, że zobaczył mnie przez okno? Myślisz, że mnie nienawidzi? – Różne teorie krążyły po blond głowie. Wcale by się nie zdziwił, gdyby obyło się bez tej rozmowy.
– Nie przesadzaj! Pewnie nie usłyszał przez muzykę. – Bez zwlekania Francis wyrwał rękę do przodu i ponownie nacisnął mały, złoty przycisk. Tym razem dłużej, intensywniej, aby na pewno przebiło się to przez włoskie hity. Ku ich zadowoleniu, oraz większemu przerażeniu Ludwiga, piosenka ustąpiła. Dzieliły ich sekundy od zobaczenia się z Vargasem i o ile Bonnefoy był podekscytowany, bo nie widział się z nim masę czasu, to Beilschmidt miał w nogach odruch ucieczki.
Romulus schodził ciężko po schodach, narzekając na swoją starość i niewydolność w kościach. W takim wieku praktyczność sypialni na piętrze się nie sprawdzała. Odetchnął, kiedy stanął przed wejściem i je otwierał. Szkoda wielka, że gdy zobaczył kto stał przed bramą, to dech ponownie zamarł mu w piersiach. Chyba wolał się nie ciekawić kto zainteresował się powrotem Vargasów do miasta.
Patrzyli na siebie niezręcznie, ze strachem. Ludwig, choć trudno było to przyznać szczerze, wstydził się. Bał się patrzeć w oczy bliskim Feliciano, bowiem wiedział, że go oceniają i nieważne jak bardzo pragnął naprawić swoją relację z nim, to pamiętają co zrobił mu kiedyś. Poczuł jak ktoś otacza go ramieniem i pocieszająco klepie po plecach. "Zrobisz to" nasuwało się na myśl.
Podniósł głowę do góry i próbował patrzeć jak najbardziej dumnie, byle tylko nie dać przyszłemu rozmówcy wrażenia, że tchórzy i jest niepewny. Chwilę zajęło Romulusowi otrzepanie się z szoku w połowie pozytywnego, a w połowie negatywnego. Podbiegł do furtki oraz otworzył gościom. Niepoważne by było zostawienie ich tutaj tak po prostu. Mógł myśleć o Beilschmidtcie dużo, lecz w tym momencie oceniać go nie powinien.
Brama została otwarta, a oni płochliwie przed sobą stali.
– Dzień dobry. – Wydusił z siebie Ludwig. Miał obrzydliwy hamulec w gardle. Jak długo tak wytrzyma?
– Dzień dobry... – Odparł beznamiętnie Vargas, patrząc wszędzie, ale nie na gościa. Przez tyle lat ile żył na tym świecie, to mógł bez problemu wyczuć, że kłótnia wisi w powietrzu na drobnym włosku i nawet niewielkie dmuchnięcie wiatru może go zerwać. Czy nie lepiej by było powiedzieć, że obecnie nie ma warunków do rozmowy? Zrozumieją, muszą.
– Ja również witam! – Rzekł wesoło Francis, widząc jak dużą trudność sprawia im obydwóm dodanie czegokolwiek; zwykłego pytania czy można wejść albo co ich sprowadza. – Możemy się wprosić? Chodzi o coś ważnego. – Wybiło to mężczyznę z zastanowienia i wręcz natychmiastowo uchylił przed nimi przejście.
– Jasne, wchodźcie! Dom jest otwarty. – Wyrzucił z siebie szybko, przepuszczając gości i, nawet nie kontrolując tego, patrząc krzywo na Ludwiga. Najwidoczniej myśli, że jego wnuk mógłby się znowu z nim splątać nie były dłużej aktualne.
Beilschmidt przekroczył próg mieszkania i jego uwagę przykuł zbiór fantazyjnych obrazów na ścianach. Nie były najbardziej profesjonalne. Było widać, że wychodziły spod kreatywnej ręki dziecka, a zawieszone zostały dla sentymentu. Wchodząc w głąb lokum dochodził do wniosku, że tutejszy wystrój nie różnił się bardzo od domu w Berlinie. Nadal abstrakcyjnie, kolorowo, acz cicho i ponuro.
Jakby próbowali sobie wmówić, że jest dobrze, gdy nie było. Zatuszować mankamenty przez jakie przechodzili i udawać perfekcyjną rodzinę bez problemów, którą może byli kilkanaście lat temu, lecz nie teraz.
– Pójdźcie do ogrodu. Nie posprzątałem jeszcze i głupio mi was gościć w nieogarniętym domu. – Vargas zachowywał się co najmniej dziwnie. Nie winili go, ale za wszelką cenę chciał unikać kontaktu wzrokowego, a jego głos brzmiał tak, jakby gościł ich z litości. Poza tym, przed momentem wpuścił ich do mieszkania, a teraz kazał przejść na zewnątrz. Możliwe, że doszukiwali się drugiego dna bezsensownie. Romulus miał prawo czuć się zaskoczonym, a spotkanie z Ludwigiem mogło się kojarzyć niemiło. – Napijecie się czegoś?
– Soku, jak pan ma. – Odpowiedział z uśmiechem Francis, ciągnąc siłą za sobą Ludwiga. Inaczej nawet by nie pomyślał, że jak ktoś prosi o wyjście skądś, to wypadałoby faktycznie wyjść. – Beze mnie byś zginął. – Rzekł żartobliwie. Nie miał zamiaru wyśmiewać się z Beilschmidta, ale jego nagły spadek pewności siebie u Vargasów był zabawny. – Nie musisz się bać, nikt ci krzywdy nie zrobi.
– Nie boję się. Po prostu to spotkanie jest trudne i nie wiem co mi zaraz powie. – Drewniany płotek oddzielał dom od ogródka, który dawał nawet bardziej inny klimat niż mieszkanie. Zdawało im się, że Romulus musiał już tutaj posprzątać, gdyż po tylu miesiącach nie zajmowania się roślinnością było całkiem ogarnięte. Nie oczekiwali postawionego stolika z krzesłami, z których można było obserwować piękne kwiaty. Teraz ich nie było, ale to szczegół.
– Przerasta cię to, przyznaj się. – Nie miał zamiaru niczego przyznawać. Zajął swoje miejsce przy stole i oparł się wygodnie na siedzeniu, odchodząc w zamyślenie póki mógł.
Gorące słońce przygrzewało jego twarz, a delikatny, chłodny wietrzyk rozwiewał z głowy ponure myśli o tym, że się nie uda albo Romulus nie wyrazi przychylności ku jego planom. Mógł sobie nie życzyć ingerowania w Feliciano. Jednak to był ten moment, gdy starał się tym nie przejmować i żyć chwilą spokoju, jakich ostatnio nie miewał wiele.
Zawsze marzył o wakacjach w słonecznych Włoszech, na jednych z plaż, słuchając szumu fal morza. Upragniony relaks, którego oczekiwał po załatwieniu wszystkiego oraz osiągnięciu sukcesu. Niestety prędko to nie nadejdzie, pierw była robota do wykonania. Mimo tego, doceniał te drobne chwile na odetchnięcie. Było ich mało, dlatego teraz tym bardziej je cenił. Siedzenie na wygodnym krześle i słuchanie świergotu ptaków wypełniało go nieopisywalną radością.
Dopóki Bonnefoy nie trącił mu nogi, aby wypadł z transu i zwrócił uwagę na Vargasa wracającego z sokiem. Szatyn zajął miejsce obok nich i z konsternacją się im przyglądał. Miał dużo pytań.
– Jaki jest powód waszej wizyty? – Zapytał ledwo. Francis postanowił się wyłączyć i dać Ludwigowi możliwość wypowiedzenia się. Dla jego dobra. Przyjechał go wspierać, ale nie wykonywać za niego robotę. Niemiec wziął głęboki wdech. Musiał przestać tak nerwowo machać nogami. Nie robił dobrego wrażenia. Nie żeby kiedykolwiek je zrobił.
– Myślałem, że jest oczywisty.
– Właśnie nie jest. Mogłeś przylecieć, bo chcesz przyjemnie spędzić urlop w Wenecji, a możesz mieć plany wobec mojego wnuka. Po tobie spodziewam się już wszystkiego. Chociaż w kontekście konfliktu między wami wybór akurat tego miasta, jako miejsce na urlop, jest dosyć niefortunne. – Romulus przeklinał siebie w myślach, że brzmiał tak wrogo. Próbował zażartować, ale to widocznie nie była chwila na to. Ludwig nie chciał kłamać. Wakacje swoją drogą, lecz Feliciano sam swojego życia nie uratuje. Znał go.
– Przyjechałem w sprawie Feliciano, nie myli się pan. – Odpowiedział wyraźnie, choć z dalszym strachem. Romulus nie patrzył źle, lecz czuł od niego pewien nacisk, przez który nie mógł wysłowić się w pełni. – Wiem, że to może źle zabrzmieć, ale chcę wszystko naprawić. Nie będę się mu narzucał i nachodził go w szpitalu, jednak byłbym bardzo wdzięczny za dobrowolne spotkanie i pogodzenie się, zaczęcie od nowa, bez kłótni ani krzyków. Domyślam się, że jest pan jedynym uprawnionym w szpitalu do spotykania się z nim, dlatego będę bardzo dziękować jeśli będzie możliwość bym i ja mógł być taką osobą. – Wydusił to z siebie szybko, zwięźle i możliwe, że nawet niedokładnie od narastającego w nim napięcia.
Vargas patrzył zbity z tropu. Od samego początku, jak zobaczył Ludwiga przy bramie, to wiedział, że chodzi o rudowłosego. Mu mogło chodzić o tylko jedno i to co sobie postanowił, to realizował. Nie mówił, że to źle. Jedynie bał się o wnuka i czy to zadziała.
Pewna jego część się cieszyła, że Beilschmidt brał sprawę w swoje ręce i kategorycznie podchodził do sprawy pogodzenia się oraz nawiązania razem nowej drogi. Zamilknął na dłużej. Czasem spoglądał na Francisa, jakby szukał w nim pomocy, lecz ten zaledwie podnosił dłonie i bezsłownie stwierdzał, że nie będzie się mieszać.
– Czego dokładnie ode mnie oczekujesz? – Pytanie głupie, ale nie dochodziło do niego. Za bardzo wyobrażał sobie panikę Feliciano, kiedy mu przekazywał, że jego koszmar, a jednocześnie najpiękniejsze marzenie jest niedaleko i pragnie spotkania.
– Nie chcę wiele. Na początek tylko oczekuję, że przekaże mu pan spokojnie, że jestem tutaj i chciałbym się spotkać, jednak nie narzucam żadnego dnia ani nie wpycham mu się do szpitala. Niech się z tym oswoi. Będę wdzięczny, jak dowiem się kiedy mogę podjąć większe ruchy. – Wylądowało na nim nieufne spojrzenie, które mu o czymś przypomniało. – I czy w ogóle mogę je podjąć. – Wspomniał z paniką w środku, acz jego głos zachowywał pełną stoickość. Romulus westchnął.
– Spodziewałem się, że ten dzień nadejdzie... – Rzekł gorzko. Upił kapkę soku ze szklanki i spojrzał w błękitne niebo. Niech mu ktoś dopowie co ma zrobić, bo popełni równie wielkie błędy co jego nieprzyjaciele. – Jesteście tak różni, a jednocześnie tak dużo was łączy. – Przymknął oczy i się zastanowił. Płynęła z tego równa liczba negatywów, jak i pozytywów. Chyba nie było żadnego kompromisu, jaki mogli podjąć.
– Więc co mogę zrobić? – Ponaglił Beilschmidt.
Nie dostawał odpowiedzi. Martwił się, że powiedział coś złego i skreśliło to jakiekolwiek szanse na pokojowy kontakt z byłym ukochanym, a naprawdę nie chciał znowu siłą wpraszać się do jego sali szpitalnej i straszyć własną obecnością. Doświadczenie miał podłe.
Romulus myślał, myślał i dalej myślał, ale nie mógł dojść do niczego konkretnego.
Nie chciał przypadkiem pogorszyć stanu wnuka zezwoleniem na jedną, drobną rzecz.
Lecz też nie chciał marnować życia młodym ludziom, którzy przechodzili przez rozłam w relacji. Od tego spotkania mogło zależeć wszystko.
– Ludwig. – Odpowiedział Vargas, ponownie kładąc swój wzrok, tym razem bardziej pokojowy, na rozmówcy. – Wiesz, że moje zaufanie do ciebie spadło dawno temu, ale teraz widzę, że naprawdę masz dobre intencje i chcesz zdziałać coś wielce dobrodusznego. – Sam nie wiedział do czego zmierza ze swoim monologiem, ale chciał jakiegoś wstępu, który nakieruje blondyna na finalną odpowiedź. Nie oczekiwał wiele. Pragnął tylko spotkania z chorym i naprawienia błędu. – Powiem Feliciano, że tutaj jesteś i chcesz spotkania, ale jeżeli on nie odwzajemni tych chęci, to możesz wracać do Berlina. – Szansa rozbłysła przed Ludwigiem.
– Naprawdę pan się zgadza?
– Tak, naprawdę. Ale pamiętaj, że jeden nieodpowiedni ruch również wygoni się z powrotem do domu. – Starszy mężczyzna uśmiechnął się pod koniec, nie chcąc już tak straszyć swoim zachowaniem i niepewnościami. Beilschmidt dziękował każdej sile wyższej, że dała mu tę szansę i sam uniósł niespełna kąciki swych ust w radości. Nie mógł zmarnować tej szansy.
– Bardzo dziękuję. – Rzekł spokojnym tonem, nawet nie irytując się, gdy Francis zaczął się śmiać. Były rzeczy do zrobienia, a miał pewność, że nieistotne już dla Feliciano było co się działo. On również marzył o spotkaniu.
– Mam nadzieję, że wszystko masz zaplanowane i Feliciano wróci do domu żywy.
***
Siedzieli w ciszy i nie wiedzieli co zrobić. Przeprowadzenie takiej rozmowy nie było im teraz na rękę, ale ona niestety się wydarzyła i nie mogli cofnąć ani jednego słowa, które jeszcze przed momentem wypowiedzieli. Z poczuciem winy patrzyli na siebie, ale żadne nie chciało przeprosić lub przyznać, że nie miało racji. Jednak musieli to dalej pociągnąć, aby wiedzieć co robić i jak działać, żeby w razie czego nie popełniać kolejnych błędów. Chodziło o ich życie.
– Po tych wszystkich latach myślałem, że mimo zachowania matki i tego co wam zrobiła, udało mi się wyprowadzić was na ludzi i nauczyć wszystkiego co najlepsze. Nie przypuszczałem, że tak łatwo przewrócę się na własnych oczekiwaniach. – Będąc dorosłym takie słowa od własnego ojca bolały nawet bardziej. Gauthier dopalił papierosa i odłożył peta do popielniczki, spoglądając znowu na synów. Rozumiał ich trudną sytuację, sam w niej po części siedział, lecz takie rozwiązanie do niczego nie zmierzało.
– Poprosiliśmy cię tylko o jedno, co może nam pomóc. Nawet jeśli nie to, to możemy zrobić coś innego, ale chociaż nam pomóż. – Gilbert nie miał więcej cierpliwości, co łamało mu serce, gdyż odnosiło się to do jego rodzica, któremu zawdzięczał wiele. Dopiero dotarła do niego uspokajająca informacja, że Feliks żyje i czuje się względnie dobrze, a teraz dochodziło następne zmartwienie związane bezpośrednio z jego bezpieczeństwem.
Roderich nawet nic nie mówił. Nie miał zamiaru dolewać swoimi słowami oliwy do ognia, który i tak już rozniósł się wystarczająco.
– Powiedziałem wam, że nie mam pieniędzy. Maria zabrała wszystko i uwierzcie, że gdyby była taka możliwość, to już dawno bym to zgłosił, ale patrząc na to co powiedzieliście i jak ustawiła policję pod siebie, to nic nie zrobię. – Odwrócił się do pozostałych i zasiadł na fotelu. Podpierał brodę dłonią i zastanawiał się jakim cudem żona mogła być na tyle chytra, że udało jej się stworzyć swoje małe królestwo oraz niewolników. – Dałbym wam te pieniądze na przekupienie policji, lecz ich nie mam. Zresztą, nie sądzę, aby to było rozwiązanie.
– To jest rozwiązanie! Jeżeli matka mogła tym sposobem podporządkować sobie wszystkich, to my też możemy i na nowo będziemy mieli wsparcie odpowiednich ludzi. Aresztują ją i będzie po sprawie. – Nadzieja w czerwonych oczach wrzała jak dzika. Jego przerażony umysł uważał, że to jedyna słuszna droga i w inny sposób się nie uda. To były groźne czasy i jeśli nie wezmą się za nie porządnie, to niedługo zajmą miejsca na cmentarzu.
Nie chciał leżeć w ziemi obok Feliksa kilka metrów pod społeczeństwem. Marzył o życiu razem, zamieszkaniu z nim, budzeniu się u jego boku i obserwowaniu różanych policzków w akompaniamencie z pięknem szmaragdowych oczu. Oczekiwał dobrych i złych chwil, jak w każdym związku. Nie pragnął śmierci.
– Przykro mi, ale w ten sposób wam pomóc nie mogę. Rozejrzyjcie się u reszty rodziny. Ja pozostaję bezsilny. – Starszy Beilschmidt zwrócił wzrok w przeciwną stronę, byle nie musieć obserwować zdenerwowania, jakie czaiło się w młodszym synu. Gilbert potrafił być straszny. Może to przez dobitne podobieństwo do matki. Ukrycie wierzył, że poza wyglądem dzielili kilka innych cech, które dzięki zdrowiu psychicznemu nie uaktywniały się w albinosie. Chociaż wiedział, że białowłosy oraz jego zdrowie powoli się niszczyło. Czy kwestią czasu było pokazanie, że jest również synem Marii?
Gilbert zacisnął dłonie w pięść i niegłośno syknął, trzymając swoje siły na wodzy i nie pozwalając emocjom nad nim zapanować. To naprawdę była kryzysowa sytuacja, a nie miał co zrobić. Wtargnięcie do Łukasiewiczów i wyciągnięcie stamtąd siłą Feliksa, jego rodziny oraz Elizy nie skończy się powodzeniem dla jego istnienia.
– Gilbert, spokojnie. – Szepnął Edelstein, łapiąc go za rękę. Nie mógł teraz wybuchnąć. Problemów było wystarczająco. W odpowiedzi głośno wzdychnął, opierając się o sofę. Próbował myśleć, ale jego głowa była otaczana świadomością, że następnego dnia może nie być co ratować. Wyobrażał sobie co teraz musi się tam dziać.
– Jeżeli będę mógł cokolwiek dla was zrobić, to wam powiem. Na razie musicie poradzić sobie sami. To też nie jest tak, że mam lepiej od was. – Dla Gauthiera temat został zakończony. Jego zawiedzenie było ogromne i nieważne jak bardzo próbował zrozumieć, to mu nie wychodziło. Próbował sobie wyobrazić ich ból, lecz to też okazywało się być niemożliwe. – Ludwig już wyjechał? – Minimalnie oczekiwał zmienienia tematu.
– Tak, nie ma go od przedwczoraj. – Odparł krótko Roderich, wracając myślami do pożegnania na lotnisku. Miał nadzieję, że wszystko się powiedzie i nie stanie się nic, co sytuację pogorszy. Z tego co się dowiedział, to Francis został wysłany do pilnowania i choć nie miał do tego człowieka stuprocentowego zaufania, to tym razem powierzał mu brata w całości. Z jego pomocą powinno się udać, a Feliciano też nie może się opierać wiecznie.
Po raz kolejny nic nie mówili. Widocznie nie był to temat do rozkręcenia rozmowy i po krótkim namyśle wszyscy doszli do wniosku, że nawet nie chcieliby mówić o aktualnych komplikacjach w cudzym, jednak tak bliskim im życiu.
Roderich i Gauthier po prostu nie mieli co dodać. Gilbert nie miał zamiaru ciągnąć rozmowy ze swojej strony.
– Feliks i Eliza są bezpieczni? Bezpieczni na miarę obecnych zdarzeń. – I pomimo, że czuł się załamany, bezsilny oraz przede wszystkim wściekły, to poczuwał się do odpowiedzenia na to pytanie.
Znowu zabolało go w środku tak samo, jak gdy Roderich przekazał mu informacje od Elizy w jakim stanie znajduje się Feliks. Złamana noga, mnóstwo siniaków, rozcięcie na głowie, poważnie zranione ramię. Widział to wszystko przed sobą, a nic nie mógł zrobić.
Dalej nie wyzbył się traumy, przerażenia i rozgoryczenia po słuchaniu, jak Adam katował Feliksa, a ten go wołał, błagał o pomoc, wezwanie jej, przyjście po niego i odciągnięcie od pewnej śmierci. Nadal obijał mu się o uszy krzyk wystraszonego, bitego chłopaka, którego kochał i który zaledwie chciał, by teraz był obok.
Usłyszał wrzask, płacz, uderzenia w drobne ciało i nie mógł nawet przyjść.
Zadzwonienie na policję i tak okazało się zbędne – dlatego też chciał ich przekupić, tak samo, jak zrobiła matka. I nie obchodziło go co mogli myśleć inni i że mogli mu zarzucać, że stawał się drugą Marią. Miał dobre cele. Chciał ratować ważnych dla niego ludzi.
– Z Elizą jest dobrze, nie zrobili jej żadnej krzywdy. Przynajmniej do tej pory, ale mam nadzieję, że zdążymy cokolwiek zrobić, zanim będzie za późno. Chodzi o nią i dziecko. – Odparł Edelstein w sprawie swojej ukochanej. Liczył, że teraz również nie dzieje się nic specjalnego w negatywnym świetle. Tej nocy już miał jeden koszmar, który siłą wyciągnął go z łóżka i prawie zmusił do pobiegnięcia do Erizabety. Gdyby nie uspokojenie go, możliwe, że by zaryzykował.
– Masz z nią kontakt? Nie zabronili go wam przypadkiem? – Zabronili, ale znajdowali swoje sposoby. Chwilami Roderich myślał, że te "niedociągnięcia" w planach były robione celowo. Tylko idioci by pomyśleli, że pozostali domownicy są na tyle wystraszeni, że nie użyczą swojego telefonu albo nie będą kryć, jak zostanie przeprowadzona rozmowa. Prawdą też było, że nie przykładali takiej uwagi do kontrolowania Elizy. Chodziło głównie o Feliksa i jego kontakt z Gilbertem. – Zadzwoniła dziś do mnie z telefonu siostry Feliksa. Do swojego nie ma dostępu.
Gauthier przytaknął i stwierdził, że mimo wszystko Erizabeta robiła naprawdę wiele. Troszczyła się o każdego, na bieżąco przekazywała informacje, nie bała się, a przy tym próbowała zachować swoje bezpieczeństwo. Oby to nie przeszkodziło w zostaniu szczęśliwym dziadkiem, a dla niej zdrową, radosną matką.
– A co się dzieje z Feliksem? – Teraz pytanie zostało wyraźnie skierowane do Gilberta. Rozproszony spojrzał na ojca, który oczekiwał odpowiedzi i to jak najlepszej. Ciężko mu było stwierdzić czy naprawdę chciał wiedzieć i się martwił, czy pytał byle zapytać i bo wypada. Obecnie pozostało mu się zastanowić czy da radę wydusić z siebie jakiekolwiek słowo. Czy da radę przyznać się, że Feliks cierpiał przez niego.
Niepotrzebnie się obwiniał? Możliwe. Zawsze mu powtarzano, że jeśli nie miał na coś wpływu, to nie jest to jego wina.
– Prawie zginął. – Zaczął cichym tonem, już czując jak tworzy się w jego gardle nieprzyjemna blokada. Nie powie tego. Nie posiadał wystarczającej zdolności. Zadrżał, kiedy w jego głowie pojawiło się wyobrażenie, jak teraz musi wyglądać Łukasiewicz. Na co on pozwolił? Jedyne czego pragnął, to żeby usłyszeć jego głos i od niego dostać gwarancję tego, jak się czuje. – Złamano mu nogę, ma pełno ran, guzów... – Drugi raz Roderich złapał go za rękę, dając znać, że jak nie chce, to nie musi tyle mówić. Każdy rozumiał, że to może być dla niego ciężkie i nawet nie próbowali naciskać. Obdarzyli się wzrokiem, a Beilschmidt niepewnie odchrząknął. – Żyje, to najważniejsze.
Ucichło w salonie, a oni oddali się swoim prywatnym myślom. Gauthier uspokojony, bo nie działo się źle do tego stopnia, żeby przejmować się czy ktoś wyjdzie żywy ze swojego katastroficznego stanu.
Roderich z Gilbertem w ciągu dalszym mieli sobie dużo do zarzucenia i jeszcze więcej chcieli zrobić, ale na chwilę obecną nic począć nie mogli. Pozostało czekać na kolejne sygnały, ewentualnie reagować i po drodze myśleć co mogą zrobić. Na policję liczyć nie mogli.
– Pamiętajcie, że gdybyście potrzebowali wsparcia, to postaram się pomóc. Jak coś wymyślicie, to również powiedzcie. Pieniędzy wam dać nie mogę, nawet nie wierzę w skuteczność tego sposobu, lecz w razie innych propozycji zrobię wszystko co mogę. – Na moment poróżniła ich różnica zdań i padały słowa, które paść nigdy nie powinny, ale nie zamierzał przestawać być dobrym ojcem. To dalej byli jego synowie i jeśli od urodzenia nie mogli polegać na matce, to pozostawali tylko z nim.
– Zapamiętamy. – Odparł młodszy Beilschmidt, praktycznie wyrywając się do odpowiedzi i nie dając pisnąć ani słówka Edelsteinowi. Choć nie był zadowolony z potoczenia się sytuacji, to nie mógł się gniewać. Czasem zachowywał się gorzej od dziecka, którym po kryjomu chciał znowu być. Przeżyć po raz drugi dzieciństwo, naprawić je i nie żyć w bólu swoim oraz rodzeństwa.
Czy mógł sprawić, że dorosłość będzie lepsza? Nie wiedział. Na razie nic na to nie wskazywało, ale ambicje miał na tyle wyraźnie zaznaczone, że był w stanie dalej walczyć i się starać. Coś zrobi. Musi coś zrobić.
Do końca tego roku jeszcze będą szczęśliwi, wolni i bezpieczni. Dopilnuje tego.
Długo nie zostali u ojca; były rzeczy do zrobienia, mniej i bardziej istotne, ale zatrzymać się u niego na dłużej nie mogli. Przez większość drogi do domu, ich prowizorycznie bezpiecznego miejsca, towarzyszyła im niezręczna cisza, w której było coś zgodnego. Nie tylko żaden z nich nie wiedział co może powiedzieć, a również siedział w nich strach. Wrażenie, że nie powinni nic mówić.
Roderich nie przyznał tego głośno i nie zamierzał. Głównie dlatego, że wstydził się tego przekonania, a reakcja Gilberta na to mogła być skrajnie negatywna. Lecz prawdą dla jego perspektywy było, że Beilschmidt zaczynał przypominać Marię. Absurd, prawda? Osoba, która na co dzień była jego wrogiem, była do niego tak łudząco podobna. Obwiniał problemy, z jakimi się mierzyli, jednak nie wykluczało to, że czuł się przy bracie niekomfortowo, niebezpiecznie.
Nie poprawiał atmosfery świst wiatru czy ich głośne, prędkie uderzenia o ziemię przy chodzeniu. Czuł się tak, jakby to nie były ich kroki, a matki, która nie zwlekała ani chwili dłużej z wbiciem im siekiery w głowy i zostawienia na ulicy wielkich kałuży krwi.
Spojrzał na albinosa i przeszedł po nim chłód. Nawet z wyrazu twarzy teraz przypominał Marię. Wyrzucił tę myśl daleko, ale uparcie wróciła i nie chciała dać spokoju.
Nie było żadnego prawa, które pozwalało mu na dobrowolne wyobrażanie sobie, jak Gilbert morduje ich wszystkich po kolei.
– Co się dzieje? – Pytanie było oczywistością, gdy widziało się, że jeden z sojuszników w czasie wojny zachowuje się co najmniej niepokojąco. Edelstein był ponury od miesięcy, ale nigdy do aż takiego stopnia. – I nie próbuj mnie oszukiwać. Wiem kiedy coś ci dolega. – Wiedział od kiedy byli małymi dziećmi oraz jego obowiązkiem było stawanie w obronie Rodericha przed Marią. Abstrakcją pozostawało dla jego dziecięcego umysłu, aby kogoś nienawidzić za sam fakt, że się urodził, a nie miał na to przecież wpływu.
Za tamtych czasów nie rozumiał, że tak działa niestabilność emocjonalna, depresja, traumy. Aczkolwiek, nie usprawiedliwiało to rodzicielki ani trochę.
Szatyn ponownie zwrócił wzrok na brata. On naprawdę pytał co się działo? Pomijając już ryzyko śmierci swojej oraz najbliższych, strach w nim narastał. Kiedy na myśl przychodziły mu niektóre akcje Beilschmidta czy słowa, ciało wyginało się w drgawkach niepewności o zaufanie. Zaśmiał się licho.
– Przerażasz mnie. – Rzekł melancholijnie. Była w tym nuta zawiedzenia i innych niezrozumiałych uczuć, których Gilbert w zdziwieniu nie potrafił pojąć. Zatrzymał się i spojrzał na brata zdumiony. Czym go przerażał? Czy właśnie chodziło o zmartwienia personalne, które miał wobec siebie samego? Czy nawet oni zauważali, jak się zmieniał?
Złapały go demony, których zatrzymanie przewyższało jego siły.
Przemieniły go i stworzyły najgorszy koszmar, jaki mógł się ziścić.
Gdyby powiedział ludziom, że jest tym samym Gilbertem co sprzed roku, wyśmialiby go pokazując, jak wielkie paranoje miał, skazy pod oczami, ile się martwił, stresował, jak dużo robił, walczył, niszczył się.
Dorósł, ale za jaką cenę?
– Przerażać cię dopiero mogę zacząć. – Odpowiedział obojętnie, wyprzedzając mężczyznę i idąc szybko przed siebie. Musiał coś przemyśleć samotnie.
– Ale już to robisz. – Rzekł do siebie Roderich. Gilbert był za daleko, żeby cokolwiek usłyszeć. Błagał jedynie o to, aby ostatnia ostoja spokoju Beilschmidta nie wywiesiła białej flagi.
Niech Feliks przeżyje i nie da mu powodów do zwariowania.
I niech Erizabeta dalej się trzyma, gdyż inaczej i on się podda. Nie mógł już żyć bez niej i dziecka.
*** 29 kwietnia ***
Słodki dźwięk ciszy dobierał się do jego uszu i utulał do swobodnego snu, jakiego nie było mu dane zaznać od wielu dni. Obawiał się jednak, że to już nie były dni, a ciągnące się w nieskończoność tygodnie, których nie było widać końca. Lecz teraz nie miało to znaczenia. Otoczony miękką, białą powłoką, pełen lekkości oraz bez histerii, odchodził do świata snu i w jego objęciach wyobrażał sobie, jak to będzie, gdy to dobiegnie końca.
Pięknie było marzyć, acz co z realizacją? Nie zamartwiał tym swoich odpoczywających myśli, które aż nadto były skupione na cudownym marzeniu życia. Na marzeniu o bezpiecznych przyjaciołach, szczęśliwej rodzinie, genialnej pracy, zdrowiu i mężczyźnie, na którego czekał, ale z jakiegoś powodu nie chciał widzieć tej twarzy w snach.
Coś mu mówiło, że nawet nie będzie musiał jej sobie wyobrażać, jednak było to złudne wrażenie, jakich miał ogromnie dużo.
– Tak, zjadłem śniadanie i nie zapomniałem niczego... – Szepnął do siebie niezrozumiale, widząc przed sobą abstrakcyjny dom. Kolorowy korytarz, pełno malowideł, fantazyjne zapachy dochodzące z kuchni oraz mruczenie kotów w oddali; to zawierał dom z jego wizji. Wychodził do pracy pracy i zmartwiona osoba, którą kochał, dopytywała czy jest odpowiednio przygotowany.
To był jego pierwszy dzień w tej robocie? Kto by się przejmował szczegółami, i tak pójdzie mu genialnie! Jeśli mógł w marzeniu osiągnąć zdrowie, piękno osobiste i ukochanego, to mógł być również perfekcyjny jako grafik, malarz. Nikt nie będzie mu wypominać bezużyteczności, niezdarności ani głupoty. Wszyscy zaczną go chwalić.
Nie oczekiwał wiele, a jednak musiał takie rzeczy przenosić do snów, bo w prawdziwym życiu nigdy by się tego nie doczekał. Czy tym była chandra? Czy był jej uosobieniem?
– Naprawdę się musisz się martwić. Jest ze mną dobrze od kilku lat. – Więc to była projekcja tego co może być później, a nie jak teraz mogłoby wyglądać jego życie, gdyby nie to wszystko. To ułatwiło sytuację. Pozwoliło wyobraźni chłopaka poszybować wyżej.
Jak samolot, którym niedawno wylatywał do innego kraju, do szpitala, w którym właśnie siedział i po raz pierwszy od wieczności mógł w nim zaznać spokoju na duszy i oddać się pragnieniom zranionego serca.
– Nie pytaj o takie rzeczy, możesz to zrobić... – Odwrócił się na bok jakby zniecierpliwiony oczekiwaniem we śnie. Osoba z zaciemnioną twarzą zaśmiała się zawstydzona, drapiąc się za głową i z wiadomymi intencjami spoglądając na różowawe usta rudowłosego. Uśmiechał się, gdy dogłębniej myślał o tej scenie. Był w głębokim śnie, ale nie zabroniło mu to reagowania na odgrywające się w głowie sceny.
Czuł powoli narastające ciepło na wargach. Zbliżało się.
– Dalej masz poczucie winy po tych wszystkich latach? – Zadał pytanie zmartwiony, zauważając zawahanie w tych... Nie widział koloru oczu. Wyglądały na szare, ale coś do niego głośno krzyczało, że gdyby to była rzeczywistość, to szarości by w nich nie było. Aczkolwiek, nie było to najważniejsze w błogim seansie. Trzymali się za ręce i naprawdę zbliżali do siebie swoje usta.
Dzieliły ich centymetry od upragnionego aktu. Czuli swoje wzajemne oddechy, słyszeli bicie serca, oczekiwali swojego ciepła, jak niczego innego. I zanim to się stało, Vargas rzekł jedno, aby wszystko było pewne.
– To już minęło. Nie musisz się powstrzymywać, L... – Skrzyp.
Drzwi zostały prędko otworzone, wręcz szarpnięte, a to sprawiło, że wydały z siebie trzask wybudzający go brutalnie z niedoszłego pocałunku. Rzuciło się na niego mroźne powietrze, przez które w kontakcie jego drobne, uszkodzone ciało skrzywiło się w potwornym bólu.
– Kto tu jest?! – Wrzasnął dalej ledwo przytomny, ale chcąc czy nie wyciągnięty ze świata snów i marzeń. Rozejrzał się spanikowany po pokoju, a widząc tym razem nie zamazaną twarz odetchnął z ulgą.
– Spokojnie, to tylko ja. – Zaśmiał się Romulus, wchodząc do sali. Jeszcze nie spotkał się z wnukiem bezpośrednio tutaj, zawsze jedynie na korytarzu. Z jakiegoś powodu bardzo go cieszyło, że ta sypialnia nie jest zlepkiem zaledwie białych mebli, a faktycznie postarano się o komfort estetyczny pacjentów i by chociaż trochę czuli się, jak we własnych mieszkaniach. Czy ten szpital był lepszy pod każdym względem? Okazywało się, że tak. – Chcę tylko cię zobaczyć i dowiedzieć się co u ciebie słychać. Też coś przekazać, lecz to swoją drogą.
– Co się stało? – Feliciano wyprostował się na łóżku i próbował uparcie zatrzymać kołaczące uczucie w swoim środku. Na myśl wracały kadry ze snu, który jeszcze chwile temu wydawały mu się zbawieniem w ponurej codzienności. Teraz, mimo radości, również coś go skręcało wewnętrznie kiedy myślał, że zamaskowane oblicze zapewne było Ludwigiem.
Czy on naprawdę musiał go nawiedzać w każdym śnie? Nie mógł odpuścić i dać mu żyć, wyleczyć się i spróbować po czasie? Nie miał cierpliwości ani motywacji na zobaczenie go, jednak uczucie tliło się na tyle intensywnie, że z tego ognia można było stworzyć ponowny, gorący związek. Tym razem prawdziwy.
– Nic szczególnego, ale warto byłoby ci o tym powiedzieć. Tym bardziej, że zostałem o to poproszony. – Vargas dostawił sobie krzesło, wymyślając już w głowie jaki wstęp może zrobić do powiedzenia, że Ludwig jest w Wenecji i oczekuje spotkania. Martwił się reakcją wnuka, ale bez spróbowania niczego się nie dowie. Korzystał z faktu, że złote oczy były w miarę uspokojone, choć coś w zachowaniu rudowłosego mu nie pasowało. – Przeszkodziłem ci w czymś?
– Nie, nie... Chciałem tylko pójść spać, ale nie jestem aż tak zmęczony. – Niedawno rozpoczął się dzień. Brzmiało to tak, jakby Feliciano nie zmrużył nocą oka na chociaż sekundę, ale z drugiej strony, był wyczerpany leczeniem. Pamiętał, że zanim ono się rozpoczęło, Vargas męczył się samym wstawaniem.
To była męczarnia, katorga, piekło. Każdego rana, jak otwierał oczy, bez pohamowań pojawiały mu się przed nimi mroczki. Mdliło w środku i miał potrzebę tylko jednego. Nie słyszał śpiewu ptaków, a nieprzyjemny, straszący go do zapaści szum, pisk, syczenie. Nie czuł kości, a zamiast ich nieprzerwany ból, którego powodu nawet nie znał. On po prostu był. Tradycja, jakich niemało.
I tak wyglądał poranny rytuał. Trwał parę minut, lecz dla Feliciano miał charakter dłużenia się do godzin. Oczy wypełniały się dodatkowym cierpieniem, kiedy patrząc w zegar zauważał, że to nie było dziesięć godzin, a marne dwie minuty.
– Wybacz, że ci przerwałem. Obiecuję, że nie zajmę ci dużo czasu. Na to przynajmniej liczę. – Miał nadzieję, że obędzie się bez paniki czy płaczu. Vargas już był dorosły i powinien po ludzku przyjąć wieść, że ktoś chce się spotkać. – Pierw mi powiedz jak się czujesz. – Dodał z delikatnym uśmieszkiem. Rudowłosy zdawał się rozchmurzyć przez czyjeś zainteresowanie.
– Czuję się dobrze, dziękuję za troskę. Bywało lepiej, ale nie narzekam. Nic mi nie dolega. – Prawie mu się wydawało, że rozmowa nie zboczy w żadnym niepożądanym kierunku. Zapytanie o stan jego samopoczucia było wyjątkowo niewinne, jednak nie odpychał od siebie świadomości, że dziadek chciał mu coś przekazać. To mogło być dosłownie wszystko. – Co to za informacja? Wiesz, że nie lubię czekać z takimi rzeczami! – Dodał bardziej radośnie, niż przez całe kilka miesięcy razem wziętych. Ten widok naprawdę goił rany na sercu.
Umierający człowiek z wiecznie smutnym wyrazem twarzy właśnie się zadowalał. Wracała tendencja do gestykulowania oraz trącania wszystkiego swoimi rękoma, a nie sztywnego siedzenia w jednym miejscu i patrzenia w konkretny punkt przed siebie bez życia. Złote oczy faktycznie znowu przypominały złoto, a nie zabrudzone bursztyny.
Czy było warto niszczyć ten piękny widok Feliciano, który wyglądał jak jego wcielenie sprzed paru lat?
Romulus westchnął, czując, że rozsypka w jego wnętrzu się powiększa. Nie mógł złamać obietnicy powierzonej Ludwigowi, tak samo jak nie mógł ukrywać w tajemnicy przed wnukiem, że osoba, o której skrycie marzył, była bliżej niż się tego spodziewał.
Czasem pragnął, żeby nigdy nie stawać się częścią tego konfliktu, lecz w takich momentach atakowało go zastanowienie co wtedy by robił. Bo chyba nie zostawiłby Feliciano samego na cienkim lodzie, gdy ten już się kruszył.
– Nie reaguj impulsywnie... To naprawdę nie zależało ode mnie. – Wstęp zapowiadał coś groźnego, co już w rudowłosej głowie tworzyło miliardy teorii o nie wesołym namaszczeniu. Zachowanie bliskiego również na dużo wskazywało i wcale by się nie zdziwił, gdyby przed nim były kolejne przenosiny albo stracił ważną w jego życiu osobę.
Feliks i Erizabeta zginęli?! Lovino wylądował w szpitalu?! Musiał wiedzieć czym prędzej, nieważne jak bardzo skrzywdzi go ta wieść!
– Mów, proszę. – Rzekł jeszcze, zanim w pełni oddał głos Romulusowi.
Wyduś to z siebie, nie zareaguje przecież źle.
– Ludwig... – Jedno słowo wystarczyło, aby już w lękliwym umyśle wywołać większy zamęt. Ludwigowi coś się stało? To on ucierpiał? Feliciano próbował myśleć racjonalnie, ale w takiej chwili po prostu się nie dało. Odczuł na sobie śmiertelną słabość. – Jest w Wenecji i chce się z tobą spotkać. Chciałby również wiedzieć czy wyrażasz na to zgodę. – Zgoda, chęci, plany...
Tego było za dużo! W głowie mu się zakołowało, a organizm załamał pod wspomnieniami tego co przeżywał jeszcze miesiące temu.
Ciemność przed oczami, ból zamiast kości, szum w uszach i pragnienie zwrócenia wszystkiego, co przedtem w siebie włożył. Skręcało w żołądku myśląc, że on zaproponował zejście i specjalnie dla niego przyleciał.
Okłamał go, skrzywdził, wykorzystał jak zwykłą zabawkę do zainteresowania się nią na pięć minut, a potem rzucił w kąt. Rozsądek krzyczał, że nie może dać się nabrać i Beilschmidt nie ma czystych intencji, ale serce podnosiło głos nawet bardziej i mówiło mu, by uronił łzy wzruszenia z radością oraz od razu krzyczał, że tak, spotka się ze swoim ukochanym i wróci do niego.
Bo o to pewnie chodziło – ponowienie związku. Pogodzenie się, zaczęcie od początku i wspieranie w leczeniu obok siebie. Tak podejrzewał Feliciano, a Ludwig okazywał się wyjątkowo prosty do rozgryzienia.
Acz paradoks w nim istniał. Zatrzymywał słowa, a wydawał ciężkie do zrozumienia jęki. Owszem, wyleciały łzy z gorzko złotych oczu, jednak to nie było szczęście. Bolesne wspomnienia bycia wykorzystanym wracały jak szalone i nie pozwalały zapomnieć o fakcie, że Beilschmidt bezczelnie go potraktował, a on miał czelność nadal go kochać. Czy to nie był masochizm? Czy nie okazywał sobie nienawiści tą miłością?
– Feliciano, chcesz się z nim spotkać? – Słuchanie głośnego, zestresowanego oddechu wnuka nie należało do przyjemnych. Drgawki machały nim na prawo i lewo, czyniły oddech nierównym, dłonie same się telepały niepewnie splatane ze sobą w strachu. – Jedno słowo. Nie stresuj się, nie ma złych skłonności. – Lecz kiedyś miał i gdyby nie one, to teraz nic nie musiałoby się dziać.
Bursztynowa agonia na niego spojrzała. Feliciano nie wiedział co mówić. Nie był pewny czy w ogóle chce cokolwiek powiedzieć i czy jakakolwiek odpowiedź będzie dobra. Każdej mógł zacząć żałować. Nie ukrywał faktu, że czuł się coraz gorzej, a mroczki czy szepty w głowie się nasilały.
Odmów, pozwól, odmów, pozwól, odmów, pozwól...
– Dziadek... – Szepnął ze zmęczeniem chłopak i zanim się obejrzał, osłabł.
– Feliciano! – Wrzasnął Romulus w ostatniej chwili łapiąc rudowłosego, nim ten spadł z łóżka na podłogę. Nie stracił przytomności, zaledwie poczuł się obsesyjnie blado, ale i to mogło zmartwić drugiego człowieka. Szczególnie, gdy miał do czynienia z osobą chorą, wielokrotnie bliską śmierci. – Niech ktoś przyjdzie, ktokolwiek! Potrzeba pomocy! – Błagał o jakiekolwiek wsparcie, dopóki Feliciano zejdzie w jego ramionach. Niewiele brakowało, a odejdzie do świata nieprzytomnych na długie godziny.
– Przekaż mu, że... – Przerwał wraz z przybyciem paru lekarzy, którzy przenieśli go z powrotem na posłanie i zaczęli się przy nim kręcić. Ratowali mu życie? Nie obchodziło go to. Rozum kręcił się wokół tylko jednego. – Ma przyjść tutaj w poniedziałek. – I to była jego ostateczna decyzja przed zapukaniem do drzwi obumierania.
Drżące ciało przestało się ruszać, a przypominająca martwą twarz stała się bardziej wyblakła. Nie zauważał niczego w zamkniętych oczach, jednak był pewny, że ostre światło tam kompletnie wygasło.
– Uważaj na siebie w pracy i szybko wracaj. – Wydukał mocno zawstydzony blondyn po namiętnym, upragnionym pocałunku. Nie był zwyczajny do takich pieszczot, ale przy Feliciano godził się na wszystko. Na wszystko, co go uszczęśliwi, gdyż miał zamiar mu wynagradzać dawne cierpienie do końca swojego życia.
– Nie martw się tak! Przeżyłem anoreksję, to następny dzień w pracy też przeżyję. Do zobaczenia! – Vargas cmoknął jeszcze krótko w policzek partnera i ze swoim standardowym blaskiem w oku oraz uśmiechem wybiegł z mieszkania, by móc spędzić następny piękny dzień w miejscu swoich marzeń. Poszczęściło mu się. Opłacało się walczyć.
Ludwig na przestrzeni lat nawet nie zwrócił uwagi, jak Feliciano dorósł. Teraz był optymistą, a nie nierozważnym, głupkowatym chłopaczkiem albo co gorsza resztkami człowieka bez ambicji.
Teraz był Feliciano Vargas i dziękował światu, że dano mu z nim być.
***
Pierwsze uderzenie.
Drugie uderzenie.
Trzecie uderzenie... Ciągnęło się to bez końca.
I mogli mówić, że są litościwi, bo dają im żyć i ich od razu nie zabili, ale z drugiej strony po chwili już wyżywali się na nich. Krzyczeli, grozili, podnosili ręce, a niejednokrotnie przeszywające całe ciało ból roznosił się po nich i dotkliwie rzucał nimi na podłogę. Nieraz o ścianę. Często w ich objęcia, żeby się pogorszyło.
Skomlał cicho pod cieniem tyrana, który za każde nieposłuszeństwo wymierzał w niego już nie tylko groźnym, mordującym go od środka wzrokiem, a również cienkim, ostrym batem doskonale odznaczającym się czerwonymi śladami na jego zmasakrowanej skórze.
Na pierwszy rzut oka nie było tego widać, ale krwawił. Miał niechlubną kolekcję mniejszych i większych ranek, z których niczym z księgi się czytało co przed sekundą było mu robione. Wstydził się pokazania tego. Udowodniłoby to tezę zwału ludzi, że sam sobie nie radzi. Nieistotne były godziny walki oraz buntowania się, kiedy poległ i teraz był pod władaniem ojca.
Mówił mu, że ma klęczeć? Klękał.
Nieposłuszeństwo? Karanie okaleczonej twarzy kopniakiem z ciężkiego, twardego buta.
Nikogo nie obchodziła złamana noga, która w nienaturalny sposób się wykręcała i nawet nie bolała; nie czuł jej. Przyzwyczaił się do nędzy do tego stopnia, że nie robiło to na nim wrażenia.
Rozkazywał, że ma zlizywać z brudnej podłogi własną krew?
Upokarzające... Aczkolwiek robił to. Po zagrożeniu zapalniczką i dokładnej znajomości stanu swojego zdrowia nie buntował się. Psychicznie się nie odważył, bowiem organizm, niezależnie jak się prezentował, nadal wszczynał walkę. Pewne bastiony dalej się starały, lecz bez pozostałych nie mogły zajść daleko.
Stawał się niewolnikiem umysłowym. Próbował wytrzymać, schować się i zaprzeć, nie pozwalając tym samym Adamowi na zniszczenie go, lecz granica widocznie została przekroczona. Nie było nic co mogli dla niego zrobić.
Kazał powiedzieć, jakie plany ma Gilbert, gdzie jest i co z nim, a nie odpowiadał?
Wówczas efektem było... Moment. Efekt dopiero miał się pojawić.
– Widzę, że chętny do współpracy nie jesteś. To naprawdę zabawne, że mimo tych wszystkich dni i oddzielenia was od siebie, ty nadal chcesz go bronić. Powinien ci być nijaki. – Adam rzucił w dal bicz, kompletnie zwracając swoją uwagę na syna. Odrażające, małe zwierzę. Feliks nawet nie zdawał się słuchać. Patrzył bez życia na podłogę, jak z jego nosa wypływają następne, drobne strużki posoki. – Zobacz czym ty się stałeś. Gdzie jest ten dumny Feliks Łukasiewicz, który pragnął walczyć o swoje oraz bliskich dobro? Gdzie jest ten skurwysyn, który chociaż próbował się przeciwstawiać, a nie siedział bezczynnie i pozwalał na wszystko co ci robię?! – Brak odpowiedzi.
Zaśmiał się szorstko, nie ukrywając swojego zadowolenia na widok nagrody za jego pracę. Miał swoją pierwszą, bezmózgą marionetkę! Trzymał w garści możliwość zrobienia z nim wszystkiego! Kiedy Beilschmidt przybędzie, a zrobi to na pewno, to nawet nie rozpozna w tej lalce swojego wybranego. Wystraszy się, załamie i nie będzie widział sensu w ratowaniu czegoś, co nie istniało.
Czy może niedoszły zięć go zaskoczy i zawalczy o pół trupa zależnego od ojca-despota? To by było interesujące i z ogromną przyjemnością zrobiłby sobie jeszcze jednego więźnia, którego w mgnieniu mrugnięcia oka doprowadzi do samobójstwa. W końcu oglądanie, jak miłość twojego życia jest torturowana wykańcza psychicznie, czyż nie?
Już pierwszy poziom zniszczenia go zaliczył. Beilschmidt dużo usłyszał.
Blondyn z rezerwą spojrzał na mężczyznę, który w ciągu dalszym nad nim sterczał z rozbawioną odrazą. Nie wyrobił sobie o tym konkretnego zdania. Miał intencję i zadania do wykonania, lecz poległ i nie miał zamiaru tak się starać. Wszystko było skończone.
– Zobojętniałeś. – Skwitował krótko Adam, widząc beznamiętność i literalnie pustkę. Domyślał się, że jeszcze w tamtym tygodniu dostawałby wylewającą się zieloną rzekę nienawiści, jednak teraz... Teraz otrzymał dawkę zimnego, skalnego wzroku kogoś zniszczonego mentalnie.
Nie podobało mu się to.
– Nie dam ci satysfakcji z mojego bólu. Tak samo, jak nie dam ci informacji co z Gilbertem i co planuje. – Powiedział z zaskakującym spokojem chłopak, nawet na sekundę nie zmieniając swojej pozycji ani nie wydając jęku w zastanawianiu się nad własnymi słowami.
Coś wybuchło w niebieskich oczach władcy. Z jednej strony złamał Feliksa psychicznie i zrobił z niego szmacianą laleczkę do zabawy, aczkolwiek z drugiej, na której mu bardziej zależało, syn nie był mu w pełni oddany i nie robił wszystkiego co mu rozkazał. Jak miał kontrolować cudze życie, gdy było ono od niego niezależne?
Czerwone światło błysnęło srogo. Nie miał nad czym się hamować.
Bezwzględnie chwycił chłopaka za szczękę i podniósł do swojego progu. Patrzyli sobie w oczy; jeden z nieludzką furią, a drugi z ukrywanym strachem. Rozniósł się on trochę po martwo-zielonej sadzawce obojętności, wywołując tym samym u kata delikatny śmiech triumfu. Mord jednak nie znikał. Mało tego, powiększył się.
Trzymał brutalnie oblicze blondyna, napierając siłą na nie i wywołując u niego kolejne pokłady męczarni. Z nosa upłynęło więcej czerwieni, a w kącikach oczu pojawiły się ledwo widoczne łezki. Spróbował się wyrwać, ale zamiast wolności dostał silne szarpnięcie nim. Pisnął niejawnie.
Pożałuje, że znowu zadarł z niewłaściwą osobą.
– Obiecuję ci, że nie wyjdziesz z tego żywy. Zaczniesz mi wszystko pięknie wyśpiewywać albo nie zobaczysz Gilberta nawet na jego pogrzebie! – Nie zdążysz dożyć. Feliks najciszej jak mógł przełknął ślinę i rozważył coś, co i tak było dla niego oczywistością. Był może słabszy, zależny od innych, nie mógł wiele zrobić i jego akcje były kontrolowane, lecz jednego nigdy się nie wyrzeknie; nie powie nic o zamiarach Gilberta lub kogokolwiek innego. Kochał ich, choćby miał tę miłość przepłacić życiem. – Wybieraj.
– Nic ci nie powiem. – Mógł kłamać, ale szybko by się wydało, a wtedy miałby jeszcze gorzej.
Zanim w ogóle się obejrzał, został rzucony na brudną, zimną podłogę i krzyknął w nadmiarze skurczu. Spojrzał w stronę ojca i wzdrygnął się zauważając, że łapie już nie za ledwie bat, a za metalowy pręt.
– Wspaniała decyzja! Sprawisz mi naprawdę ogromną radości, jak będę cię mordował! – Słowa wykrzykiwane w złości, ale nie żałował ani jednego z nich. Podszedł szybko do niedługo już zwłok i zamachnął się z bronią.
Kiedy to nagle ktoś zaczął silnie uderzać w drzwi.
Erizabeta.
– Zostaw go! – Wrzasnęła, uderzając ponownie w drzwi z pięści. Skończyła kilka minut temu, gdy krzyki Feliksa ustąpiły i zrobiło się cicho. Myślała, że zginął, ale słysząc słowa Adama uspokoiła się. Czekała na cokolwiek, jakikolwiek dźwięk, który da jej ponowny start do reagowania. I nadeszło to. Zdania, które przeraziły ją do tego stopnia, że była gotowa wyważyć drzwi własnymi dłońmi. – Błagam, zostaw go!
– Idź stąd, uciekaj... – Rzekł fatalnie Łukasiewicz, lecz nie było żadnych szans, że dziewczyna usłyszy jego szept. Wszystko zagłuszał huk w przejście i jej głośny, desperacki płacz. Ojciec roześmiał się, ale nie na długo. Nie zwracając uwagi na prośby Hedervary, przeszedł do swojej pracy. Nieważne było ile szkód wyrządzi na ciele syna i co będą myśleć o nim inni. Wstąpiła w niego nieznana siła, którą czuł, że obowiązkiem jest wykorzystać.
A ona waliła, płakała, błagała, próbowała wywarzyć zamek i wyciągnąć przyjaciela z objęcia śmierci, jednak przerastało ją to. Nie miała wystarczającej mocy, aby mu pomóc. Z chwili na chwilę jej starania słabły. Nawet dłużej nie krzyczała. Nie dochodził do niej dźwięk katowania chłopaka i sama nie wiedziała czy to dlatego, że była tak licha, że nie zwracała na to uwagi, czy Adam jednak odpuścił Łukasiewiczowi i jej szloch na cokolwiek się zdał.
Osunęła się na podłogę, chowając twarz w kolanach i zaczynając na nowo łkać. Tym razem ciszej, bardziej skrycie, żeby nikt jej nie nakrył i nie wyśmiał za prawo bycia bezsilną.
Myślała o swoich przyjaciołach. O informacji od Lovino, że stan Feliciano się pogorszył i bardziej niż przedtem był na skraju wytrzymałości. Teraz dochodziło słuchanie, jak jej drugi najdroższy przyjaciel przechodzi przez tortury i tym bardziej nie może nic zrobić, choć była dosłownie obok. Zaledwie po drugiej stronie ściany. Nie w innym kraju, nie setki kilometrów dalej.
Po drugiej stronie drzwi.
Koszmar nie mógł się spełnić. Nie mogli skończyć tak samo, jak tam.
– Słodko-gorzko. Aż się wzruszyłam. – Ironiczny ton głosu wyrzucił Erizabetę z rozpaczy i zmusił do spojrzenia w bok. Nie była zdziwiona widząc Marię. W głębi siebie domyślała się, że przyciągnie ją jej krzyk, zainteresuje się i postanowi ją trochę pomęczyć. Nienawidziła słuchać chichotu tej kobiety. Był obrzydliwy i prosto w twarz przekazywała, jaka była beznadziejna. – Powinnaś być z siebie dumna. Adam przestał. – Okazywało się, że jedną rzecz zrobiła dobrze. Naprawdę zatrzymała zabicie kogoś, kto był dla niej praktycznie jak brat. – Jednak nie ciesz się tak. Jest spore prawdopodobieństwo, że Feliks stracił przytomność, a Adam nie chciał dobijać leżącego.
– Po co przyszłaś? – Zapytała wstając. Nie miała zamiaru odsłaniać ponownie swojej delikatniejszej strony przez potworem. Już raz się na tym przewróciła i zaprowadziło ją to do mniejszego piekła. Nie umiała inaczej nazwać domostwa Łukasiewiczów.
– Jak to po co? Słyszałam płacz, więc postanowiłam pomóc. – Beilschmidt uśmiechnęła się w ten sam sposób, co gdy wspierała ją przed pogodzeniem się z Roderichem. Tak samo jak gdy mówiła, że jest samowystarczalna i nie potrzebuje nikogo do wychowania dziecka. Ponownie chciała ją sobie omotać wokół palca? Nigdy w życiu.
Maria podeszła, ale praktycznie automatycznie się od niej odsunęła. Wyciągnęła dłoń, lecz z niechęcią ją trąciła i cofnęła się o kolejne parę kroków. Albinoskę to nie pocieszało. Klęła na fakt, że Erizabeta nadal miała tak mocną psychikę i opierała się wobec czegokolwiek, co zamierzała jej zrobić.
Dochodził do niej jeden fakt – zawartość paczki nie może dłużej czekać.
Obowiązkiem było stworzenie drugiego narzędzia i miała nim być Eliza. Pierwszym krokiem do tego było niszczenie psychiki, znęcanie się nad nią, manipulacja oraz odebranie wszelkiej nadziei. Zamiast tego traktowała ją poniekąd ulgowo. Może to przez znajdowanie podobieństw między sobą z młodości a tą młodzianą dziewczyną z całym życiem przed sobą. I niosącą drugie życie w sobie. Obydwie tak skończyły dopiero co zaczynając na poważnie żyć.
Nie, nie mogła zjednoczyć się z Hedervary w bólu. Zrobiła to wystarczająco wiele razy.
Skorzystała z faktu, że zielonooka straciła nią po części zainteresowanie i zapewne planowała odejść do swojej obecnej sypialni. Jest możliwość zabawienia się jej emocjami.
– Myślisz, że ile będziesz mieć dzieci? Czy będzie dziewczynka, czy chłopiec? – Po części faktycznie ją to zastanawiało; chodziło o jej niechciane wnuczostwo od równie niechcianego syna. Erizabeta z wyrzutem na nią spojrzała. Doskonale, trafiła w czuły wątek, z którego na sto procent wyniknie coś interesującego. – I gdyby była to dziewczynka, to jak by wyglądała? Jak bardzo wdałaby się w ciebie? Jak bardzo w Rodericha?
– Przestań. – Powiedziała surowo, widząc w jaką stronę zmierza rozmowa. Beilschmidt ją podpuszczała. Oczekiwała, że straci cierpliwość i zrobi coś impulsywnego, co ją zniszczy i da dodatkowe warunki do zrujnowania już jej pękniętej psychiki.
Maria jednak nie przestała.
– Lubię sobie wyobrażać, że miałaby fioletowe oczy po Roderichu. Długie, jasne, kręcone, brązowe włosy oraz delikatne rysy twarzy po tobie. Charakterek po tobie, uzdolnienia po ojcu... Jakie mogłaby mieć imię? – Kątem oka obserwowała, jak na twarzy dziewczyny pojawia się irytacja, a do oczu ciśnie się rozpacz. Nawet zabawniejsze to było, kiedy przypominał się plan doprowadzenia do poronienia. Marię to bawiło. – No nie wiem, może, może... Może Tessa? – Padnięcie akurat tego imienia nie było przypadkiem.
Szok zmieszany ze strachem przeszył Elizę, gdy usłyszała imię, które marzyła, by nadać swojej córce. Oszołomiona zwróciła całą swoją uwagę na Beilschmidt, która tylko z kpiną odwzajemniała wzrok i cicho, prawie wcale, śmiała się pod nosem. Wiedziała więcej, niż każdy chciał.
– Czytałaś moje notatki?! – Tylko tam wspominała, że Tessa była wymarzonym imieniem dla jej dziecka, które miało się pojawić w kwestii miesięcy. Nikomu o tym nie mówiła, nikomu nie wspominała. Zachowała to zaledwie dla siebie, a pamiętniki i tak trzymała szczelnie ukryte w miejscu, do którego rzekomo jedynie ona miała dostęp. Dlaczego Maria musiała być o tyle kroków do przodu od wszystkich?
– Możliwe, nie zaprzeczam. – Odparła z uśmieszkiem, nie kończąc swojej zabawy. Hedervary patrzyła na nią nienawistnie i tylko samozaparcie powstrzymywało ją od rzucenia się na Marię i zrobienie jej krzywdy. Jeżeli czytała notatki, wiedziała jeszcze więcej. Najskrytsze sekrety, plany. – Cóż, gdybyś... – Nie dokończyła. Telefon zawibrował, a doświadczenie nauczyło ją, że nie powinna tego ignorować, gdyż może to być wieść od wspólnika. – Na chwilkę pójdę, nie tęsknij. – Rzekła na pożegnanie cynicznie.
Erizabeta fuknęła.
Z kolei Beilschmidt oddaliła się bezpiecznie i weszła do jednego z pokoi, wyciągając komórkę i zaglądając do wiadomości, którą otrzymała. Widząc numer wychodziło na to, że było to coś od znajomego policjanta, z którym toczyła współpracę i gdyby nie on, zapewne teraz byłaby w kompletnie innym miejscu.
Za kratami.
Najpewniej chodziło o coś ważnego.
"Pilnuj się. Nie mogę przedłużać śledztwa i cię bronić wiecznie. Kiedy policja zapuka do twoich drzwi, wszystko się zakończy".
Zaciekawiona kobieta weszła w artykuł nadesłany pod zastanawiającą wiadomością. Co miał na myśli mówiąc, że ma się pilnować? Robiła to cały czas bez przerwy! Mając perfekcyjny plan oraz cele nie mogła pozwolić na chociaż momencik nieuwagi.
I po chwili przeczytała nagłówek. Przeszły po niej dreszcze i nie zostawiły na niej ani jednego wolnego miejsca od przerażenia.
"Ciało zaginionego księdza odnalezione zakopane w lesie.
Wczoraj z rana (28.04.2020) funkcjonariusze policji odnaleźli w lesie zakopane ciało. Pierwsze podejrzenia padły na zaginionego tygodnie temu księdza z pobliskiej parafii, którego poszukiwania zaczęły się już dzień po jego rzekomym zaginięciu. Sekcja zwłok udowodniła, że jest to poszukiwany ksiądz. Wokół miejsca zakopania zwłok nie znaleziono żadnych śladów zbrodni, broni ani wskazówek, które doprowadziłyby do sprawców morderstwa. Rozpoczęto śledztwo".
– Kurwa mać... – Naiwna była wierząc, że dokonała z Adamem zbrodni doskonałej, ale odnalezienie ciała nie świadczyło o czymkolwiek. Nie musieli znajdować morderców. Mimo wszystko, ostatni przystanek jej zrównoważenia psychicznego zginął. Przepadł w otchłani amoku gotującego się w jej głowie. Zagubił się w masie pytań o jutro.
Padła na kolana i nawet nie zauważyła, jak z czerwonych oczu wyleciały pierwsze, mokre krople. Miała ochotę krzyczeć. Desperacko wypełniała ją chęć wydarcia z siebie wszystkiego co się w niej kotłowało; poczynając od zawiedzenia samą sobą, a kończąc na prawdziwym strachu, który od wieków jej nie towarzyszył.
Wszystko się posypało w kwestii sekund.
– Pora zmienić zasady gry... Natychmiastowo. – Szepnęła ze szlochem chowając telefon i szybkim krokiem idąc do Łukasiewicza. Musiał wiedzieć.
Jeśli ich zamkną, cały plan zostanie zakończony.
***
Ból życia codziennego przestawał się liczyć, gdy puszczał w tle spokojne, metalowe ballady, a przed sobą padało na niego światło laptopa i widział równie spokojnych, co on, braci. Przynajmniej na takich wyglądali. Nie pytał co czaiło się w ich środku i z jakimi zmorami muszą teraz walczyć, by choć na moment odetchnąć i móc zapomnieć, że każdego dnia mogą kopnąć w kalendarz.
Aby chociaż na krótkie minuty mieć możliwość zmrużyć oczy i zasnąć z nadzieją, że jutro będzie lepiej, a mordęga się zakończy.
Kogo próbował okłamać? Niezależnie od faktu, że dzieliła ich masa kilometrów i mogli siebie nawzajem zobaczyć przez marne kamerki w laptopie, doskonale zauważał, jakie dozy cierpienia czaiły się w oczach czy na pozór delikatnych uśmiechach. Gdyby nikt nie patrzył, Gilbert i Roderich na pewno daliby sobie spokój z udawaniem silnych i ofiarowali całą noc na płakanie.
Rozumiał ich ból, choć nie siedzieli w dokładnie tym samym. To miał być wieczór dla nich. Mieli porozmawiać jak za starych czasów i nie wspominać o swoich obecnych obowiązkach czy poczuciach. Chcieli się pośmiać, cieszyć swoim byciem, a na końcu pożegnać z myślą, że to były dobre godziny. Dawno nie konwersowali, jak zgodne rodzeństwo. Była okazja.
Doceniali te drobne chwile na złapanie oddechu. Nie było ich dużo.
– Coś nie tak, Gilbert? – Ludwig naprawdę nie był ślepy. Dostrzegał, jak bardzo nieobecny starszy brat jest i że łatwo się rozprasza, nieważne jaki temat zostanie poruszony. Specjalnie dla niego rozmawiali o jego ulubionych zespołach muzycznych, filmach, dopytywali o samopoczucie, a i tak prędzej czy później albinos odchodził i myślał o własnych rzeczach. Chyba mówienie, że to wieczór tylko dla nich jest wyjątkowo chybiące. – Martwisz się Feliksem?
– Nim i nie tylko. – Odrzekł mężczyzna, ściskając materiał spodni. Od dłuższego czasu nie dostał żadnej informacji co z Łukasiewiczem. Już nie wątpił, że zamienił się w paranoika, który myśli za dużo, a robi za mało. Prawda była taka, że teraz działania się bardziej liczyły. – Mogą być w niebezpieczeństwie, a my nawet nie wiemy. – Dodał marnie. Nawet się nie zorientował, gdy Edelstein złapał jego chłodną dłoń. Nie przyznawał głośno faktu, że dalej było na niej uczucie zastygniętych łez. Nie przyzna się, że zawodził.
– Gdyby coś złego się działo i doszłoby do jakiejś tragedii już dawno byśmy o tym wiedzieli. Nie martw się i pomyśl o tym, że nie wybraliśmy sobie żadnych słabych osób, a bardzo silnych ludzi, którzy sobie poradzą, choćby umierali. – Sens niektórych słów dochodził do Rodericha, ale ich nie cofał. Wierzył w moc Elizy oraz pozostałych. Istniała siła do przebicia Marii i Adama. – Nie umierają teraz.
Młodszy Beilschmidt westchnął samoistnie. Nienawidził faktu, że nie mógł być obok rodzeństwa i chociaż ich przytulić, żeby nie czuli się sami w tym okresie. Nie robili tego ze sobą często. Może właśnie była okazja? Lecz jak, skoro byli w dwóch kompletnie różnych miejscach. Jeszcze poczekają, a jak się coś przedłuża, okazuje się być lepsze.
Słowa Edelsteina i tak okazały się być nieznaczące, bowiem Gilbert nadal był zrezygnowany. Tym razem jednak próbował tego tak nie okazywać.
– Feliciano zgodził się na spotkanie? – Zboczyli z jednego nieprzyjemnego tematu, żeby przenieść się na drugi. Ich życie na poważnie ograniczało się zaledwie do udręczenia. Gilbert skarcił siebie za to pytanie, ale nie zauważał u Ludwiga żadnych niechęci do odpowiedzenia na to. Najwidoczniej miał więcej pozytywizmu w sobie od niego i próbowanie nie martwić się faktycznie mu wychodziło.
Dla Vargasa była jeszcze nadzieja. Nie trwał w bezgranicznym uścisku śmierci i nie miał za plecami zagrożenia w formie własnego rodzica czyhającego na niego z nożem. Jednakże anoreksja też nie była byle problemikiem, którego mogło się pozbyć z dnia na dzień.
Skali klęsk życiowych chyba nie dało się ułożyć od największych do najmniejszych. Ból zawsze był jednakowy i jedynie z różnych powodów.
– Romulus poszedł do niego do szpitala niedługo po śniadaniu. Nie wiem dlaczego, ale dalej go nie ma. Minęło już sporo godzin. Francis powtarza, że nie muszę się martwić i pewnie coś się przedłużyło w szpitalu, jednak teraz pytanie co. – Możliwości było od liku i niektórych nie miał zamiaru brać pod uwagę. Przeszywał go zimny pot, gdy myślał, że to coś przez stan Vargasa. Nie, on na pewno żyje. Odetchnął po wyrzuceniu z głowy wizji śmierci. – Doceniam fakt, że pozwolił nam się u niego zatrzymać. Nie musimy tłuc się po hotelach.
– Myślisz, że Feliciano chce spotkania? Mam wrażenie, że zaskoczenie twoją obecność sprawi, że odmówi. – Brał to pod uwagę i po części był wdzięczny Edelsteinowi za sprecyzowanie tego. Wyobrażał sobie nagły pisk czy szloch oraz wypowiadany przez łzy zakaz. Marzył o niemożliwym.
– Jestem dobrej myśli. Feliciano sam niedawno chciał powrotu do siebie i... – Wypowiedź przerwało wejście Francisa do pokoju. Wyglądało na to, że miał coś do przekazania.
– Dziadek Feliciano już wrócił. Chce z tobą porozmawiać. – Powiedział Bonnefoy i tak szybko jak się zjawił, tak równie szybko poszedł. Nie miał zamiaru zatrzymywać Ludwiga, kiedy czekała na niego bądź co bądź istotna konwersacja. Nie miał siły na żartowanie, a już go powiadomiono co się stało.
– Jasne, już idę. – Odrzekł Beilschmidt, nim znajomy odszedł. Speszony spojrzał z powrotem na braci, którzy wykazywali się ogromnym zrozumieniem wobec niego. – Przepraszam, ale...
– Nie martw się, poczekamy. Możesz iść. – Niepełne uśmiechy na twarzach rodzeństwa utwierdzały go w przekonaniu, że jest jeszcze na tym świecie zrozumienie dla niego. Szybko wstał i pokierował się do salonu, gdzie zapewne czekał na niego Romulus. Trzymał kciuki za zgodę na zobaczenie Feliciano.
– Jesteś już. – Rzucił starszy mężczyzna, zauważając blondyna. Przygnębiający wygląd zapewne nie wypełniał Beilschmidta optymizmem, ale nie zmieniało to, że miał do przekazania dobry, jak i zły komunikat. – Usiądź, mam już odpowiedź dla ciebie.
– Zgodził się czy nie? – Zapytał wręcz niecierpliwie Ludwig, zajmując swoje miejsce obok Romulusa. Nie miało znaczenia smutne spojrzenie czy przytłaczająca pustka w oczach. Łudził się, że pozwolenie padło. I mógł wychodzić na naiwnego, lecz od dawna nie marzył o niczym tak bardzo, jak o dobrowolnym zobaczeniu byłego partnera.
– Zgodził się. – Zgodził.
Nieopisywalna radość wstąpiła w Ludwiga, gdy usłyszał te słowa. Rozszerzył oczy, serce szybciej zabiło, a nieprzyjemna niepewność została zmieniona w szczęście oraz jeszcze większą nadzieję, że będzie dobrze. Jeśli Vargas dopuszczał na takie rzeczy oznaczało to, że jego stan się poprawił. Gdyby było bardzo źle, to przecież nie wyraziłby aprobaty dla tego pomysłu! Piękny spokój w niego wstąpił.
Będą razem.
– To naprawdę cudownie! Kiedy będę mógł do niego przyjść? – Chciało się śmiać Vargasowi, kiedy słyszał niepodobny do Ludwiga wesoły ton. Czuł ciepło, gdy oglądał, jak na zazwyczaj poważnej twarzy pojawia się delikatny, szczery i z prawdziwych emocji wyszczerz. To nie zdarzało się często u Beilschmidta. Już nie chodziło tylko o przykre wydarzenia.
– W poniedziałek, ale z tym wiąże się nie aż tak pozytywny aspekt. – Słoneczne niebo ponownie zostało wypełnione szarymi chmurami. O co chodziło? – Jego stan gwałtownie się pogorszył, gdy powiedziałem mu, że chcesz się spotkać. Lekarze długo walczyli, żeby przywrócić go przytomności i dlatego też wróciłem dopiero teraz. Niedawno się obudził i mógł na nowo przemyśleć decyzję. Nie zmieniła się. – Bolała go świadomość, że sprawił, że Vargas prawie zginął. Bo był wtedy bliski śmierci, prawda? Euforia musiała przepychać się o miejsce ze wstydem.
– Przepraszam...
– Nie przepraszaj, nie od ciebie to zależało i skąd miałeś wiedzieć. – To była racja, lecz jakaś część mu w kółko powtarzała, że mógł się domyślić. Stan zdrowotny chłopaka zawsze prowadził do zaledwie jednego i wszyscy pamiętali do czego. – W związku z jego gorszym zdrowiem nie wiem czy lekarze pozwolą ci na zobaczenie go. Wiedzą, że powodem do bliskiej śmierci pacjenta jesteś ty i nie chcą kolejnych niepowodzeń w leczeniu. – Zabolało.
Jak bardzo okropną osobą był, że nawet lekarze byli do niego negatywnie nastawieni? Rozumiał powód; przez niego w pewnym stopniu Feliciano był teraz taki, a nie inny, ale naprawdę nie miał złych intencji. Nie jego sprawką było, że Vargas poczuł się agonalnie. Miał poczucie winy za coś, na co faktycznie nie miał wpływu.
Rozrywało w środku i pozbyło się pozytywnego wydźwięku zezwolenia.
Bez słowa wstał z kanapy i skierował się na korytarz. Spoważniał strasznie, co niepokojące było nawet dla Vargasa, któremu jeszcze chwilę temu było dane podziwiać rzadki uśmiech Beilschmidta. Przed wyjściem Ludwig się zatrzymał i chłodną nutą dodał jedno;
– Spotkam się z nim. I nie obchodzi mnie co powiedzą lekarze.
***
Tysiące promienistych gwiazd na niebie w duecie z księżycem ozdabiały niebo w tę noc. Poszczególne latarnie oświetlały drogę przy fantazyjnych, weneckich ulicach i pokazywały w lekko pomarańczowym świetle piękno tego miasta. Czy błogosławieństwem było mieszkanie tutaj? Nie mogli odpowiedzieć na to mieszkańcy. Nigdy się nad tym nie zastanawiali, ale byli pewni jednego – kochali noce, gdy na niebie gościły gwiazdy z księżycem.
Wśród szeptów wielu rozmów, zdradzanych sekretów oraz powierzanych nowych, śmiechów czy innych chichów, biegł drobny chłopak w rozpaczy. Prawda była jednak taka, że określenie "biegł" było bardzo na wyrost. Szedł szybciej, momentami przyspieszając, acz jeszcze prędzej spowalniając czując na sercu potworny ucisk. Jakby ktoś go tam ściskał i wbijał ostre pazury do wnętrza.
Lecz nie miał prawa się zatrzymać. Nie dawał sobie tego prawa. Od finiszu dzieliły go niewielkie uliczki, liczne zakręty oraz ogromne budynki, ale naprawdę nie pozostało dużo. Lada moment, a wnet stanie pod znajomą, niedbale pomalowaną na niebiesko bramą i będzie mógł go zobaczyć. Tak jak marzył o tym od dni, tygodni, miesięcy.
Nogi odmawiały posłuszeństwa, jednak on odpowiadał tym samym. Nie pozwoli sobie stanąć, odpocząć i złapać porządnie oddechu, gdy słyszał, że oni są coraz bliżej. Gonili za nim od szpitala. Przepraszał w myślach cudownych lekarzy, którzy wkładali całe swe siły w ratowanie go, ale nie mógł dłużej wytrzymać w klatce z dala od człowieka, który w ogóle rozpoczął u niego silne chęci walczenia o siebie. Raz one zanikały, drugi raz były niewyobrażalnie wielkie, lecz niezależnie co, on to zaczął.
Biegł do niego.
Wykończony, goniony, chory, ale biegł. Nie było innego wyjścia z tej sytuacji, jak dotarcie do ukochanego.
Czy do określeń stawianych przy nim można było dodać niepoczytalny? Bo przysięgał, że chyba stracił rozum, a profesjonaliści nawet nie mieli wątpliwości. – w miłosnym opętaniu gubili Feliciano Vargasa.
– Zatrzymaj się w tej chwili! – Krzyczał jeden z lekarzy, acz chłopak nie zwracał na to uwagi i na dodatek jego umysł uznawał to za nieistotne. Nikt go nie wołał, dalej uciekał. Jeżeli to miało doprowadzić go do spełnionego marzenia, nie poddawał się na żadną sekundę, nieważne jak bardzo niepoprawnie mogło to wyglądać w niektórych oczach.
Przechodnie oglądali z konsternacją, zastanawiając się co musiało zajść, że jeden z pacjentów uciekł i wnioskując po oznaczeniach, z jednego z lepszych szpitali w całym mieście. Jakość jednak nie miała tu nic do gadania. Nie chodziło o nią. Chodziło o przeszłość, jaką trzymał w sobie rudowłosy anorektyk panicznie do czegoś lub kogoś biegnący.
Próbujący biegnąć.
Wstąpiła do nóg granica, która nie dała mu kontynuować ucieczki. Zatrzymał się raptem, zastopował dech w piersiach, a on intensywnie sapnął o mało padając całym swym ciężarem na ziemię. Musiał stanąć.
– Nie... Biegnij dalej. – Szepnął do siebie bez sił, widząc jak rozmazuje mu się przed oczami widok. Jak księżyc na ciemnym, granatowym niebie staje się nieczytelną plamą, a drobnych punkcików, gwiazd, nawet nie widać. Żółtawe światło się rozmyło i zamiast przyjemnej poświaty, wszystko zanikało w ciemności. – Biegnij, jest blisko... – Powiedział sobie, ale mimo pojawiającej się w rozerwanym sercu motywacji, padł na kolana, a potem cały.
– Szybko go łapcie! Coś poważnego mogło się stać. – Owszem, lekarze byli zdenerwowani, tym bardziej, że nie zareagowali dostatecznie wcześnie i o nieobecności Feliciano zorientowali się, gdy był daleko od szpitala. Dłuższe chwile nieuwagi i mogliby go nie złapać, a wtedy stałaby się tragedia. Mimo tego, próbowali go nie winić. Był chory, zdesperowany, marzył o ledwie jednym, a był od tego stale odciągany. Taki ruch od pacjenta był do przewidzenia, a doświadczenie doktorskie przypominało o niejednej takiej sytuacji.
Podbiegli do Feliciano, który praktycznie bez życia leżał na chodniku. Znieczulica społeczeństwa była przerażająca, bowiem wszyscy tylko patrzyli, ale nikt nie podszedł i nie sprawdził czy Vargas był w ogóle jeszcze żywy. Na całe szczęście był. Patrzył przed siebie i podejmował próbę rozpoznania czy ta czarna plama to efekt pięknej nocy, czy tracił przytomność. Nienawidził faktu, że potrafił rozpoznać co się z nim niedługo stanie.
– Zostawcie mnie... Chcę z nim tylko być. – Majaczył bezsensownie. Nie miał nawet wystarczająco mocy, aby otwierać usta i wyrzucać z siebie mniej albo bardziej sensowne wyrazy do przekazania lekarzom. Nie mieli prawa go zabrać z powrotem do szpitala. Nie dawał go im. Acz zgadywał, że jego zdanie nigdy nie było istotne.
Pragnął się wyrwać i spróbował to zrobić, gdy pielęgniarka złapała jego ramię. Nie dało to jednak zbyt przyjemnych skutków, gdyż złapała jeszcze mocniej, a pozostali lekarze nie mieli zamiaru się patyczkować. Łapali go mocno, siłą podnosili, szeptali nieprzyjemności pod nosem, a przez to wszystko gorzej czuł się sam ze sobą. Walka była bezsensowna.
Czy każdy ponosił karę, bo chciał być szczęśliwy?
Nie było ważne co sprawia mu szczęście.
Nie było obowiązujące innych kto daje mu nadzieję.
Nie było istotne dzięki czemu nadal budził się każdego rana.
Zaprowadzali go do więzienia mordowanych fantazji.
– Nie zabierajcie mnie tam. Jest niedaleko, mogę być z nim... – W ciągu dalszym gadał od rzeczy. I kiedy on uważał, że ma to największy sens oraz nie ma problemu w marzeniu o zobaczeniu miłości, medycy spoglądali na siebie zaniepokojeni. Raczej nie mogli zrealizować prośby o spotkanie, gdy widzieli jak źle wpływa na pacjenta ten człowiek. Vargas musi wpierw się wyleczyć.
Lecz czy nie lepiej by było zaspokoić pragnienie zobaczenia Beilschmidta i potem wrócić do leczenia? Sami nie wiedzieli, a zajmowali się chorym człowiekiem. Były sprawy ważne i ważniejsze, a na razie wrócenie do zdrowia było priorytetem.
– Spokojnie, Feliciano. Dasz radę bez niego i będziesz zdrowy. – Nie słyszał słów męskiego głosu, który coś do niego mówił. Pozostawał dziwny, straszny szum, który wywoływał na cienkiej skórze dreszcze.
Ludwig by go teraz przytulił. Powiedział, że wszystko dobrze, nie musi się bać i wracają do domu. I może tak właśnie powie, gdy zobaczą się w poniedziałek. Wizyta musiała pozostać aktualna.
Zasnął zmęczony i oddał myśli swym ideałom, o których marzył, a do których dojść nie potrafił.
Pewnego dnia desperacja naprawdę go zabije; skoczy z pierwszego lepszego mostu mając dosyć, a wtedy nie będzie kogo wbrew woli prowadzić do szpitalnej sypialni.
A tysiące promienistych gwiazd w duecie z księżycem dalej zdobiły nocne niebo.
***
Nawet po kilkunastu minutach od zakończenia tego aktu nie mogła w to uwierzyć. Nie przypuszczała, że dojdzie do tego tak łatwo i na dodatek jej jedno z najskrytszych marzeń się spełni. Tych intymnych marzeń, które siedziały w głowie nocami i nieśmiało przypominały, że również ma dalej swoje potrzeby.
Czy to był sposób Adama na uspokojenie jej? Czy w ogóle pragnął tego samego?
Chyba myślała za dużo. Najważniejsze, że do tego doszło i mogła poczuć ogromne ilości cudownych uczuć na nowo! Latami tego nie robiła, a teraz wróciło to w najpiękniejszej, możliwej w formie z człowiekiem, którego żądała od młodości. Ponad dwadzieścia lat oczekiwania, żeby przeżyć wieczór pełen ekstazy.
Przeszło dwadzieścia wiosen, by poczuć się kochaną przez odpowiednią osobę.
Połowa życia zmarnowana na cierpienie, aby dopiero przed pewnym końcem, do którego miała niepokojące wrażenie, poczuła ciepło prawidłowego mężczyzny.
Okryła się mocniej szlafrokiem, zaciągając się papierosem i nie wyciągając zamyślenia od wydarzeń sprzed minut. Obydwoje prawie dawali impresję, jakby byli zwykłymi ludźmi bez żadnych szczególnych planów o mrocznym zabarwieniu. Istoty pragnące po prostu być razem szczęśliwe. Zapomnieli o niepewnościach codzienności, pomysłach, ambicjach, planach na najbliższe doby, pozostałych osobach w domu i zamiarach wobec nich. Byli tylko oni.
Adam i Maria.
Zupełnie normalni, szczęśliwi, jak zwykli osobnicy. Leżeli obok siebie usatysfakcjonowani, niczym każda tradycyjna para po zbliżeniu. Patrzyli na siebie momentami promiennie, nieco zaskoczeni, że do tego doszło, ale przede wszystkim pełni spełnienia. Czy czekało na nich więcej takich niespodzianek? Takich nieskomplikowanych.
– Było... Ciekawie. – Stwierdził Łukasiewicz, naciągając na siebie bardziej kołdrę. Jakaś część umysłu nie dopuszczała do siebie faktu, że zrobili to razem. I to jeszcze tak nagle! Rozmawiali, przejmowali się policją oraz znalezieniem ciała, aż w końcu wstąpiło w nich specyficzne uczucie, które doprowadziło do tego przeżycia. Tak pięknego, idealnego, wyciągniętego prosto z ich bajki trwającej latami.
Beilschmidt zaśmiała się słysząc słowa partnera. Naprawdę mogli się tak nazywać. Cisnęły się łzy do oczu, gdy myśleli o tym, że byli razem. Dziesiątki lat oczekiwania się opłaciły.
– Jesteś tak samo niezręczny co kiedyś. – Zanim obydwoje zwariowali. To było dawno temu, gdy ich ostatnie oparcia zdrowia były stabilne, a oni mniej więcej radzili sobie w życiu. W głębi serca marzyli, żeby te czasy wróciły, ale nic nie mogło ich przywrócić. Mimo tego pragnienia, byli zadowoleni z miejsca, w którym teraz byli. Mieli marionetki, niewolników, władzę absolutną... I zagrożenie w formie już nie aż tak współpracującej policji.
Wtulili się w siebie dochodząc do wniosku, że obecnie mieli to czego zawsze chcieli. Zrozumienie, bezpieczeństwo, siebie nawzajem. Nie liczyła się reszta świata, kiedy czuli swoje gorąco i pamiętali co między nimi zaszło. Nie miały znaczenia plany.
Łukasiewiczowi przeszła przez głowę szalona myśl, na którą nawet jego idiotyczny umysł nie mógł mieć nadziei. Wprawdzie wiadomo powszechnie było, że jest ona matką głupich. Może jednak jest światełko w tunelu?
– Chciałabyś, żeby tak było już zawsze? – Zawsze.
Uderzyło to w Beilschmidt, która długo nie brała pod uwagę normalnego życia, a z obecnych czasów chyba nie było wyjścia do takowego. Nie żałowała ani jednej swojej akcji, lecz nie wykluczała, że spróbowanie takiej wariacji mogłoby być przyjemne.
Kochająca rodzina, cudowny partner, własny dom, ogród, wymarzona praca, zero krzywych spojrzeń na nią kierowanych, akceptacja.
Przecież marzyła o zaledwie życiowych podstawach, a i tak świat jej tego nie dał. Cierpienie widocznie miało być jej bratnią duszą aż po kres istnienia. Jeśli mogła dostać utopię, dlaczego miała odmówić?
Adam nie przyznawał tego głośno, choć zadane pytanie wskazywało na to wystarczająco bardzo. W przerwach od swoich ataków psychozy oraz znęcania się nad rodziną, miał bzdurne wyobrażenia standardowego, ale rajskiego życia. Wizje go w zdrowej relacji z bliskimi, poczytalnością psychiczną, bez robienia głupot i osobą, którą naprawdę kochał od samego początku styczności.
Nierealne, prawda? Oni zdrowi i radośni.
Abstrakcja; było im dobrze tak jak jest.
– To chciałabyś? – Ponowił pytanie, gdy przez dłuższą chwilę nie otrzymywał odpowiedzi.
– Nie. – I była tego pewna. Brzmiało to kusząco, pięknie i życie mogłoby być sto razy lepsze, lecz ze swoich obecnych planów nie zamierzała się wycofać. Zaszli za daleko, aby teraz się cofnąć, a też nie wiadomo na ile skuteczne byłoby "godne" życie. – Teraz również jest nam dobrze, nieprawdaż? – Uśmiechnęła się do blondyna, a ten niepewnie skinął głową. Miała rację, a przynajmniej uważał, że tak powinien twierdzić.
Chciała dodać coś jeszcze, ale zatrzymało ją niespodziewane pukanie w drzwi. Westchnęła niezadowolona. Ktoś śmiał psuć jej moment.
– Wejść! – Krzyknęła, zakrywając prawie nagie ciało kołdrą. Ku jej zaskoczeniu, w przejściu pojawił się Jakub. Do tej pory starał się podchodzić do wszystkiego obojętnie i nie wchodzić nikomu w drogę. W zamian otrzymywał spokój i nie czekało na niego żadne zagrożenie tak długo, jak nie będzie się mieszać. Dlatego czy chciał, czy nie, stał z boku. Chwilami jedynie przychodził, by coś powiedzieć, lecz działało to na korzyść wariatów, więc nie narzekali.
Mówiąc szczerze, to właśnie on był ich pierwszą lalką. Nie musieli przykładać wielkich starań, ponieważ Murgas sam się ugiął pod strachem do nich.
– Czego chcesz? – Zapytał sucho Adam spoglądając na syna. Miał swój standardowy wyraz twarzy; zaniepokojenie zmieszane z udawaniem pewnego siebie oraz nie przerażonego. Śmieszne ile emocji w sobie kotłował byle sprawiać jakieś wnioski.
– Ktoś przyszedł, ale nie wiem kto. Nie sprawdzałem. – Święto zasadą w domostwie Łukasiewiczów było, że kiedy ktoś przychodził, to tylko Maria ma możliwość otworzenia drzwi i wpuszczenia ewentualnego gościa. Blokada przed niepożądanymi osobnikami czy próbami ucieczki wiadomych jednostek. Wszystko musiało być pod kontrolą.
Kobieta z trudem wstała z łóżka, żałując, że wcześniej jasno nie zaznaczyła, że do rana oczekuje spokoju. Zapewne gdyby wiedziała do czego dojdzie między nią a Adamem, rzuciłaby taką uwagą. Niestety tego nie zrobiła i musiała opuścić cudowne źródło ciepła oraz akceptacji. Wyszła z chłopakiem na korytarz i w ciszy kierowali się do drzwi.
– Wiesz, jak bardzo doceniam fakt, że nie mieszasz się w moje akcje. Jestem ci za to wdzięczna. – Rzuciła od niechcenia, lecz mając za intencję przerwanie milczenia. Jakub dziwnie na nią spojrzał nie będąc pewnym czy na pewno dobrze postępuje. Głupie wątpliwości, nic nie robił dobrze! Krycie psychopatów na rzecz własnego dobra jest strasznie egoistyczne. Słyszał krzyki brata, ale nic z nimi nie robił. Widział manipulowanie Erizabetą, jednak udawał, że nie widzi.
Był na równi z Marią czy ojcem. Ta sama krew, te same zamiary, identyczna natura.
Dziękował siłom wyższym, że Feliks przeżył ostatnie ataki i w spokoju wracał do sił u siebie. Gdyby drogi brat zginął, poczucie winy byłoby nieokiełznane.
Uśmiechnął się w odpowiedzi, ale wątpliwości na tyle go ogarnęły, że usta wręcz od razu wykrzywiły się w ponurości.
– Dlatego teraz bym chciała, byś też się nie mieszał i pozwolił mi spokojnie zobaczyć kto przyszedł. – Dodała tym razem chłodniejszym tonem, który obowiązkowo zbył Murgasa do jego pokoju. Beilschmidt zaśmiała się zgryźliwie, widząc, jaki lęk potrafi wywołać u ludzi. Chwaliła się za takie umiejętności.
Poprawiła prowizoryczne ubranie i z dumą, jak to zwykła robić, otworzyła drzwi. Nie oczekiwała tego, co po chwili zobaczyła.
Grupa policjantów, a za nimi radiowóz z oślepiająco migającymi światłami.
– Przykro mi to mówić, ale najwyższa pora to zakończyć. – Rzekł jeden z mężczyzn, trzymając w dłoni kajdany. Beilschmidt patrzyła tępo i kodowała w myślach co właśnie się działo.
Aresztowali ją?
Więc znaleźli sprawców morderstwa księdza? Lecz w takim razie co z Łukasiewiczem?
– Zapraszamy do nas. – Dodał drugi, ale nim cokolwiek udało się zrobić, zamknęła im przed nosem drzwi z hukiem. Nie obchodziło ją, że okazywała im tym brak szacunku i pogarszała swoją sytuację.
Coś w niej pękło. O ile było jeszcze coś, co mogło się w niej załamać, ale autentycznie czuła, jakby straciła coś ważnego w swoim życiu.
Poczucie wartości, zwycięstwa, pewność siebie?
Opanowanie w swoim destrukcyjnym tańcu?
W całym domu rozległ się dziki krzyk. Przegrała.
***
Przez najbliższe parę rozdziałów nie oczekujcie, że będę kończyć rozdział w normalny sposób bez cliffhangera. Za dobrze się bawię robiąc je! Ale tak, nieźle się porobiło i teraz pozostaje zgadywać co będzie dalej. Jak podobał wam się ten rozdział? Co o nim sądzicie? Chętnie dowiem się waszych opinii w komentarzach! I mówię poważnie, chcę wiedzieć co sądzicie o rozdziałach, bo inaczej nie bardzo wiem co począć ze sobą oraz opowieścią.
Osobiście mam mieszane zdanie na temat tego rozdziału. Podoba mi się i nie podoba, zależy od fragmentu. Wiem też, że mógł wyjść znacznie lepiej i nie jest to żadne dzieło sztuki, które zwali was z nóg. Niestety jest to najlepsze co mogłam stworzyć, a i tak jest znacznie lepiej niż pierwotnie, także jestem minimalnie zadowolona. Naprawdę, pierwotna wersja cholernie różniła się od tego co macie powyżej zaprezentowane. Bez poprawek ten rozdział nawet nie byłby warty uwagi.
Ale mamy to i z tego bądźmy dumni!
Teraz odnośnie następnego rozdziału - czekają w nim na nas bardzo ważne rzeczy, jak zapewne możecie się domyślić. Nie sądzę, że ten rozdział będzie cholernie długi czy obszerny, lecz wydarzą się w nim rzeczy istotne, których napisanie może być lekko problematyczne. Do czego zmierzam? Do tego, że napisanie go może zająć mi nieco więcej czasu niż standardowo i nie wiem czy wyrobię się z tym na przyszłą niedzielę. Serio będą to ważne oraz trudne rzeczy, a ja nie chcę spieprzyć tego jakościowo. Wolę przysiąść do tego na spokojnie, z weną, chęciami i siłami. Nie zdradzam co się wydarzy, ale zaufajcie mi; będzie to warte zaczekania dłużej niż tydzień.
Poza komplikacjami, jakie mogą pojawić się w trakcie pisania rozdziału trzydziestego dziewiątego - który swoją drogą pociesznie nazywam częścią pierwszą zakończenia, ale nazywanie tego zakończeniem i tak jest naciągane, bardziej to jest wstęp do niego - dzieje się teraz nie za ciekawie w moim życiu prywatnym. Mam sporo problemów, nie czuję się zbyt dobrze, a też w przyszłym tygodniu nie będzie za dobrych warunków do pisania. To wpływa na jego jakość, a jak już wspomniałam, chcę dołożyć wszelkich starań, żeby następny rozdział był dobry. Już nawet nie dobry, a zajebisty.
Tak, wiem, znowu stawiam sobie za wysoko poprzeczkę i doświadczenie nas nauczyło, że wtedy wychodzi mi paskudnie, ale spróbuję na to nie pozwolić. Nie tym razem. Jest za ważny moment dla historii, by wychodziło źle.
To na tyle z mojej dzisiejszej gadaniny. Jeżeli macie jakieś pytania odnośnie Panaceum albo czegokolwiek innego, to zapraszam do komentarzy i również tam zapraszam w sprawie wyrażania swojej opinii o rozdziale. Naprawdę będę cholernie wdzięczna, jak walniecie mi dokładną opinią. Będę dziękować na kolanach.
Podsumowując, do zobaczenia niedługo w kolejnym rozdziale! Spokojnie, tym razem też nie będziecie musieli czekać pięć miesięcy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro