[37] W objęciu braku czasu
Tak, to rozdział. Oczy was nie mylą.
Wszelkie wytłumaczenia dlaczego zniknęłam na tak długo, co dalej z pisaniem, itd. zostawiam na moją końcową gadaninę. Będę wdzięczna, jak tam zajrzycie po przeczytaniu głównej części.
Mam nadzieję, że odzew pod tym rozdziałem będzie jak najlepszy i zostało mi jeszcze trochę czytelników. Podzielcie się później swoją opinią w komentarzach. A na razie życzę miłego czytania prawie szesnastu tysięcy słów kontynuacji Panaceum!
*** 23 kwietnia ***
Próbował zrozumieć, uwolnić się i przeżyć, jednak strach sparaliżował go do tego stopnia, że mógł z gardła wydusić zaledwie niezrozumiałe jęki. Kręcił się na siedzeniu, z szokiem przyglądając się, jak do bramy jego domu zbliża się Maria z Erizabetą, a Adam we własnej osobie z uśmiechem oczekuje, jak taksówka podjedzie pod budynek. Nie mógł pozwolić na tracenie wolności tak łatwo! Domyślał się o co chodzi. Niektóre plany były do przewidzenia.
A jednak mimo tej świadomości nic z nią nie zrobił i dalej było to dla niego odrażające.
Rozpaczliwie starał się otworzyć drzwi samochodu, wyskoczyć z niego i z wszystkimi siłami, które miał w nogach uciekać z tego miejsca do Gilberta. To zaledwie parę ulic, na pewno mu się uda! Lecz nie było niczego, co mogłoby drzwiczki otworzyć, a szybę chociażby rozbić. Był tutaj uwięziony, jak w klatce. Z obrzydliwym chichotem kierowcy i zbliżającym się, szkaradnym półuśmieszkiem ojca.
– No, księżniczko, możesz już wychodzić. Ojciec się za tobą stęsknił. – Mężczyzna za kierownicą spojrzał na Feliksa, nie ściągając z twarzy denerwującego wyszczerza. Łukasiewicz odwzajemnił spojrzenie z pełną dozą nienawiści, mając w zamiarach już rzucać się na faceta z pięściami.
Aczkolwiek, musiał zachować spokój. Tylko to go uratuje, a może Adam nie ma złych zamiarów? W co on wierzył; ten człowiek może mieć jedynie złe zamiary! Odwrócił się, łapiąc za klamkę. Drzwi nadal zamknięte. Nie wiedział w co obcy taksówkarz sobie z nim pogrywa, ale był pewny, że nie pozwoli im wszystkim na takie łatwe wykorzystanie go i Elizy. Zresztą, Gilbert i Roderich na sto procent niedługo zareagują! Są w dobrych rękach.
– Łukasiewicz, wychodzimy. Zobacz, jak ci ojca świerzbi do uściskania cię. Ponoć tyle dni się nie widzieliście! – Taksówkarz odszedł od swojego miejsca, wychodząc z pojazdu i kierując się do siedzenia blondyna. Ten wzdrygnął się, gdy wejście zostało otworzone, a mężczyzna, na pozór spokojnie i bez żadnych negatywnych intencji, wyciągnął do niego dłoń. – Nie protestuj i wychodź. I tak nie masz gdzie uciec.
– Mam gdzie uciec. – Odparł cicho chłopak, rozglądając się. Nie ma innego wyjścia stąd, poza drugimi drzwiczkami. Jednak pewne było, że gdy chociaż troszkę się odsunie kierowca siłą wyciągnie go z samochodu i zaprowadzi pod drzwi domu, specjalnie w objęcia Adama. Serce mu tłukło coraz bardziej, kiedy dochodziła do niego świadomość, że to definitywny koniec.
Nie będzie mógł oddać się w objęcia Gilberta. Nie będzie możliwości usłyszenia jego powabnego głosu i śpiewu, gdy ten twierdzi, że już spokojnie śpi w jego objęciach. Nie wyląduje w ciepłych ramionach. Nie złoży delikatnego pocałunku na bladych ustach. Nie zatopi dłoni w śnieżnobiałych włosach, a o patrzeniu w czerwone szkiełka może tylko pomarzyć.
Stracił wszystko w przeciągu kilku minut. Cały świat jakby się zawalił i stracił sens.
Nie było Gilberta.
Nie było powodu do życia.
– Zobacz kto już tam stoi i wraca do domu! Co za zdziwienie, że Feliks zgodził się dobrowolnie przyjść do własnego mieszkania, do ojca, którego ponoć tak bardzo nienawidzi. – Maria wrzała z ekscytacji w środku. Wszystko szło idealnie po jej myśli! Dzieliły ich krótkie momenty od wielkiego sukcesu, który zostanie zapieczętowany niechcianym przez zainteresowanych związkiem Feliksa z Erizabetą.
Pozostanie się pozbyć Gilberta oraz Rodericha, lecz oni byli najmniejszym problemem. Tak jej się przynajmniej wydawało. Lata niszczenia im życia nie poszły na marne.
– O co tutaj chodzi? – Zapytała niewyraźnie dziewczyna, przyglądając się temu, jak nieznajomy mężczyzna próbuje wyrzucić z samochodu szarpiącego się Feliksa. Widok ten łamał jej serce. Miała ochotę wyrwać rękę z objęcia Beilschmidt i pobiec na ratunek przyjacielowi, ale coś jej mówiło, że w takiej sytuacji powinna zachować spokój. Coś było stanowczo nie w porządku i powoli się domyślała co.
Adam patrzący na wydarzenie z rozbawieniem utwierdzał ją w przekonaniu, że są w czymś gorszym, niż niebezpieczeństwie. Chłodny wzrok białowłosej spoczął na niej. Nigdy wcześniej nie poczuła się tak zagrożona ze strony, która uparcie przekonywała ją, że nie ma o co się bać. Nadgarstek został ściśnięty, wręcz wygięty w potwornym bólu, zatrzymując Hedervary i nie pozwalając jej wyrywać się do przodu.
Zielonooka w cierpieniu pisnęła, drugą dłonią łapiąc się za rękę. Robiło jej się słabo od tych całych męczarni jej fundowanych. Chciała wrócić do domu. Do kochanych rodziców i partnera, a nie lądować w ramionach wariatów.
– Teraz zachowuj się grzecznie. Powinnaś wyrazić uznanie przyszłemu teściowi i pokazać, że jesteś dobrą kandydatką na partnerkę jego syna. – Beilschmidt pociągnęła za sobą Erizabetę, przyspieszając kroku i z przerażającą szybkością prawie znajdując się pod ogrodzeniem.
Za to do Hedervary dochodziło co właściwie usłyszała. Maria ciągnęła ją do domu Feliksa, gdzie siedział notorycznie Adam, z którym trzymała. Od dłuższego czasu planują uprzykrzyć im życie, rozdzielić z ukochanymi i uczynić z nich swoje małe marionetki do wyciskania satysfakcji.
To wszystko nabrało sensu.
Dała się tak łatwo omotać.
Nie będzie dłużej rodzicielstwa z Roderichem. Nie urodzi spokojnie Tessy – a to przecież takie ładne imię i perfekcyjna szansa na nadanie go córce! – i nie dostanie możliwości wykazania się jako matka, w przeciwieństwie do akcji z koszmarów. Nie posłucha muzyki fortepianu. Nie zasmakuje tych wszystkich pyszności, robionych przez Edelsteina uroczyście dla niej.
Na miejscu Rodericha nie mógł tak po prostu pojawić się Feliks, a ona nie zastąpi Gilberta.
– Zostaw mnie w tej chwili! Nie pozwolę wam na wykorzystanie mnie ani Feliksa! – Serce Erizabety biło w zatrważającym tempie. W myślach była jedna, wielka panika dotycząca tego czy aby na pewno przyszłość będzie dla niej łaskawa. Pogodziła się z ukochanym, mieli wspólnie czekać na narodziny dziecka, a nagle pojawił się problem w postaci nieoczekiwanego zmuszenia do związku z własnym przyjacielem. – Nie zostanie wam to odpuszczone łatwo! – Krzyczała dalej, acz Maria jedynie w odpowiedzi się zaśmiała.
Łukasiewicz zwabiony wrzaskiem dziewczyny odwrócił głowę w jej stronę. Widział strach, niepokój, wrażenie, że wszystko jest stracone. Ich spojrzenia się spotkały. Elizy – pełne niepewności i poczucia, że dla związku z Roderichem każdy aspekt jest zaprzepaszczony. I Feliksa – mający nadzieję, jednak niepewny, czy będzie mieć w tym bałaganie wystarczająco siły na walkę. Gilbert ratował go z większości beznadziejnych sytuacji.
Wszelako jednak, teraz ukochany niewiele mógł zdziałać. Nawet go tutaj nie było. Łukasiewicz czuł się tak, jakby był prowadzony na ścięcie. Niebieskie spojrzenie niewygodnie na nim siedziało, uświadamiając mu, że ucieczką popełnił niewiarygodnie wielki błąd. Na karku już czuł krawędzie ostrza, które zapewne każdej nocy, po nieposłusznym dniu, będzie na nim lądować.
Kwestią czasu było, aż Adam zacznie narzekać na świeżą posokę na jego ubraniu, kiedy syn wykaże się nieposłuszeństwem.
– Jak dobrze w końcu widzieć cię w domu, Feliksie! Żebyś ty tylko wiedział, jak ojcowska tęsknota może być uciążliwa. – Niebieskie oczy zaświeciły się triumfalnie, kiedy Feliks został brutalnie pchnięty za ramiona przed siebie i o mało na niego nie wpadł. Kierowca taksówki zaśmiał się, obserwując z jaką irytacją Łukasiewicz momentami spogląda na rodzica. Garbił się, a jego życiowe poglądy nie pozwalały na dokładne obserwowanie ojca. Za dużo obrzydzenia by się w nim kotłowało. – Nie krzyw się.
– Nie będziesz mi rozkazywać. – Odrzekł sucho blondyn, na moment kierując wzrok na drugiego mężczyznę. Tak jak przypuszczał, obrzydliwości u niego nigdy nie było za wiele. Odkaszlnął, gdy dym papierosowy dotarł do jego twarzy. – Czego ode mnie chcesz? – Zapytał tak spokojnie, jak sytuacja tylko na to pozwalała. Starszy Łukasiewicz mruknął początkowo, zbywając kierowcę jednym ruchem palca. Poradzi sobie sam.
Taksiarz przytaknął na polecenie szefa, puszczając nadgarstki zielonookiego, którego przed momentem jeszcze natarczywie trzymał. Czuł, jak dreszcze młodego chłopaka na niego przechodzą, a w myślach przekazywana jest mu informacja, że w chwili ponoszenia konsekwencji on swoje również odegra i poniesie.
– Witam panią Beilschmidt! Życzę, by plany zakończyły się jedynie zadowalającym sukcesem. – Rzekł wesoło facet, przepuszczając jeszcze kobietę i Erizabetę w przejściu. Maria zaśmiała się, pchając przed siebie Hedervary. Jakoś nie obchodziło ją już, że jest ciężarną i trzeba o nią dbać. Dziecko i tak niedługo zginie.
– Natychmiast nas zostawcie! Nie będziecie sobie nami pogrywać. – Hedervary nadal miała zamiar się buntować. Nigdy nie była dziewczyną, która łatwo oddaje się jakiejś idei i pozwala innym sobą manipulować. Podbiegła do przyjaciela, zauważając intensywne, czerwone ślady na jego nadgarstkach. – Nic ci nie jest? Nie zrobiono ci żadnej krzywdy? – Zadała pytanie z tonem pełnym opiekuńczości.
Długo im sugerowano, że powinni być razem. Zawsze, gdy odpowiadali innym, że są jedynie przyjaciółmi i nigdy nie widzieli siebie jako parę, zaczynano się śmiać i mówić, że tak tylko się wykręcają, bo boją się swoich prawdziwych uczuć. Na całe szczęście otoczenie przestało, ale widocznie po to, żeby wróciło to ze zdwojoną siłą. I to z najgorszej strony.
– Spokojnie, nic się nie stało. Twoje bezpieczeństwo jest ważniejsze. – Odparł słabo chłopak, prostując plecy i patrząc na ojca. Trzeba przezwyciężyć swoje słabości i pokazać, że nie pozwoli na bycie cudzą zabawką w brudnych łapach. – Powiedzcie czego chcecie.
– Jak to czego? Myśleliśmy, że to już dla was oczywiste. – Beilschmidt ominęła Łukasiewicza obok drzwi, otwierając je i rozprzestrzeniając przed Feliksem i Erizabetą widok piekła, obraz męczarni, zapach braku bezpieczeństwa oraz aromat sztucznego szczęścia rodzinnego.
Czym był dom? Bowiem poglądy Feliksa znowu zostały przekręcone i zniekształcone. Do tego stopnia, że jeszcze raz był w stanie sobie wmawiać, że kłócący się rodzice, niezgodne rodzeństwo i wiecznie płacząca nad tym losem babcia jest wzorem perfekcyjnej, normalnej w tych czasach rodziny. Podnoszenie na każdego ręki jest normą. Grożenie policją czy rozwodem również.
Za dom przestawał uznawać radość, wsparcie, komfort psychiczny i bronienie siebie nawzajem. Tak jak dziecko, uwierzył kolejny raz, że miejsce, gdzie się wychował, było tym dobrym i to po prostu reszta społeczeństwa zagięła mu rzeczywistość. Nie czuł dłużej zapachu gotowanego obiadu, nie słyszał śmiechu w trakcie wieczornego seansu, nie wyobrażał sobie wstawania z uśmiechem. Toż to abstrakcja!
Jak Gilbert mógł żyć w takich warunkach?
Jak on sam mógł pozwolić innym na manipulowanie sobą i zapanowanie nad nim przez bolesne wspomnienia?
Erizabeta czuła obrzydzenie, gdy wchodziła do domu przyjaciela. Choć była w nim wiele razy, to specyficzne uczucie nadal jej towarzyszyło. Widok tego samego kurzu na półkach, unosząca się ciężka atmosfera i wrażenie, że ktoś przed momentem tutaj się kłócił nie pozwalało na uspokojenie się i poczucie, że na pewno niedługo przytulą ją rodzice.
Łukasiewicz od zawsze mieszkał w piekle, nie w domu.
Weszli w głąb chaosu, zauważając coraz więcej szczegółów. Feliks ich nawet nie pamiętał, a przecież od lat przechodził po tym korytarzu po awanturach rodzinnych, żeby wyjść z domu, czując na policzkach chłód świeżego powietrza i przewietrzyć umysł. Znaleźli się w salonie, gdzie zastali Radmilę oraz Magdalenę. Wyglądały na zmartwione, a to wskazywało tylko na jedno – one również pozostawały bezsilne. Znikąd ratunku.
– Miło wiedzieć, że postanawiacie z nami współpracować. Mielibyśmy nieco utrudnione zadanie, gdybyście jeszcze wy chciały się buntować. – Odezwała się Maria, z pogardliwym uśmiechem przyglądając się reszcie rodziny Adama. Wydawało jej się urocze, że mimo kompletnie straconej pozycji one dalej miały nadzieję i zamiar walczenia o dobro Feliksa. – Nawet się nie starajcie. Wasza szansa przepadła dawno temu.
– Nie odzywaj się! Nie jesteś u siebie i nie masz żadnego prawa manipulować moim synem i Erizabetą! – Beilschmidt spojrzała nienawistnie na tą, która zniszczyła płomienny romans lata temu. Magdalena nadal była tak uciążliwa, jak była kiedyś. Widocznie nie wszystko zmienia się na przestrzeni lat, a nawet przechodzi na następne pokolenia.
– Przypomnieć ci, jak bardzo bez mocy teraz jesteś? Nikogo nie uratujesz, w tym siebie, a Feliksa w szczególności. Polecam odpuścić, a będzie lepiej dla każdego z nas. Eliza przecież będzie świetną synową! – Po niebieskookiej przeszły nieprzyjemne dreszcze. Zerknęła na Hedervary, która w przerażonym bezruchu wszystkiego słuchała i się przyglądała. Feliks niepewnie trzymał ją za dłoń, chcąc uspokoić i bez słów przekazać, że z tego wyjdą.
Lubiła Elizę i uważała, że jest jedną z lepszych osób, na jakie syn kiedykolwiek trafił, ale nie chciała, by Hedervary kiedykolwiek dołączała do rodziny Łukasiewiczów. Mieli już swoich partnerów. Co z Gilbertem, co z Roderichem?
– Może i teraz jesteś na lepszej pozycji, ale to nie znaczy, że cała walka dobiegła końca, a wygrani zostali oficjalnie wybrani. Wszystko może się zdarzyć. – Rzekła cierpko Radmila, odsuwając od Marii siebie oraz matkę. Ta kobieta była niebezpieczna. Nie mogła pozwolić sobie ani nikomu bliskiemu na większy kontakt z nią.
Beilschmidt prychnęła, twierdząc, że Horakova jest chyba najbardziej irytującą osobą w całej rodzinie. Odwróciła się do zainteresowanej dwójki, która już została wygodnie usadowiona na kanapie. Pora przejść do konkretów. Na całe szczęście dwie panie, działające tak Marii na nerwy, postanowiły się wycofać i dać spokój.
– Stawiamy wam ultimatum. – Zaczęła albinoska, stając bliżej Adama. Czytała z jego twarzy niezrozumiałe uczucie, którego nie można było opisać słowami. Coś na wzór stanowczości, zdenerwowania, ale również niepewności w swoich działaniach. Żałował? Niemożliwe, sam wyraźnie zaznaczył co mają robić! Nie ma stąd odwrotu. – Jeżeli chcecie dalej żyć, zostajecie parą i zrywacie ze swoimi dotychczasowymi partnerami.
– Słucham?! Nie będę zrywać z Gilbertem, by rozpoczynać związek ze swoją przyjaciółką! Nie zgadzam się. I pewnie nie tylko ja. – Łukasiewicz odruchowo wstał w furii, piorunując kobietę swoim wkurzonym spojrzeniem. Gdyby nie fakt, że zbliżył się Adam, trzymając w dłoni pasek, nie usiadłby z powrotem, a kłócił dalej i stawiał na swoim. – Dlaczego tak bardzo zależy wam na tym, bym był akurat z Elizą?! Nie możemy po prostu się rozejść? Wy zajmiecie się sobą, ja sobą, Eliza też sobą. Wszyscy będziemy zadowoleni i nikt sobie nie wejdzie ponownie w drogę.
– Chyba nadal nie rozumiesz. – Zaczął Adam z nietypowym dla siebie spokojem. Dawno doszedł do wniosku, że nie ma z tej sytuacji wyjścia i musi grać do samego końca. W pewnym stopniu mu to odpowiadało, a z drugiej strony pragnął dowiedzieć się po tylu latach życia co to znaczy szczęśliwa rodzina. – Nie chodzi już o sam fakt, że nie odpowiada mi twój związek z Gilbertem i homoseksualizm. Po prostu chcemy was, jako swoje marionetki. My ustawimy wam życie, nie wy sobie. Zawsze tak robiłem z tobą, a Maria się jedynie dołącza.
Wraz z końcem wywodu Adama, do Feliksa oraz Erizabety dotarła bardzo ważna świadomość. Przeszedł po nich chłód, a głowę otoczyły mroczne myśli. Idąc tym tropem, kiedy będą parą, a Gilbert i Roderich zostaną zupełnie sami, ich psychika zostanie doszczętnie zniszczona, a kto wie, może nawet Beilschmidt wpadnie na pomysł zamordowania własnych dzieci?
Nie mogli do tego dopuścić. Musieli stanąć na przeciw wszystkiemu, co chce odebrać im radość z życia, jego sens oraz powód do dalszego ciągnięcia się! Jeżeli wszystko zakończy się w ten sposób, oni sami nigdy już nie zasmakują szczęścia.
– Zapomnijcie, że się na to zgodzimy! Róbcie co chcecie i co sobie zaplanowaliście, ale nigdy nie pójdziemy na ten chory układ. – Warknęła niepewnie Hedervary, dyskretnie łapiąc się za brzuch. Co w takim razie stanie się z dzieckiem? Czy go też się pozbędą z jej życia, tak jak Rodericha? Wątpiła, aby Adam zgodził się na obcą osobę w swoim domu.
– Jesteście strasznie pasywnie agresywni, gdy się denerwujecie. – Wspomniał Adam. – Przecież okazujemy wam tyle litości, dając pierw ultimatum, a nie od razu przechodząc do konkretów. Wiecie co byśmy zrobili, gdyby wasze zdanie się dla nas nie liczyło? – Przed oczami pojawił się widok rozlanej, jeszcze ciepłej krwi oraz martwych ciał, sztywno leżących na ziemi. Łukasiewicz i Beilschmidt byli zdolni do doprowadzenia do takich tragedii. – Wasi wielce ukochani już dawno by leżeli w grobach, gdyby wasze zdanie było dla nas nieistotne. – Dodał z nutą powagi w głosie.
– Nie róbcie z siebie takich litościwych! Wszyscy doskonale wiemy, że nawet jeśli zgodzimy się na wasz podły pomysł, to i tak ich zabijecie. Zdajecie sobie sprawę z faktu, że możemy iść z tym na policję, prawda? – Odpowiedziała Feliksowi cisza. Mieli wrażenie, jakby słowa te zagięły Marię, a Adamowi nawet wybiło z głowy mordercze plany. Okazywało się, że ich idea miała dziury.
Jednak to było jedynie błędne założenie Łukasiewicza, które nie miało podłoża w rzeczywistości. Nie mieli co liczyć na jakąkolwiek litość.
– Nie macie żadnych dowodów, że zrobiliśmy cokolwiek. Policja wam nie uwierzy. – Odparła krótko białowłosa, przypominając sobie o poszukiwaniach księdza. Zakopali ciało głęboko pod ziemią w środku lasu. Niemożliwe, by znaleźli jakiekolwiek dowody w najbliższym czasie, o ile kiedykolwiek. Acz, jednak ściskało ją w gardle ze strachu co pocznie, gdy zamkną ją w więzieniu. – Więc jaka jest wasza ostateczna decyzja? Przystajecie na nasze ultimatum?
Znowu zamilkli spoglądając na siebie. Hedervary za nic w świecie nie wymieniłaby Rodericha na kogoś innego. Zdecydowała z kim chce zostać na stałe i wieść szczęśliwe życie, chociaż los rzucał stale kłody pod nogi. Feliks z kolei przede wszystkim się bał. Obawiał się o życie Gilberta, o swoje, Elizy i reszty rodziny. Nie chciał czyjejkolwiek krzywdy i wierzył, że w nawet najgorszych sytuacjach jest ten piękny, złoty środek, lecz pierw trzeba go odnaleźć.
Lecz w tym przypadku raczej on nie istniał i musieli zrobić to albo tamto. Prawda była taka, że ryzykowali w obydwu przypadkach i w każdym z nich ich prawdziwi ukochani mogli ponieść tragiczną śmierć. Mieli mętlik w głowie. Co w końcu powinni zrobić? Na policję tak po prostu nie pójdą, a Maria akurat w tym miała rację – dowodów nie mają, a pieniądze w ciągu dalszym działają.
Spojrzeli na siebie, po części porozumiewawczo, po części też nie. Wygląda na to, że nie mają innego wyjścia. Wszystko zostało przesądzone, a oni mogli później jedynie się buntować i zwlekać jak najbardziej w ewentualnym rozwijaniu "miłości". Nie byli w tym sami. Gilbert i Roderich zareagują, a póki nie zginęli będą walczyć. Powinni się domyśleć o co tutaj gra.
– Dobrze, po części już możemy się zgodzić z waszymi postanowieniami. – Rozpoczęła Erizabeta, próbując wyczytać jak najwięcej z burzliwej, zielonej rzeki smutku. Sama nie czuła się lepiej, ale musiała to zrobić dla bezpieczeństwa swojego, dziecka i pozostałych. – Zerwiemy z nimi i zakończymy związek. Jednak na mój i Feliksa poczekacie. Dajcie nam tydzień na zastanowienia. – Poszło o dziwo całkiem sprawnie. Dla Adama aż dziwne było, że przez tę chwilę nie został wymyślony jakiś błyskotliwy plan.
Skierował wzrok na Marię, która podejrzliwie spiorunowała czerwonymi oczami Elizę i Feliksa. Początkowo nie chciała im wierzyć i zmusić do związku już teraz, aczkolwiek nagle wpadła na coś jeszcze, co w sumie mogło być sporym ułatwieniem do bycia panią cudzych żyć. To mogło się przydać.
– Niech wam będzie. Macie z nimi zerwać, a na rozpoczęcie własnego związku macie siedem dni. Jeżeli do tego czasu porządnie się nie określicie, możecie ponieść spore konsekwencje. – Ostatni dzień kwietnia. Do tego czasu powinni wszystko sobie ułożyć i każdy, najdrobniejszy szczegół będzie ustalony z innymi.
Teraz tylko pozostawało się zastanowić – to Adam i Maria byli tacy tępi, że nie dostrzegali łatwych podstępów, czy darowali im i faktycznie siedziały w nich resztki litości, pozwalając na ostatnie dni wolności?
– Macie do nich teraz napisać z zakończeniami związków. Macie to zrobić przy nas i przy okazji pokazać co napisaliście. – Lecz łaski też nie mogło być za wiele. Łukasiewicz musiał mieć pewność, że kontrola zacznie być wprowadzana już stopniowo i nic nie będzie mogło go powstrzymać. Właściwie, to ich. Maria będzie miała swoje do powiedzenia.
Z bólem serca zostały wyciągnięte telefony, a w nich wybrane numery do swoich lubych. Nie mieli zamiaru im tego robić, ale tego wymagała chwila. Niedługo wszystko wytłumaczą, a mają tydzień na "oficjalne pożegnanie się". Stukali niepewnie w ekrany telefonów, ze słowa na słowo czując, jak w ich sercach powiększa się ból. Nie chcieli tego wysyłać. Nie chcieli przyprawiać o cierpienie osoby, które pomogły im w pokonaniu tylu złych rzeczy w życiu. Kochali ich, a teraz mogli jedną wiadomością sprawić, że zostaną znienawidzeni.
Jednakże, zerwanie w taki sposób jest wystarczająco podejrzane, żeby zorientowali się, że coś jest stanowczo nie tak.
Wysłali to.
Również pokazali, na co dostali w odpowiedziach krótkie chichoty satysfakcji.
A po krótkim momencie w salonie już rozbrzmiały pierwsze wibracje telefonów. Zapewne chcieli wiedzieć o co chodzi, skąd taka decyzja, kto nad nimi stoi i kazał to całe utrapienie napisać.
– Doskonale się spisaliście. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że później nie dojdzie do żadnych wielkich buntów i dobrowolnie zgodzicie się na związek. – Bo w tym momencie zamienili się w zaledwie bezmózgie sługi, które wykonują bez zastanowienia rozkazy swojego władcy.
Czuli się wyprani ze wszystkich emocji, a po prostu wykonywali to, co wydawało im się najbezpieczniejsze. Przecież przez ten tydzień wiele ustalą i znowu będą szczęśliwi. Maria i Adam nie będą siedzieć na wolności wiecznie! Jednak ta świadomość nie pomagała. W ciągu dalszym dostarczyli cierpienia osobom, które na to nie zasługiwały.
Wewnętrznie kruszyli swoje największe marzenia, płacząc środku za utraconą miłością oraz wolnością. I to wszystko w akompaniamencie wariackiego śmiechu rządzących.
Zakończyli to, a przecież koniec miał nigdy nie nadejść.
" Przepraszam, że ci to robię, ale doszedłem do wniosku, że to nie miało sensu od dłuższego czasu. Nie chcę cię dłużej krzywdzić. Nie chcę, byś dłużej się męczył i zastanawiał co będzie dalej z życiem twoim, jak i moim. To koniec naszego związku, Gilbert."
" Witaj, Roderich. Pragnę Ci tylko przekazać, że dla mnie to koniec dla nas. Nie wiedziałam co robiłam, jak Tobie przebaczałam. Działałam pod wpływem chwili. Mam nadzieję, że kiedyś znajdziesz kogoś lepszego. I spokojnie, nie jestem do czegokolwiek zmuszona. Nie dzwoń i nie pisz. Powodzenia w życiu. "
***
Zgasło światło, będące nadzieją, a pojawił się mrok, będący utrapieniem. Nie widział szansy, a zaledwie nadchodzący koniec, który z nieludzkim impetem się do niego zbliżał. Choć próbował się wyrywać, gdy otaczał go smutek i zniewalał jego umysł, wiele to nie dało, i tak robiąc z niego zakładnika dla wszystkich ponurych myśli. Dla załamania. Utknął w bezruchu, tępo wpatrując się w punkt, gdzie jeszcze rano mógł ujrzeć sens swojego światła.
Gdzie jeszcze parę godzin temu stał Feliks i życzył mu dobrego dnia w pracy, zanim sam zrobił sobie kolejne wolne dla spokojnego pożegnania Feliciano na lotnisku.
– Dlaczego to zrobił, dlaczego... Nie rozumiem! – Pozostawał bezsilny w swoim niezrozumieniu. Nie dało nic braterskie wsparcie, otaczające go ciepłe ramię, czy uparte tłumaczenie sobie, że Feliks na pewno nie zrobił tego z własnej woli. A jednak dawał sobie wmówić, że Łukasiewiczowi coś nie pasowało. Może faktycznie nie chciał go dalej męczyć i postanowił uciec? Lecz gdzie? Bo chyba nie do ojca, nawet jeśli obok była kochająca matka z siostrą.
Gilbert głośno westchnął, chowając twarz w dłoniach. Nie miał zamiaru pokazywać rodzeństwu swoich łez, swojej słabości. Nie mogli wiedzieć, jak bardzo miał uzależnione życie od obecności ukochanego.
Musiał do niego pójść. Porozmawiać, wyjaśnić sobie wszystko i jeżeli to tylko nieśmieszny spisek, to bronić, jak przez kilkanaście tygodni nieustannie.
Czasem myślał, że nie takiego życia oczekiwał i związek z Feliksem go przerósł. Kochał go, ale za jaką cenę?
– Nie stresuj się. Na pewno jest na to logiczne wytłumaczenie, które nie będzie boleć. Feliks cię kocha i nie podjąłby decyzji o pozostawieniu cię w przeciągu kilka godzin. – Ludwig sam nie miał łatwo. Na co dzień żył ze świadomością, że ktoś mógł przez niego umrzeć i dołożył cegiełkę do rozwijania się cudzej choroby.
Co miał w końcu robić kiedy Feliciano był w innym kraju na oddziale zamkniętym? Dochodził kłopot we wspieraniu braci. Nie potrafił pomagać samemu sobie, więc skąd miał wiedzieć co będzie dobre dla Gilberta i Rodericha? Jego światełko uciekło i nie miało zamiaru go znać.
Zastanawiał się nad tym długo, przeprowadzał wiele rozmów i rozważał również inne opcje, które w różnych ewentualnościach mogły okazać się bezpieczniejsze. Jednak ostatecznie zdecydował, że najkorzystniejsze będzie wzięcie tego w swoje ręce i nie zwlekanie. Feliciano już leżał w Wenecji. Po co jeszcze był w Berlinie?
Ludwig spojrzał na białowłosego, skulonego na łóżku i intensywnie nad czymś myślącego. Co miał mu powiedzieć? Oddawał się swoim myślom i nieważne jak bardzo chciał wspomóc rodzeństwo w kryzysowych chwilach, nie umiał ich wesprzeć.
– Nie odeszliby bez powodu. – Nie miał pojęcia czy chciał tymi słowami pokazać, że Feliks oraz Erizabeta na pewno byli zmuszeni do takiej decyzji, czy że Gilbert i Roderich na sto procent zawinili i po prostu tego nie dostrzegają. Nie dziwiło go też, że dostał na sobie dwie pary chłodnych spojrzeń. Odchrząknął nerwowo. – Próbowaliście się z nimi skontaktować?
– Ciągle do nich dzwonimy, lecz za każdym razem połączenie nie jest odbierane. – Roderich odezwał się po dłuższym czasie. W jego gardle była intensywna gula, sprawiająca, że na usta cisnęły się jedynie przekleństwa. Nie żadne słowa żalu, nie płacz, nie żałość.
Tylko złość, która ogarniała go całego. Znowu się nie udało. Dlaczego to wszystko szło tak opornie? Erizabeta nie odbierała i go stresowała.
Edelsteina to nie zaskakiwało. Eliza sama dopisała, że ma nie dzwonić ani nie pisać. Aczkolwiek taki sposób zerwania był podejrzany sam w sobie. Hedervary wolałaby porozmawiać na żywo, dałaby porządne uzasadnienie i przede wszystkim, poruszyłaby temat co z dzieckiem. Miał prawo wiedzieć co z nim będzie.
To dumanie było pocieszające.
Dzięki zachowaniu spokoju myślał całkiem sensownie. Jeżeli to nie była sprawka Marii i Adama, to już nie wiedział co tak wpływało na ukochaną. Zachowanie pewności, że wiadomości zostały napisane przez właścicieli telefonów będzie głupotą.
Mimo to na co mu było sensowne myślenie, gdy czuł, że coś z jego życia uleciało? Miało być dobrze. Miał być spokój. Mieli wieść szczęśliwe życie i przez pozostałe miesiące do porodu przygotowywać się do wychowywania dziecka.
Wiedział, że to nie będzie łatwe i pewnie wiele spieprzy po drodze, ale właśnie po to się pogodzili – aby się porozumieć, dogadać i wspólnie się uczyć, jak nie zniszczyć człowiekowi życia od jego pierwszych sekund.
Eliza nie zerwała z nim na poważnie. Za tym stała Maria. To ona uczepiła się Erizabety, chcąc jej "pomóc" i pokazać, jaka to jest niezależna i jak bardzo nie potrzebuje w swoim życiu faceta do wychowania z nią pociechy.
Coś w nim powoli umierało kiedy do niego dochodziło, że jego przyszywana matka może posunąć się do takich okrucieństw, byle zniszczyć jego życie. Chodziło o niego. Nie budowałaby takiego zaufania między sobą a Hedervary, gdyby nie związek z nią.
Po tych wszystkich latach i tak się zastanawiał kto bardziej zawinił; jego prawdziwa matka wyrzekając się rodzicielstwa, czy Maria nie umiejąc się pohamować w swojej nienawiści. Efekty ciągnęły się do dzisiaj.
– Spójrzcie na to z tej strony. – Zaczął Ludwig, opierając się o ścianę. Dalej czuł na sobie niewygodne spojrzenia. Nadal miał wrażenie, jakby zaraz miało wylecieć z jego myśli coś niepoprawnego, co sytuację pogorszy. Znienawidzą go za samą próbę pomocy. – Macie konflikt z Adamem i matką. Próbują was rozdzielić od dłuższego czasu. Skąd pewność, że oni się w to nie mieszali? Skąd pewność, że może oni nie napisali tych wiadomości? – Ta wersja była niepokojąca.
– Nie sprawiasz, że czujemy się lepiej. W tym przypadku może im się właśnie dziać krzywda, a my siedzimy w jednym miejscu, jak skończeni debile! – Starszy Beilschmidt wstał z kanapy, chcąc udać się do swojej sypialni. Tam były rzeczy Feliksa. Nie uciekłby bez nich. Może znajdzie tam jakiś ślad, który utwierdzi go w przekonaniu, że Łukasiewicz dalej go kocha i pragnie bycia z nim?
Nadzieja matką głupich.
A może już był szaleńcem? Ciągłe zamartwianie się o Feliksa i bronienie go przed pewną śmiercią z ręki ojca męczy psychicznie. Przed wszystkimi znajomymi udawał, że u niego zajebiście gra, a rzeczywistość była taka, że ukochany był jego ostatnią ostoją spokoju psychicznego.
Beilschmidt wyszedł z salonu, chcąc już iść na górę ukryć się w swoich fobiach. Nienawidził siebie za swoją nieuwagę, nierozsądek i nie zainteresowanie się wszystkim od razu.
Mogli już nie żyć, a teraz sobie w najlepsze rozmawiali.
Biegła, ciężko oddychała, a kulejącą nogą wdepnęła w kolejną plamę błota. Bród zachlapał jej spodnie i dodał więcej niekomfortowego uczucia. Wszystko przed nią się rozmazywało, ale obiecała sobie, że dobiegnie do pewnego ratunku, który jej pomoże i dzięki któremu dowie się co dalej. Nie mogła pozwolić, żeby Feliks pozostał w tym sam.
Powtórny, dziwnie wymierzony w nią wzrok przechodniów, na który ona nawet nie zwróciła uwagi. Uciekała przed ludźmi chcącymi zrobić jej krzywdę. Sytuacja wymknęła się spod kontroli i jedyne co pozostało, to powiedzieć o tym innym i wymyślić coś.
Dlaczego wszystko musiało tak bardzo się zepsuć? To nie tak miało pójść.
Biegła więc dalej, mijając nieznajome twarze, bezdomne psy, większe kałuże i budynki, oznajmiające, że jest w pobliżu tego domu.
– Cholera jasna... – Stanęła na moment, chwytając się słupa przy ulicy. To był za duży wysiłek jak na nią. W mięśniach coś ją ściskało, a kości bolały tak niemiłosiernie, jakby ktoś bił ją godzinami batem. Do tego jeszcze nie doszło. Idąc na korzyść Marii oraz Adama nic nie zapowiadało, że użyje się aż takiej siły wobec niej.
Spojrzała przed siebie – jest niedaleko. Dostrzegała w oddali ciemny dach i palące się światło w jednym z okien. Są w domu, zajmą się nią i coś wykombinują. Rozejrzała się końcowo dookoła, bojąc się, że ktoś ją jednak śledzi i obserwuje co robi i co zamierza. Paranoja? Może. Białowłosa opresja niejednokrotnie nachodziła ją na mieście w najmniej oczekiwanych chwilach.
Zerwała się do ponownego biegu już ani razu więcej się nie zatrzymując. Brakowało jej powietrza, energii, a w środku ją skręcało, lecz czym prędzej musieli się dowiedzieć co zaszło. Nawet nie zauważyła narastającej liczby nieodebranych połączeń w telefonie.
Dysząc głośno stanęła przed drzwiami, patrząc z nadzieją na to jedno, zapalone światło w środku. Zapukała resztkami sił, staczając się na ścianę i wydając z siebie intensywne westchnięcie. Donośny dźwięk zaintrygował domowników, którzy nie spodziewali się tego dnia gości, ale również dało to im wiarę, że to oni przyszli.
– Kogoś zapraszaliście? – Zapytał profilaktycznie Gilbert, z brakiem zaufania patrząc na wejście. Ktoś za nim stał i czegoś oczekiwał. To mógł być każdy. Zszedł ze schodów i powoli podszedł do drzwi. Choć kwitła w nim nadzieja, nie miał do tego zaufania.
– Nie. – Odparł krótko Edelstein, wzdychając i wyglądając przez okno. Niestety z tego miejsca nie mógł zobaczyć kto im przeszkadza i się wprasza. W głębi serca oczekiwał Erizabety, która przyjdzie z wytłumaczeniami. Albo przynajmniej Feliksa, który zapewni, że nic ukochanej nie jest i wróciła bezpiecznie do domu.
To mógł być Łukasiewicz. Gilbert uśmiechnął się w kącikach ust i bardziej energicznie, niż planował, przybrał w kroku podejścia do drzwi i szybko je otworzył. Wielka szkoda, że wraz z momentem uchylenia progów domu zawiódł się przykro.
– Oh, Eliza. – Nie narzekał. Obecność dziewczyny mogła mówić znacznie więcej, ale również byłby bardziej spokojny, gdyby los dał mu wpaść w objęcia Feliksa, pocałować go i powiedzieć, że nigdy go nie zostawi. – Dobrze, że jesteś! Martwiliśmy się. – Próbował zachowywać się normalnie, lecz ciągle załamujący się głos i drżące dłonie robiły swoje.
– Gdzie jest Roderich?! Chcę go przeprosić i wszystko wytłumaczyć! – Hedervary odruchowo wyjrzała za znajomego, pożądając ujrzenia czy gdzieś za nim nie ma Edelsteina. Koniecznością było z nim porozmawiać i wyjaśnić skąd wiadomość o rzekomym zerwaniu. Z kolei wszyscy pozostali musieli wiedzieć, jak prezentuje się ogół sprawy. Chodziło o ich życie.
Edelstein słyszał damski, dosyć znajomy głos, ale nie dopuszczał do siebie faktu, że jest Erizabety. W środku wydawało mu się abstrakcyjne, że jego pragnienie zostało tak łatwo spełnione. Bał się sprawdzić samemu czy to na pewno ona. Jak miałby zareagować? Co miał zrobić, co powiedzieć? Nie miał pewności czy Hedervary chciała rzec, że to spisek wiadomych osób, czy planowała zerwać z nim dosadniej, nie zostawiając jakichkolwiek nieścisłości.
Jego wątpliwości zostały rozwiane, gdy doskonale znajoma dziewczyna stanęła w salonie i przyglądała mu się z poczuciem winy.
– Elizo? – To musiał być sen. Gorzej, koszmar! Nie mógł uwierzyć w fakt, że Erizabeta tutaj stała i najpewniej pragnie z nim być. Na pewno zrozumiała, że nie będzie dobrym ojcem i przyniesie więcej strat, dlatego zdecydowała się go zostawić. Tylko co z Feliksem? Ich wiadomości zostały wysłane w tym samym czasie, możliwe, że nawet z tego samego powodu.
Zielonooka zastanawiała się, jak bardzo niepoprawne będzie rzucenie się na partnera i przytulenie go z całej siły, tym samym przepraszając za całą akcję z bezwzględną rozłąką.
– Przepraszam... – Szepnęła ze strachem. – Ta wiadomość nie została wysłana z mojej decyzji. – Skończyła dziewczyna pomału podchodząc do mężczyzny i próbując patrzeć mu w oczy. Wstydziła się świadomości, że nie udało jej się postawić wystarczająco. Dała się zmanipulować wariatom, tym samym robiąc pierwszy krok ku byciu ich marionetką. Czuła się tak zażenowana. Jak nie ona!
Erizabeta Hedervary nigdy by się nie zgodziła na zabawę nią.
Roderich niepewnie złapał dziewczynę i pozwolił jej łzom wsiąkać w jego koszulę. Czuł na sobie silny oddech i dreszcze przechodzące przez drobniejsze ciało. Może mu się wydawało, ale też słyszał delikatnie przyspieszone bicie serca. Erizabeta była przerażona, jak nigdy wcześniej, a obecność kochanej osoby nie była w stanie jej pomóc.
– Kto cię zmusił? Jak się w ogóle czujesz? – Więc jego podejrzenia się sprawdziły, a przynajmniej w teorii. Zapytał bardziej retorycznie. Wiadomo z kim miał na pieńku i kto usilnie próbował zmieść go z planszy.
– Czuję się dobrze, bez obaw. – Kłamała. – Zaraz wam wszystko wytłumaczę. – Odpowiedziała zielonooka, uwalniając się z objęcia Rodericha. Usiadła na fotelu, próbując złapać oddech po długiej ucieczce z domu Feliksa. Biegła tak szybko na ile siły oraz męka w jej nogach pozwalały. W deszczu, pośpiechu oraz strachu, że w każdym momencie Maria może zaczął za nią podążać i siłą prowadzić do piekła, choć sama pozwoliła jej na bycie tam zaprowadzoną.
I właśnie nie rozumiała czy Maria miała plan i wiedziała co robi, czy była wystarczająco nieogarnięta, żeby się nie domyślić, że pójdzie do oczywistych osób. Przecież nie będzie siedzieć z zamkniętą buzią.
– Co się dzieje z Feliksem?! – Albinos na nowo wparował do salonu, zdobywając uwagę Erizabety. Musiał wiedzieć co z nim, aby w razie czego odpowiednio reagować. Pozwolenie na to, żeby jego światełko zgasło będzie równoznaczne z brakiem nadziei do końca życia. Jeden nieodpowiedni ruch i już nigdy nie zobaczy go żywego.
– Nie denerwuj jej bardziej! Widzisz, że nie jest z nią najlepiej. – Ludwig wszedł zaraz za bratem, również skupiając swoje spojrzenie na Elizie. Nerwowo bawiła się kawałkiem zamoczonej koszulki, nieskoro biorąc wdechy i porządkując bałagan w głowie. Czuła, że Maria naprawdę może zaraz przyjść nawet tutaj.
– Postawili nam ultimatum. – Zaczęła, opierając się o siedzenie. Mówienie o tym było stresujące. Chciała to mieć za sobą. – Zmusili mnie i Feliksa do związku, tym samym chcąc, żebyśmy z wami zerwali. Przyznali, że i tak są bardzo litościwi, bo pozwalają nam na oswojenie się z tym i was od razu nie zabijają. Gdyby było inaczej, możliwe, że teraz byśmy nie rozmawiali. – Przerwała, ponownie biorąc większy haust powietrza. Było jej słabo.
Czuła na sobie uśmiech białowłosej i jej chłodne ręce, które z uczuciem ją przytulały.
– Spokojnie, możesz mówić dalej. – Roderich dbał o komfort psychiczny partnerki, ale nie zmieniało to faktu, że musieli czym prędzej się dowiedzieć o co chodzi.
I to też nie było tak, że nie przejął się tym co usłyszał do tej pory. Wiedząc, że może zostać zamordowany przez matkę, bo ma taką chorą ambicję i nienawidzi go za fakt istnienia, można było się załamać.
– Dali nam tydzień na ostateczną decyzję. Jak zgodzimy się na związek, to urywamy z wami kontakt i żyjemy na zasadach Marii i Adama. Jak się nie zgodzimy... Wiadomo. – Znowu urwała, pozostawiając kolejne nieścisłości. Zacisnęła dłonie w pięści, przypominając sobie odrażający śmiech tamtych psychopatów. Nie wierzyła, że za sprawą pieniędzy mogli być na wolności i niszczyć innym życie.
– Dobra, a co z Feliksem? – Gilbert poczuwał się jako opiekun Feliksa, dlatego wiedza o tym gdzie jest i co z nim było jego priorytetem. Przyszła Erizabeta, ale po blondynie nie pozostał nawet drobny ślad. Ludwig nieznacznie uderzył go w ramię, poniekąd mając na celu przekazać, że nie tylko sprawa jego partnera się teraz liczy. Chodziło o nich wszystkich. O ich dalszą egzystencję w tym świecie.
– Został u siebie. Oficjalnie znowu tam mieszka, także można się spodziewać, że niedługo zostaną stąd zabrane jego rzeczy. Nie wiem wiele. Niedługo po wysłaniu wiadomości z "zerwaniem" wyszłam od nich. Możliwe, że coś potem ustalali, ale już nie wiem co. – Beilschmidt przytaknął, dopuszczając do swojej głowy najmroczniejsze scenariusze.
Feliks mógł być tam bity. Jego psychika mogła być rujnowana na rzecz nienormalnych idei. Mogła być mu wpajana nowa osoba, którą miał się stać dla czyjegoś widzi mi się.
Co jeśli już nie żył?! Co jeżeli kiedy spokojnie słuchał Erizabety Łukasiewicz już dostał od ojca ostateczny cios?! Nieważne czy celowy, czy przypadkowy. Feliks mógł się teraz wykrwawiać, a zanim by dotarł do jego więzienia zastałby jedynie martwe ciało, do którego dołączyłby błyskawicznie.
– Nie wiem jak wy uważacie, ale dla mnie trzeba z tym iść koniecznie na policję. – Stwierdził Ludwig, z lękiem chodząc od jednego kąta pokoju do drugiego. Po dziewczynie przeszły dreszcze, gdy to usłyszała. – To już jest grożenie śmiercią i robienie sobie niewolników z ludzi! Tego nie można ignorować. Jak zadzwo...
– Nie! – Krzyknęła Hedervary, wstając z fotela i czując, jak słabość ogarnia jej ciało. Zostało zaznaczone, że policja nic nie zrobi, a jedna próba interwencji służb specjalnych skończy się katastrofą. – To znaczy... To jest dobry pomysł, ale nie uda nam się. To trzeba rozegrać mniej impulsywnie, bardziej logicznie, musimy mieć plan!
A jak oni zaledwie sobie grali ich emocjami? Jak nie mają koncepcji, to co? Mają się łudzić, że jednak istnieje i bać się, że robiąc cokolwiek mogą stracić życie? Była w rozsypce. Nie chciała, by ktokolwiek patrzył na nią wrogo, acz uznano, że pragnie działać na korzyść swojego nieprzyjaciela.
– Ludwig ma rację. Nie możemy dłużej zwlekać i trzeba w końcu się tym porządnie zająć. Za długo udawaliśmy, że nic się nie dzieje i jesteśmy bezpieczni. – Edelstein chciał zrozumieć o co chodzi dziewczynie, lecz chyba nie był w stanie. Jaki problem dla niej tkwił w porządniejszym zajęciu się zagrożeniem życia? – Zobacz, jak nawet teraz zadzwonimy na policję, to ich zabiorą. Mamy dowody na ich winę. Rozumiem, że się boisz, ale "planami" nic nie zdziałamy.
– Nie rozumiecie! Nie możemy tak tego zrobić. – Eliza zaczynała się irytować. Powszechnie wiadomy był dla niej fakt, że mogliby teraz zakończyć to raz, a porządnie i na zawsze, ale nie mogli mieć tej pewności, że na pewno się uda. Maria i Adam może i momentami wykazywali się nadludzkim idiotyzmem, lecz również nie byli głupi. Mają plan na ewentualny bunt. Mają alibi, policję.
– Czyli według ciebie mamy czekać aż nas pozabijają i dopiero wtedy może interweniować policja?! Przynajmniej w grobach będziemy mogli się cieszyć, że się udało! – Gilbert tracił nerwy i nie powstrzymywał się od ironicznych komentarzy. Nie obchodziło go co pomyślą inni. Był gotowy iść do Feliksa i wyciągać go ze śmiertelnej sytuacji, choćby najpierw miał przepłacić własnym zdrowiem czy bezpieczeństwem.
– Dalej nie rozumiesz! Tego naprawdę nie można załatwić w ten sposób. Musimy coś zaplanować i chociaż ich zmylić, że zgadzamy się na ich warunki i nowy sposób życia, który nam narzucą. – Hedervary nie chciała się kłócić. Miała nadzieję, że obędzie się bez konfliktu, a mieli wystarczająco kłopotów. – Oni spodziewają się, że możemy próbować wrzucić ich za kraty. Na pewno mają plan na ewentualność nasłania na nich policji czy kogokolwiek innego. Mamy tydzień na wymyślenie co dalej. Potem będziemy to wdrażać w życie. Czy to ma teraz dla ciebie sens? – Beilschmidt przyglądał się dziewczynie. W pewnym sensie był w stanie na to przystać, jednak w ciągu dalszym nie był z tego zadowolony.
Niespodziewanie wstąpił w niego groźny impuls. W pokoju rozległ się huk o ścianę.
Złapał groźnie Erizabetę za szyję i uderzył nią o twardą powierzchnię, darząc nienawistnym wzrokiem. Ściskał mocno, zabierał powietrze, mozolnie zabijał.
Eliza kręciła się na boki, próbując oderwać dłoń od swojej szyi, lecz nic nie mogło jej pomóc i zaledwie mogła patrzeć, jak Gilbert darzy ją nienawiścią i chce ostrzec przed czymś. Otoczenie zniknęło na moment. Nie istniało nic więcej poza rażącymi, czerwonymi oczami.
Nigdy nie przypuszczała, że Gilbert w mgnieniu sekundy tak diabelsko zacznie przypominać swoją matkę.
– Obiecuję ci, że jeśli przez twoje "cudowne" plany ucierpi ktokolwiek, Feliks, ja, moi bracia albo ktoś inny, to inaczej sobie porozmawiamy. – Powiedział Beilschmidt zaniżonym tonem, wyobrażając sobie, jak oni wszyscy tracą życie. Mroczna wizja. W takiej sytuacji nie zawahałby się podnieść ręki na Erizabetę i nie obchodziło go w jakim stanie teraz się znajdowała. – Zachowujesz się jak dziecko, a ja nie będę tego tolerować wiecznie.
Puścił szyję zielonookiej, zezwalając na złapanie powietrza i stanięcie na równych nogach. W całym pokoju rozległ się głośny wdech z połączeniem paniki. Gilbert niemrawo się zaśmiał, odwracając się plecami do ciężarnej. Nie spodziewał się jednak, że wraz z tym ruchem dostanie cios od Ludwiga.
Równie głośno każdy usłyszał uderzenie z pięści w twarz.
– Popierdoliło cię?! Możemy się kłócić i nie zgadzać w wielu aspektach, ale to nie znaczy, że mamy próbować się wzajemnie pomordować! Już inni próbują nas zabić, nie potrzebujemy twojej pomocy. – Blondyn się odsunął, kątem oka patrząc jak Roderich podchodzi do ukochanej i ją uspokaja, a albinos łapie się za ogarnięty bólem policzek.
Nikt nic więcej nie mówił. Żadne z nich nie chciało nic dodać do tej sytuacji, która bez reakcji kogokolwiek skończyłaby się tragedią. Nawet Erizabeta nic nie miała zamiaru powiedzieć. Na takich ludzi nie miała słów. Obiecała sobie tylko, że jak to wszystko się skończy, to Beilschmidtowi odda. Lecz pierw trzeba przeżyć.
– Co sądzisz o zrobieniu planu? – Zapytał chłodno Edelstein, idąc z przyszłą matką na bezpieczną odległość od oprawcy. Już się nie kulił, jedynie patrzył nieprzychylnie.
– Niech będzie. Możemy tak zrobić. – To będzie trudny tydzień i już o tym wiedzieli.
Roderich odniósł swoje myśli do zamiarów Erizabety – po części był za działaniem policji, ale z drugiej strony faktycznie może to być złe i pochopne myślenie, że psychopaci nie mają zabezpieczenia. Pierw mogą pójść za planem, który najpewniej był do ustalenia.
– Masz już jakiś pomysł? – Zadał niepewnie pytanie.
– Jeszcze nie. – Odrzekła Eliza. – Martwię się, ale jeśli dobrze wszystko pójdzie i wymyślimy coś w miarę spójnego, to nie skończymy jako truchło. – Pozostali przytaknęli, odchodząc już świadomością od tego tematu. – W razie czego mamy wsparcie od tej normalnej części rodziny Feliksa i od mojej. Nie jesteśmy sami. – Dodała jeszcze Hedervary, wysilając się na uśmiech.
Szukanie pozytywów nigdy im nie wychodziło, także odpowiedzenie równie promiennym uśmiechem było głównie sztuczne.
Najważniejsze, że teraz była w bezpieczniejszym miejscu. Oczywiście bała się o Feliksa, ale wiedziała, że jest silną osobą i w najgorszych sytuacjach również potrafi się obronić. Obok ma Radmilę oraz Magdalenę, które nie pozwolą na jego krzywdę. Na pewno sobie poradzą, choćby wariaci tego świata strzelali do nich.
W okno lunął głośny deszcz, tym bardziej wybijając ich z poruszanego tematu. Otoczył ich delikatny spokój, ciepła otucha, wrażenie, że nie są sami i mają siebie nawzajem. Mogli mieć przeciw sobie dużo rzeczy. Mogli w wielu kwestiach się nie dogadywać. Jednak jak już jedna osoba odejdzie z grupy, to wszystko się rozleci. Musieli trzymać się razem.
Nie musieli; chcieli.
Erizabeta odetchnęła ze spokojem, marząc, że z dobrym planem naprawdę się uda, a wtedy w końcu będzie mogła się przygotowywać do rodzicielstwa z Roderichem. Na spokojnie, bez stresu, pośpiechu i myśli, że Maria stoi obok.
Roderich nie był taki pewny szczęśliwego zakończenia, lecz bez spróbowania się nie przekona jak będzie. Najbardziej istotne było, żeby Eliza bezpiecznie doniosła dziecko i po drodze nie stała się tragedia. W jakiejkolwiek postaci.
Gilbert dręczył myśli bezpieczeństwem Feliksa, ale cichy głosik w jego głowie mówił, że niepotrzebnie. Łukasiewicz jest silną osobą, która nie da się ojcu i nie zakończy swojego życia tak prosto. Próby samobójcze mogły mówić co innego, aczkolwiek na tym etapie nikt nie może się poddać.
Z kolei Ludwig nie wiedział czy jeszcze w połowie przyszłego tygodnia będzie w Berlinie i czy będzie mógł w razie czego pomagać.
Postanowił gonić za Feliciano do Wenecji.
Nie zostawi go przecież samego.
*** 24 kwietnia ***
Czy nie ironią było stawianie cmentarza obok szpitala? Co mogli sądzić pacjenci, gdy chodząc po spacerniaku szpitalnianym, widzieli daleko za liściastą furtką krzyże na grobach? Człowiek chory doszukiwałby się w tym ukrytego znaczenia; informacji, że już nigdy nie wróci do zdrowia, a jego nowym domem stanie się płyta betonowa zasłaniająca trumnę.
Prawda jednak była taka, że to był przypadek. Nikt nie miał zamiaru sugerować, że niektórzy nie wyjdą z rąk lekarzy żywi.
Chociaż Feliciano myślał swoje.
Orzeźwiające powietrze Wenecji poprawiało mu humor i licho muskało jego drobne policzki. Zgadywał, że zapamiętało je inaczej, bowiem gdy był tu jeszcze jako dziecko twarz miał doskonałą do ściskania, bawienia się nią i rozczulania nad faktem, jak uroczo wygląda. Obecnie niewiele z tego zostało. Powietrze musiało być zawiedzione.
Nie było tragedii – wrócił do rodzinnego miasta. To znaczy, "rodzinnego". Nigdy się tutaj nie urodził, a przyjeżdżał ledwo na wakacje wsłuchując się w samochodzie w historie rodziców, jak to poznali się w jednym z parków i chcieli założyć tu własną rodzinę. Los chciał, że musieli przeprowadzić się do Berlina. Ojciec ponoć nie narzekał. Tak przynajmniej mu powtarzano.
Ojciec, samochód...
– Feli, wszystko dobrze? – Romulus wyprostował się, rozciągając swoje stare kości i zerkając na wnuka ponuro siedzącego na ławce. Cmentarz obok szpitala miał swoje plusy. Mógł go wyciągnąć na krótki spacer i poprawić humor, a akurat to grobowisko miało bardzo przyjemny klimat. Poza jednym obiektem, przy którym teraz się znajdowali.
Przynajmniej można było cieszyć wzrok na zielonych drzewach, wielokolorowych kwiatach i fantazyjnych zniczach. Nie wszystko było takie smutne.
Chłopak rozproszony uniósł głowę, lecz nieważne jak bardzo nie chciał, jego wzrok od razu skierował się na napis wyryty w kamiennej płycie. "Gabriel Vargas, Sebastian Vargas". Jak miało być dobrze, kiedy siedział przed grobem własnego ojca i brata? Odetchnął smutno, otulając się mocniej swetrem. Nie było tu miło. Bolało go.
– Nie martw się, u mnie jest dobrze! – Uśmiechnął się szeroko, jednak szybko na twarzy zbladł, kiedy uśmiech okazał się bardziej wymagający niż przewidywał. Już nie chodziło o anoreksję. Po prostu działał wbrew sobie, a mając takie utrapienie na psychice nie zaczniesz działać pozytywnie. Głównie przez to wmawianie każdemu, że mu lepiej dłużej nie działało.
Starszy Vargas przekręcił oczami, jakby próbował cicho powiedzieć, że wie jeżeli wnuk kłamie. Uniósł lekko kąciki ust, przypominając sobie dni kiedy wszystko było dobrze, a Feliciano był na tyle młody oraz niewinny, że nie rozumiał jak ponurym miejscem jest cmentarz.
Z uśmiechem więc przesiadywał na tej samej ławce przy nagrobku. Śmierć rodzica przeżył ciężko, ale pozbierał się dosyć prędko. Dopiero później do niego dochodziło – jak był starszy – że ojca i brata nigdy więcej nie zobaczy.
– Od kiedy odeszli rodzice Gabriela, to nie ma komu przychodzić i sprzątać tutaj. – Odparł opornie Romulus, przejeżdżając znowu mokrą szmatką po mogile. Pełno było patyków, liści i brudu niepewnego pochodzenia. – Wyczerpująca robota. – Dodał z jękiem. To był taki wiek, że kości odmawiały posłuszeństwa, lecz nie chciał zamartwiać Feliciano kolejnymi rzeczami. Zapewne się domyślał, że dziadkowi nie zostało dużo czasu.
– Wiem... – Rzucił rudowłosy bardziej od niechcenia, niż z chęci nawiązania normalnej konwersacji. Nie miał na nic motywacji, a co dopiero na pomaganie w sprzątaniu. Mężczyzna westchnął, rzucając ścierkę do wiadra i siadając w końcu obok bliskiego. WidzIał po nim, że sił nie miał nawet na siedzenie.
– Posłuchaj mnie chwilę. Ja wiem, że nie wróciłeś do swoich korzeni z najweselszego powodu, ale jak będziesz zdrowy i się wyleczysz, to będziesz mógł skorzystać z Wenecji na tysiąc innych, lepszych sposobów! Trzeba tylko chcieć. – Chcieć. Dla Feliciano adekwatne było słowo "aż" przed.
Mężczyzna otoczył masywną ręką nikłe ciało rudzielca, czując dokładnie jak przechodzi przez niego przerażenie przed następnym dniem, co będzie dalej, czy w ogóle będzie dalej. Próbował zjednoczyć się z nim w bólu przeciw leczeniu się, jednak czasem aż za bardzo nie był w stanie pojąć. Musiałby wejść w ciało chorego, by zrozumieć, ale nie był pewny czy tego chciał. Vargas przechodził przez niewyobrażalne pokłady cierpienia każdego dnia.
– Będzie bezpieczniej, jak przestaniemy się zastanawiać co może być później. Wolę zastanowić się nad rzeczami, które są obecnie, a jest przykro. – Feliciano odsunął się od Romulusa, tym samym zmuszając do puszczenia go. Nie miał zamiaru zwalać na kogokolwiek swojej gehenny. Wolał siedzieć w tym samym, a rodzina zrobiła wystarczająco wysyłając go na leczenie do innego kraju.
Jako dziecko nigdy nie przypuszczał, że ten ładny, tak dobrze oceniany szpital za kilkanaście lat stanie się jego domem zastępczym.
Usłyszał wesoły świergot ptaków, który przypomniał mu o prostych latach dzieciństwa. O tym jak nie walczył każdego dnia o przetrwanie, a o przyjaciół nie musiał martwić się do aż takiego stopnia. Przecież mogła im się dziać właśnie krzywda, a on siedział setki kilometrów od nich.
Co z Feliksem?
Co z Elizą?
Co z... Nie, tym nie mógł zaprzątać swoich myśli. Za dużo się nacierpiał przez jednego człowieka, żeby teraz go wspominać.
– Myślisz o nim? – Rude włosy zjeżyły się, gdy padło to pytanie. Dziadek widział, wiedział, pragnął pomóc, lecz raczej nie pozostawało nic co można było zrobić. – Mimo, że go nienawidzisz, to nadal również kochasz, a on chyba przekreślił wszystko.
– To nie tak jak myślisz... W sensie, ciężko o nim nie myśleć, gdy spędziło się tyle chwil razem, a potem zostało się skrzywdzonym. Nie myślenie o tym jest praktycznie niemożliwe. Ale spokojnie, to nie jest ten etap, gdzie nadal chcę jego powrotu. Przeszło mi. – Romulus uśmiechnął się nieznacznie, ale razem z uśmiechem pojawiło się również niezrozumiałe zawiedzenie.
Nie lubił Ludwiga, skrzywdził mu wnuka, jednak w środku w ciągu dalszym miał jakieś dziwne wrażenie, że jest dla nich szansa. Obydwoje byli paskudni w miłości i budowaniu do siebie ponownego zaufania, aczkolwiek od samego początku, jak rozpoczął się problem z kłamstwem, myślał momentami, że z odrobiną pomocy znowu by się im udało. Nie wiedział jak by zareagował, gdyby takie plany faktycznie się pojawiły, ale może właśnie powinno się coś takiego stać.
– Widzę, że ten temat nie sprawia ci radości. – Feliciano kiwnął szybko głową. Nie marzył o niczym innym, a jedynie o dobrych warunkach do zapomnienia o Ludwigu. Z biegiem lat się uda, a on pozostanie zaledwie mglistym wspomnieniem.
Po raz kolejny zwrócił wzrok na grób i napisy na nim. Z dokładnością napisane imiona, data śmierci, jej powód, czy słowa żałoby rodziny; cytat, który ojciec uwielbiał i wyciągał przy każdej możliwej okazji.
"Gdyby nie było śmierci, życie nie wydawałoby nam się takie piękne"*
I coś było w tych słowach co kochał tak samo, jak Gabriel, a również coś, czego nie nadążał pojmować. Widocznie tak już było, że niezależnie od śmierci ludzie życia nie doceniają i nie miał co się im dziwić, bowiem sam do tej grupy należał. W życiu nie miał z czego się cieszyć od naprawdę dłuższego czasu.
Po ojcu otrzymał optymizm i gdyby nie pewne wydarzenia zapewne dalej by się kierował faktem, że trzeba z istnienia korzystać ciągle, bo nie wiadomo co przytrafi się następnego dnia. Tyle rzeczy do odkrycia, tyle pięknych chwil do przeżycia. Lecz stało się tak, że sam zamarzył bycia śmiercią, byle nie przeżyć już niczego.
Właśnie dzięki śmierci życie nabierało szarych barw – istniało coś lepszego od niego.
– Myślisz, że tata by się ucieszył, gdybym do niego dołączył? Moglibyśmy się znowu zobaczyć i spędzić resztę wieczności razem! – Kiedy Feliciano czuł cudowne ciepło na ciele przez tę myśl, Romulus czuł dreszcze przechodzące przez niego i prawie wyciskające łzy z jego oczu.
– Nie sądzę, że...
– Mógłbym go sobie przypomnieć! Dokładniej poznać, opowiedzieć o swoim życiu, a on o swoim. I jeszcze bym spotkał Sebastiana! Bylibyśmy razem... Tak jak miało być do tej pory. – Wydawało mu się czy nie? Bo przysiągłby, że usłyszał dzwonek telefonu matki i jak przekazują jej informację, że straciła męża z synem. Słyszał płacz, panikę, tłuczone naczynia w gniewie.
Żałobę.
– I wtedy...
– Feliciano, nie. – Nie zdarzało się często, że Romulus mówił do wnuka jego pełnym imieniem. Wtedy było wiadomo, że chodzi o coś poważnego. – Ojciec często był z ciebie dumny, ale tego nigdy by nie pochwalił. Zawsze oczekiwał, że będziesz żyć długo i szczęśliwie. Nie chciałby, abyś do niego dołączył. – Rudowłosy odwrócił spojrzenie na starszego Vargasa. Widział zdenerwowanie; zmarszczone brwi w przepływie świadomości co powiedziała jedna z najbliższych osób.
– Przepraszam.
– Nie przepraszaj, ale pamiętaj, że masz dla kogo żyć, a Gabriel dla twojego życia zawsze chciał jak najlepiej.
***
– Jesteś pewny, że chcesz to zrobić?
– A mam inne wyjście? – Aż wpraszało się na język stwierdzenie, że owszem, inne wyjście istniało i można było je wykorzystać, ale Lovino nie miał żadnych sił ani tym bardziej chęci na kłócenie się z Ludwigiem, który już postanowił; Wenecja stała przed nim otworem.
I chociaż nie podobał mu się plan lecenia do Feliciano i czuwanie bliżej nad jego zdrowieniem, musiał się zgodzić. Została przeprowadzona dokładna rozmowa, ba, Beilschmidt nawet prosił o wybaczenie oraz pozwolenie! Uzyskał je. Dlatego nieważne ile sprzeciwów miał i jak cholernie nie ufał temu człowiekowi po wszystkim co zrobił, nie miał nic do gadania. Pozostało mu tylko wierzyć, że ich ścieżki ponownie się połączą i będą szczęśliwi. Tego też nie był wielbicielem, lecz wolał widzieć brata w pięknym związku niż cierpieniu.
– Masz nie robić głupot. – Chłopak usiadł na fotelu, malując na swojej twarzy coraz większą irytację. Nie mógł uwierzyć, że matka przytaknęła na coś takiego, ale z drugiej strony naprawdę nie pozostawało nic innego. – I masz cierpliwie czekać, a nie wpraszać mu się do szpitala! Na pewno nie chce ciebie widzieć. – To ostatnie zostało powiedziane z typową dla Romano wrednością.
– Spokojnie, wiem co robię i jak się zachować. – Ludwig czuł na plecach ciężar swoich błędów. Teraz nadeszła najwyższa pora, aby się z nimi zmierzyć. Nie wahał się w jakiejkolwiek sekundzie, gdy szukał biletu i go kupował. Wyobrażał sobie jakie trudy będzie jego obowiązkiem zwalczyć, jednak sam sobie na to zapracował.
Pozostawało mieć jedynie nadzieję, że Vargas pozwoli na nowy start i przypadkiem nie pogorszy jego stanu.
Ten chłodny, grudniowy wiatr dalej spoczywał na jego policzkach, a światła lampy ulicznej oślepiały mu oczy.
Żałował, że wtedy wyznał "miłość".
– Nie ufam ci. – Romano odwrócił głowę od niechcianego rozmówcy, oddając się swoim całkowicie prywatnym myślom. Beilschmidt tylko ledwo westchnął, odkładając na bok telefon i zmęczonym wzrokiem patrząc na szatyna. Nie dziwił mu się, lecz obiecał, że naprawi co zniszczył. – Co ty w ogóle chcesz zrobić, jak będziesz w tej Wenecji?!
– Jeszcze się nie zastanawiałem. Myślę, że... – Ludwig urwał w połowie zdania widząc, jak nerwy narastają w Lovino i robi z niego małą, tykającą bombę. Jedno słowo więcej, a pożałuje. Głośniej przełknął ślinę, kiedy Romano gwałtownie wstał z siedzenia i piorunował go swoim wzrokiem. Wyglądało to również tak, jakby chciał coś powiedzieć, ale w ostateczności się powstrzymał.
Vargas ponownie zajął swoje miejsce, aczkolwiek w dłoniach go tak świerzbiło, że nie czuł żadnych wątpliwości, że pragnie zrobić krzywdę Beilschmidtowi.
– W takich momentach zastanawiam się po co postanowiłem z tobą porozmawiać o twoim wyjeździe. Czego ja się po tobie spodziewałem? Że masz już plan?! Gówno prawda, do wszystkiego podchodzisz z lekceważeniem. – Panowała napięta atmosfera. Blondyn wziął głęboki wdech, starając się nie wyrzucić z ust żadnego przekleństwa czy wyzwiska, ale mogło się to okazać silniejsze od niego.
Lovino za to wyglądał na zadowolonego ze swoich słów. Nareszcie pokazał co tak naprawdę sądzi o tym idiocie. Szkoda jednak, że poza bolesną szczerością nie mógł więcej zrobić. Ponoć bilet już zakupiony. Wystarczy czekać na dzień wylotu i modlić się, że Feliciano wyzdrowieje, a Ludwig osiągnie sukces.
– Powiedziałem ci już, że wiem co robię. Może ci się wydawać, że działam pod wpływem impulsu, ale nawet jeśli jednak, to nie martw się. Ten impuls jest dobry i dołożę wszelkich starań, żeby nie skrzywdzić drugi... trzeci raz twojego brata. – Mówił z taką pewnością w głosie, że trudne było nie uwierzenie w to. W Lovino zapaliła się lampka nadziei. Trochę migala, jakoby była na skraju wytrzymałości, ale jeszcze minimalnie świeciła i oświetlała drogę ku wierzeniu, że wszystko wróci do normy.
Beilschmidt wstał i udał się w stronę drzwi. Nie mógł dłużej siedzieć w domu Vargasów. Pozostało mu przecież spakowanie się i dokładne obmyślenie co ma zrobić, a jechając bez jakiegokolwiek przygotowania jedynie sytuację pogorszy. Zatrzymało go ostatnie pytanie ze strony Romano.
– Wrócisz z nim, prawda? – To pytanie.
Jak miał na nie odpowiedzieć?
Było w tym tak wiele smutku. Lovino nie brzmiał tak, jak jeszcze minutę temu, gdy go obrażał i krytykował za próby działania. Teraz był załamany. Było widać, że za aroganckim dorosłym kryje się dalej wystraszony chłopiec, który nie chce stracić reszty rodzeństwa i każdej nocy wyczerpuje zasoby swoich łez.
Co mógł rzec? Nie miał pewności czy się powiedzie, czy nie. Spojrzał na Vargasa, który również nie patrzył w ten sam sposób. Zielone oczy świeciły od ilości desperacji schowanej głęboko w środku.
– Nie mogę nic obiecać, ale zrobię wszystko co w mojej mocy, by wrócił. – Tyle powiedział. Nie wpadało mu do głowy nic lepszego, a przecież nie będzie robił rodzinie Feliciano złudzeń, że odzyskają bliskiego żywego, ze szczerym uśmiechem na twarzy, jaki zapewne nie gościł na nim od tygodni, miesięcy.
W czasie drogi do domu zadawał sobie jedno pytanie – czy to wyjdzie? Miał wrażenie, że nadal jest bezsilny i nic nie zdziała, ale łudził się, wierzył, że jego zmartwienia zatrzymają się na jego myślach i nie wyjdą nigdzie dalej.
Musiał Feliciano ratować.
Vargas nie miał przedstawionych oczywistości. Czego by Ludwig nie powiedział i jakich obietnic by mu nie składał, to były ledwie słowa. Brak prawdopodobieństwa wrócenia do Włoch i trwania przy bracie jak najbliżej blokowało mu cały szereg możliwości, ale nadal pozostawało działanie z dala, które mogło okazać się bardziej korzystne, niż przypuszczał.
Musiał do kogoś zadzwonić.
***
Wiatr któryś raz z rzędu zawiał gwałtownie, gdy chwycili się za ręce. Nie mógł próbować przekazać, że to co robią jest niepoprawne. Zapewne pragnął ich ostrzec, że patrzyli ludzie, którzy nie chcieli ich szczęścia, a rozdzielenia i wiecznej przegranej. To nie mogło się tak skończyć, a jednocześnie ta chwila była tak rzeczywista.
Czuli jak przez mgłę swoje dotyki. Wrażenie to dawało do myślenia, jakoby już się od siebie oddalali, a spokojne muskanie palcami swoich rąk było zaledwie piękną iluzją umysłu, której w płaczu nie potrafili zatrzymać. Jednak z drugiej strony, widzieli się. Byli tutaj, bo co i raz przechodnie patrzyli na nich krzywo za stanie na środku chodnika.
Kto by się przejmował tym szczegółem, jak inne osoby? To się działo. Faktycznie byli rozdzielani. Plan został zrealizowany szybciej niż oczekiwali oraz było zapowiadane, a to zamknęło drzwi do wielu możliwości. Do zrealizowania planu.
Od tego dnia, Feliks miał się męczyć w swoim więzieniu. Być sługą ojca, niewolnikiem, dzielić swój los z jego decyzjami i dostosowywać swe życie pod to jego.
A Gilbert? On miał więdnąć. Usychać każdego dnia samotnie bez możliwości ratowania osób, które kocha, a po drodze oczekiwać, aż Adam będzie na tyle litościwy, że postanowi go wyręczyć we wbijaniu sobie noża w gardło. Rzecz jasna, tego noża nie było w umowie, ale zawsze mógł się pojawić. Wystarczyłby jeden nieodpowiedni, choć lekko podejrzany ruch.
Stali tak na tym chodniku i czekali. Maria nie przychodziła i nie mówiła ze swoim uśmieszkiem, że mają kończyć, bo są rzeczy do zrobienia, a toć się już "nie znają". Bagaże z rzeczami Łukasiewicza stały obok ich nóg oraz również czekały, aż zostaną podniesione i zaniesione do domu, który znały i kojarzyły z codziennymi wrzaskami rodzinnymi.
– Nie jestem w stanie, nie chcę... Nie chcę w to uwierzyć. – Feliks wyrwał ponownie dłonie z tych Gilberta, nerwowo je ze sobą splatając i myśląc co najgorszego się działo. Świadomość, że właśnie "rozstawał" się z ukochaną osobą bolała i rozdzierała reszty jego spokoju psychicznego na malutkie, niedbałe kawałeczki. Zostanie bez oparcia. Bez ratunku. Wszystko zostanie zwalone na jego plecy i nie będzie mógł dłużej zadzwonić w ciężkiej sytuacji i poprosić o uratowanie.
Gilbert nie był dłużej opiekunem. Nie był dłużej kochanym chłopakiem. Nie przyszłością, nie przyjacielem, nie nauczycielem. Był nikim. Zakaz wraz z nakazami padły jasno, a oni troszcząc się o swoje wzajemne życie przytaknęli na to.
Już czuł wypełniającą go pustkę. Widział, jak ojciec uderza go metalowym rzemieniem i rozcina perfekcyjnie skórę. Nie przyjdzie ktokolwiek i nie zatamuje krwawienia. Nie pocałuje potem czule w usta i nie powie, że już dobrze i nie musi się bać.
Przyjdzie mu umrzeć na brudnej podłodze.
– Feliks, mówiłem ci wielokrotnie, że wiemy co robić i teraz trzeba to tylko wykonać. Ale tak, ja również nie mogę w to uwierzyć. – Beilschmidt urwał na moment, patrząc w kałużę między nimi. Ich twarze wyglądały na takie zmarnowane. Jego ciało zadrżało, kiedy do mokrej plamy wpadła drobna łezka, wylatująca pierw z zielonego oka. Westchnął, łapiąc drobną, poranioną dłoń i z czułością ją całując. – Nie rozstajemy się naprawdę. Pamiętaj, że gdziekolwiek byś nie był i w jakiej sytuacji by cię nie postawiono, wyślesz do mnie tylko słowo, a ja ci pomogę. – Mówił to z takim przekonaniem, jakby nie bał się śmierci.
– Nie możesz tego robić! Nic nie rozumiesz! – Łukasiewicz jeszcze bardziej histerycznie wyrwał swoje ręce z objęcia, a jego głos tak się załamał, że pod koniec było słychać już tylko płacz. Długo nic nie mówił. Jedynie pozwalał sobie na głośne łkanie i nawet nie poczuł, jak partner go objął, głaszcząc po głowie. Będzie mu brakowało tej pięknej, złotej burzy włosów, w których mógł zatopić twarz i uspokoić się po stresującym dniu. Będzie mu brakowało wszystkiego. Feliksa. – Zabiją cię, jak coś zrobisz. – Dodał chłopak minimalnie się uspokajając.
– Wiem co robię, więc mnie nie zabiją. Wiemy co mamy robić, dlatego proszę cię, nie martw się tak o mnie i zadbaj o siebie. To ty będziesz w większym niebezpieczeństwie non-stop. – Białowłosy posłał do Feliksa lekki uśmiech i pogłaskał jego policzek. Mało, a cieszyło, gdy to było ich ostatnie, poważne spotkanie na bardzo długi czas. Nie będzie miejsca na miłość. Muszą ją zastąpić walką o lepsze jutro. – Uratuję cię i pozostałych, bo...
– Bo jesteś zajebisty i bohaterem, wiem. – Zaśmiali się głośno. Ta sekunda miała atmosferę dni, jak wszystko było dobrze, nie musieli o siebie walczyć i nikt nie próbował ich notorycznie zabić. Cudowne czasy. Szkoda, że prędko nie wrócą.
– Nie tylko dlatego uratuję ciebie i innych. – Beilschmidt uśmiechał się w swój stary, zawadiacki sposób. Szczególnie intrygowało to Łukasiewicza, który tego sposobu uśmiechania się nie widział od tygodni.
– Co jeszcze?
– Pokażę ci. – Pochylił się i krótko pocałował usta chłopaka. To nie było długie przeżycie. Zaledwie parę sekund na złączenie ze sobą swoich warg oraz zatrzymanie czasu obok siebie na doznanie tego w stu procentach. Dawno nie odkrywali siebie w ten sposób. Feliks odsunął głowę zaskoczony pozytywnie oraz z pełnym nieusatysfakcjonowaniem pociągnął w swoją stronę Gilberta i połączył ich na dłużej. W piękniejszej formie.
Namiętnie, z uczuciem, płynnie, emocjonalnie, czyli tak, jak zawsze chcieli się łączyć. W spokoju, szczęściu, bez zmartwień i świadomości, że ktoś może zaraz przyjść i im przerwać. Nie miał znaczenia świat, ludzie przechodzący po ulicy, te bagaże, które leżały obok nich. Skupiali się jedynie na sobie, bo to był ostatni dzień, kiedy mogli sobie na to pozwolić.
Co będzie dalej? Nic. Będą siłą oddzieleni, dostosowani do cudzego planu, idei, pomysłu. Zaczną więdnąć osobno, nie usłyszą swojego śmiechu, nie dotkną jedwabnych skór, nie zamieszkają razem, nie spełnią marzeń. Po co próbowali, skoro na końcu i tak to nie miało znaczenia?
Nie zmieniało to jednak faktu, że na wieczność z nimi zostaną wspomnienia. Dużo sobie dali i chcieliby jeszcze więcej.
– Wybaczcie, że wam przerywam, ale musicie skończyć. – Puścili się błyskawicznie słysząc kobiecy głos. Spanikowani spojrzeli w bok, odruchowo nadal trzymając się za ręce, chcąc się bronić, gdyby to był wróg. Aczkolwiek, była to jedynie Magdalena. Przyszła z synem i Marią przy okazji. I to nie było tak, że chciała czy popierała plany wariatów. Też była pod ich rządami. – Naprawdę przepraszam za przerwanie. Nie chciałam, ale ona...
– Nie tłumacz się. – Feliks podszedł do matki i ją przytulił. Widząc jej cienie pod oczami i widoczne zmęczenie w nich jego serce rozbijało się nawet bardziej. Nie wierzył w to do czego doprowadził. Nie uważał, że rozstanie było prawdziwe. Nie sądził, że wycieńczenie kochanego rodzica również. Może mocno na wylot było obwinianie się, lecz swoją cegiełkę przecież do tego dołożył. – Mieliśmy właśnie kończyć.
– Miło panią widzieć. – Gilbert niepewnie przywitał się z matką ukochanego. Chciał powiedzieć dużo więcej; przeprosić, wesprzeć, dać nadzieję, ale nic nie wychodziło z jego ust. Przede wszystkim kiedy obserwował to załamanie. Magdalena przeżywała to równie ciężko, co oni sami.
Kobieta ledwo się uśmiechnęła w odpowiedzi. Nie goniło ją do żartowania sobie, że nie jest żadną panią i ma imię, jak to przywykła robić kiedyś. Zresztą, Gilbert był rodziną. Jednakże obecnie przyznawanie tego głośno było ryzykowne.
– Chciałabym zapytać czy powiedzieliście sobie wszystko, ale w takim stanie chyba nie ma warunków do powiedzenia sobie każdej rzeczy. – Było widać, że też nie wie co mówić. Próbowali przebić się przez ścianę niezręczności oraz wszechogarniającego smutku, aczkolwiek szybko się zawiedli. Były jednak rzeczy ich łączące.
Cierpienie, determinacja oraz nadzieja.
– Spokojnie, nic nie szkodzi. Liczę na to, że jeszcze niejednokrotnie porozmawiamy i wtedy będzie przyjemniej. – Beilschmidt ukrywał głęboko w sobie intensywny smutek, przybierając na twarzy radość, jakiej wcześniej nie widzieli. Wmawiał innym, że znajduje pozytywy we wszystkich możliwych sytuacjach, a wizja planu do zrealizowania genialnie mu pomaga.
Prawda była taka, że ani plan, ani świadomość bezpiecznego Feliksa i jego rodzeństwa nie były w stanie wyrzucić depresji z jego środka.
Za to Magdalena była tak cholernie wdzięczna światu, że zesłał Gilberta do jej syna i sprawił, że ten mógł na przynajmniej moment zapomnieć o zmartwieniach, wątpliwościach oraz ciągłej patologii domowej. Beilschmidt był zbawieniem i choć nie pokazywała tego często, to była gotowa dziękować mu godzinami.
Zrobiło się miło. Takie towarzystwo naprawdę powodowało, że człowiek oddalał się od problemów i skupiał na tych dobrych chwilach, których bywało mało. Feliks nie myślał o ojcu i nawet odważył się złapać Gilberta w trosce. Ten nie przejmował się swoim poczuciem odpowiedzialności za każdego. Magdalena nie musiała zastanawiać się co jutro i czy pewnego dnia nie obudzi jej Maria z tasakiem w ręku.
Drobne szczegóły, a cieszyły – jedno mgnienie oka ze sobą.
Acz przerwało to zauważenie czegoś w oddali przez Beilschmidta.
Ubrana na ciemno postać z rześko powiewającymi włosami na wietrze, opierająca się o budynek i patrząca kpiąco w ich stronę.
Maria.
– Teraz naprawdę musimy iść. – Nie widział jej dokładnie, była za daleko, ale mógł sobie rękę odciąć z pewności, że matka właśnie na nich patrzyła i cicho śmiała się pod nosem ze swojej wygranej, a ich porażki. Znał ją zbyt dobrze, żeby nie wiedzieć co robi. Pozostali spojrzeli za siebie, a widząc białowłosą poczuli nagły przypływ dreszczy na ciele.
– To znaczy, że... – Zaczął Feliks. Te słowa były wbiciem miliona szpilek w jego uczucia.
– Tak, to na razie koniec. – Chcieli się wyrzec tych słów. Pragnęli zmienić bieg historii. Jednak nie pozostało już nic, co mogli dodać lub przekształcić.
Łukasiewicz znowu spojrzał na Beilschmidta. Więc naprawdę nie było nic innego co mogli zrobić. Coś w nim pękało, gdy o tym myślał. To każde piękne wspomnienie, wspólnie spędzone dni, sytuacje ze szkoły, randki, ich początki, ich... koniec.
To był koniec.
Głośny szloch towarzyszył Feliksowi, kiedy wpadał w ramiona Gilberta. Nie ukrywał swojego bólu, cierpienia, sprzeciwów ani dotąd ukrywanych słów, które chciał skierować do Marii albo Adama. Trzymał go tak mocno, jakby nie chciał nigdy puścić. Wykrzykiwał coraz więcej słów, jakoby myślał, że to właśnie one zatrzymają Gilberta i sprawią, że stanie tu z nim na wieczność.
Płakał, panikował, upadał.
Karuzelę strapienie przerwało nagłe ciepło na jego ramieniu. To matka nie chciała dłużej tego widzieć i zwlekać. Była najwyższa pora i nawet Gilbert to wiedział. Nie akceptował, lecz wiedział. Tyle wystarczało.
– Feliks, przepraszam, ale to pora. – Odsunął od siebie delikatnie chłopaka, byle tylko nie pomyślał, że również oczekuje rozstania, jednak na poważnie. Widok mokrej od łez twarzy blondyna nie był przyjemny, dlatego tym szybciej wolał to mieć za sobą. – Mamy plan. Nie zapominaj co masz robić.
– Dobrze, nie zapomnę. – Wydusił z siebie chłopak, biorąc już jedną torbę w ręce. – Uważaj na siebie. – Wspomniał jeszcze, ocierając resztki dowodów płaczu. Tamta wariatka nie mogła ich zobaczyć.
– To ja powinienem być tym, który to mówi. – Odparł Beilschmidt, mając zamiar chociaż troszkę poprawić humor Feliksa. Nie było raczej niczego co mogło rozchmurzyć mu widok nad głową i jej ponure myśli. – Do zobaczenia. – Te słowa jeszcze nigdy tak nie bolały.
To stało się wiarygodne. To się działo. Kiedy Feliks się odwrócił i zaczął iść przed siebie zrozumiał, że to żadna zabawa oraz tym bardziej nie sen. Nie koszmar. Podniósł pewnie głowę do góry, o mało patrząc w chmurne niebo. Było postanowione.
– Dam radę. – Rzekł cicho. – Tak jak wszyscy chcą.
Gilberta nie było na widoku. Zniknął daleko za wysokimi budynkami, które od resztek łez w kącikach oczu zlewały mu się ze sobą. Starał się nie patrzeć za siebie i nie dawać Marii do wiadomości, że tęskni za ukochanym i jest gotowy za nim biec. To byłaby oznaka słabości, a przed nią nie miał zamiaru pokazywać swych gorszych stron.
Stanął z matką przed nią i patrzyli na siebie w ciszy. Maria z triumfem, oni z udawaną dumą.
– No proszę, moja ulubiona dwójka już wróciła! – Rozłożyła ręce w geście powitalnym, szczerząc się od ucha do ucha i przybierając swoją niezwykle pozytywną stronę. Wszyscy jednak wiedzieli, że za tym uśmiechem kryły się mroczne zamiary. Nawet w krwistoczerwonych oczach było widać, jaki tli się tam ogień do zrobienia z nich swoich niewolników. – Dużo lało się łez? – Zapytała bardziej drwiąco.
– Nie interesuj się. – Odrzekła chłodno Magdalena, stając już nieco przed synem spodziewając się po Beilschmidt jakiegoś ataku. Mogła zamachnąć się na Feliksa. Ten niespełna ją odepchnął. Było dobrze, nie potrzebował pomocy. Maria fuknęła, a zainteresowanie panią Łukasiewicz automatycznie spadło. W zastępstwie zerknęła na blondyna. Zaczerwienione oczy mówiły sporo.
– Wydaje mi się czy płakałeś? – Zrobiła krok w stronę chłopaka i wyciągnęła do niego czule dłoń. Dalej krążyły po jej głowie słowa, że nigdy nie będzie matką dla Erizabety ani tym bardziej dla Feliksa. Aczkolwiek lubiła się tak zachowywać. Dawać udawaną troskę oraz zainteresowanie, a później z łatwością manipulować. Feliksowi zdawał się ten ruch nie podobać.
Odsunął się, lecz kobieta zrobiła następny krok. Zrozumiał, że sprzeciwy nie miały sensu. Pierw jeden zimny palec wylądował na jego obliczu, dając ogromne pokłady niekomfortowego uczucia i czegoś wyjątkowo specyficznego. Drugi palec, trzeci... To się nie kończyło. Całą jego twarz sparaliżowało i to do tego stopnia, że obawiał się przełknąć ślinę. Maria tylko przejeżdżała po policzkach, wnioskowała w myślach własne rzeczy, a na końcu się zaśmiała. Tak ciepło.
– To płakałeś? – Ponowiła pytanie. – Spokojnie, nie musisz się bać! Nie zrobię ci teraz krzywdy. – Pochyliła się nad chłopakiem, oczekując jakiejkolwiek odpowiedzi. Tak? Nie? Gadaj cokolwiek. Chichotała co i raz, ale jak odzewu się otrzymywała, tak dalej go nie było. Uśmiech jej zbladnął. – Małomówny. – Gorzko dorzuciła, skierowując się plecami do rozmówców. – Ja cię już nauczę odpowiadania na pytania.
– Nie pozwalaj sobie! – Krzyknęła Magdalena, podchodząc do Marii. Zdziwiona kobieta spojrzała na zdenerwowaną blondynkę, a chwilę później znowu na Feliksa. Obydwoje na najniższym, możliwym poziomie.
– Madziu, chyba zapominasz kto tu teraz rządzi. – Aż grzechem by było nie skorzystać z faktu, że byli po mniej uczęszczanej stronie uliczki. Nikt nie zauważy. Wstyd jej było używać siły już teraz, ale jakie inne wyjście pozostawało, gdy zwierzątka były nieposłuszne?
Rozprostowała dłoń, mierząc morderczym wzrokiem drugą kobietę. Podniosła nieznacznie rękę, a kiedy już chciała uderzać prosto w Magdalenę i przyprawiać ją o nieopisane doznania bólu, przed nią stanął Feliks. Stanął w obronie matki? Niespotykane.
Beilschmidt wydała z siebie niezrozumiałe westchnięcie, a Łukasiewicz dziękowała w myślach synowi, że postanowił zareagować.
Zapewne napięta sytuacja dalej by trwała, gdyby nie nagły dzwonek telefonu albinoski.
– Ktoś dzwoni. Pójdę odebrać, zaczekajcie tu na mnie. – Widząc jaki to numer wyszczerzyła się piekielnie. Poszła na drugą stronę budynku i odebrała spokojnie. Zadowalało ją, że spólnicy na bieżąco się z nią kontaktowali. – Słucham? – Powiedziała spokojnym tonem, nie chcąc wskazywać na to, że mogło przed momentem dziać się coś nieprzyjemnego.
– Dzień dobry, pani Beilschmidt... – Telefon w jej dłoniach drżał, a ona sama nie wiedziała czy naprawdę chce teraz z nią rozmawiać. Była przerażona. Nigdy nie oczekiwała tej współpracy, została do niej zmuszona, a także była gotowa się z niej wycofać. Lecz kiedy po raz pierwszy Maria celowała w nią z pistoletu zrozumiała, że to nie jest zabawa czy głupiutki spisek. Wpadła w towarzystwo prawdziwych kryminalistów.
– Witaj, Lauro. Miło cię znowu słyszeć. – Nie było miło. Łatwo to wnioskowała po głosie białowłosej, która wymuszała go do każdej rozmowy ze swoim wspólnikiem, który nie był Adamem. Wtedy ani jedno słówko nie było wypowiedziane sztucznie. – Dlaczego dzwonisz?
– Pragnę poinformować, że już wysłałam na pańskie konto pieniądze na opłacenie policji. Dokładnie tyle, ile pani oczekiwała. – Zdumiewające, ale w niezwykle pozytywny sposób. Maria tym razem podniosła kąciki ust ze względu na prawdziwe szczęście, które w niej emanowało. Już się bała, że nie będzie czym płacić policji za współpracę, a tutaj taka niespodzianka! Nie musiała się martwić na następne parę tygodni.
W ciągu dalszym miała plecy. Oni mogli sobie dzwonić, skarżyć się, grozić, że wsadzą ją za kraty, a ona mogła się zaśmiać i myśleć sprytnie o trzymaniu tej służby specjalnej po swojej stronie. Ona była szefem. Nie oni.
– Niezwykle mnie to cieszy! Bardzo mnie zaskoczyłaś tym razem. Zasługujesz na wynagrodzenie za taką ciężką pracę. – Z jednej strony się cieszyła, a z drugiej mogli wpaść ze swoimi spiskami. Mimo to Laura odetchnęła wiedząc, że dostanie pieniądze i nie będzie musiała się zamartwiać stanem materialnym. Maria była tyranem, lecz na swój specyficzny sposób dbała o tych, którzy z nią pracują. – Za wynajem tego mieszkania Feliksowi i Gilbertowi nie dostawałabyś nawet połowy z tego co ja ci daję!
– Zgadzam się z tym, pani Beilschmidt... – Głos drżał coraz bardziej. Była bliska rozpłakaniu się, ale nie mogła tego zrobić, gdy była na słuchawce z szefem oraz inni stali obok niej i słuchali. Musiała coś z tym zrobić i uwolnić się z niewolniczej pracy. Będzie gorzej, nie lepiej. Oni nie odpuszczą z dnia na dzień, a do końca jej egzystencji będą się nią bawić i robić darmowy bank.
– Nie mam więcej czasu, muszę coś zrobić. Powiem ci tylko jedno. – Beilschmidt na moment urwała, patrząc za siebie i obserwując jak postępują Feliks z Magdaleną. Puzzle układanki genialnie się układały. – Nie wypadaj z roli. Gra nadal trwa.
– Tak jest. – Odparła krótko dziewczyna, a kiedy chciała dodać pożegnania, po drugiej stronie telefonu była już poczta głosowa. Nerwowo, jednak też z dziwną ulgą odłożyła komórkę na stół i westchnęła cierpiętniczo. Do czego pozwoliła doprowadzić swoje życie?!
Skuliła się na fotelu i pozwoliła paru łzom wylecieć z oczu. Bolało, gdy z dnia na dzień stawała się bardziej zależna od nich. Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk tupania. Ten irytujący dźwięk, który dawał znać, że on nadal tu stoi.
– Jak jeszcze raz spróbujesz odejść, to nie zawaham się strzelić. – Rzekł Adam chowając do kieszeni spluwę.
*** 27 kwietnia ***
To był ten typ szpitali, które mogło się nazywać domem kompletnie nieironicznie. Faktyczna pomoc, cudowna atmosfera, jeszcze lepsi lekarze. Codzienne życie bez strachu, że będą na ciebie krzywo patrzeć, jak zaczniesz się buntować w leczeniu. Tutaj rozumieli, że nie mieli do czynienia z osobami najbardziej normalnymi. Potrafili wesprzeć. To było coś, czego Feliciano oczekiwał od samego początku, a może nie miałby takich oporów przed ratowaniem siebie samego. Nie ukrywajmy, otoczenie miało swój wpływ.
Były rzeczy, których szpital nie mógł zapewnić; rodziny, przyjaciół, nauki, niekończącego się szczęścia. Jednak starali się z całych sił i dobro psychiczne pacjentów – poza chorobami, przez które tu lądowali – było dla nich najważniejsze.
Sesji terapeutycznych Vargas się nie spodziewał. Nie oczekiwał, że ktokolwiek przejmie się jego zdrowiem emocjonalnym na tyle bardzo, że postanowi czas wolny mu zaaranżować w poznawanie siebie, godzenie się ze sobą, odkrywanie oraz rozumienie swojego istnienia.
Na rozpoczęcie bitwy ze swoimi fundamentalnym lękiem, dokopanie się do korzenia i od niego rozpoczynać leczenie ciała. Powtarzano mu co kilka bitych sekund, że nauka swojej psychiki pozwoli mu zapełnić dziury, jakie istniały w jego dotychczasowym życiu.
I sam nie wiedział dlaczego, ale już sama myśl o czyimś zainteresowaniu sprawiała, że czuł w środku spokój.
– Kiedy cię tutaj dopiero zapisywano, twoja rodzina mi przekazała, że jesteś ciężką osobą. Mam nadzieję, że jednak taki nie będziesz i nasza współpraca będzie owocna. – Mężczyzna wyglądał na przyjaznego. Nie wzbudzał w Feliciano żadnych szczególnych podejrzeń, dlatego również z pełnym spokojem leżał na posłaniu lekarskim i słuchał. Miał w planach spełnić oczekiwania doktora. – Dużo mi o tobie mówili.
– Między innymi? – Złote oczy zajaśniały w zaciekawieniu, a ich właściciel, gdyby miał tylko taką możliwość, podniósłby się podekscytowany i z oczekiwaniem obserwował psychologa. Nie wszystko się w nim zmieniło. Lubił słuchać co inni o nim mówili, lecz jedynie, gdy były to pozytywne aspekty jego osoby. Nerwowy chichot lekarza utwierdził go w przekonaniu, że nie ma powodów do radości.
– Miałeś sporo problemów w przeszłości. – Kłopotliwe było wymienianie teraz tych wydarzeń. Nie sądził, że pacjent chciał o nich słuchać. – No nieważne! Przejdźmy do głównego tematu. – Rudowłosy spochmurniał. A może porozmawiania o swoich utrapieniach mu brakowało, by poczuć się lepiej z samym sobą? Zmierzenia się z przeszłością i powiedzenia sobie głośno, że to przezwycięży i wyjdzie na życiową prostą.
Nie, oszukiwał się tylko. Nigdy nie będzie gotowy na ten typ rozmowy. Za wielka kolekcja masakr miała miejsce, aby mógł bez łez powiedzieć co mu się przytrafiało.
Śmierć ojca oraz brata.
Śmierć dziadków.
Udręka przyjaciół ciągnąca się od miesięcy.
Traumy względem swojego wyglądu w dzieciństwie.
Szkoła.
Lu... Nie. On już nie był jego zmartwieniem.
Mógł wymieniać do wieczora, a i tak by nie dokończył. Pod optymistycznym Feliciano ukrywał się przestraszony, pełny traum chłopiec, który marzył o ratunku i by wreszcie było dobrze; żeby nie musiał się głowić od rana do nocy czy jutro będzie żyć, czy serce się zatrzyma, a on spocznie w grobie.
Zastanawiał się nad tym długo – wolałby zostać pochowanym w Wenecji. Ciało miało być jak najdalej od Berlina, które kojarzyło mu się głównie z jednym.
– To o czym chce pan porozmawiać? – Zapytał, odchodząc od zastanawiania się nad swoim miejscem na cmentarzu.
– Na początku pragnę cię uprzedzić, że nie będziemy rozmawiać na łatwe tematy. Poleją się łzy, będzie boleśnie, ale zrobi ci to dobrze. Odetchniesz i będziesz o parę problemów wolniejszy. – Nie spodziewał się tego. Złotooki zaśmiał się ledwo, już myśląc sobie, że w przeciągu następnych paru minut po raz pierwszy się rozpłacze. – Myślę, że nie będziemy przeciągać i zapytam z góry. Jak myślisz, co mogło być źródłem twojej anoreksji?
Feliciano zabolało. Nie o tym mieli rozmawiać. Nie mieli biegnąć, kiedy on nie umiał chodzić. To pytanie było dla niego uderzeniem w czuły punkt, a wspomnienia sprzed prawie ponad roku jak szalone zaczęły nawracać się do jego głowy.
To było takie... szybkie.
Nie kojarzył, aby był jakiś konkretny punkt, który mógł okrzyknąć startem choroby. To się po prostu stało, choć brzmiało to absurdalnie. Przymknął oczy i spojrzał do ubiegłego lata. Było ciepłe, kolorowe, energiczne, przepełnione zastanawianiem się jak to będzie w trzeciej liceum. Ostatni rok, tyle intensywnych w emocje wydarzeń. Każdy obiecywał, że da z siebie wszystko, a on jedynie chciał się dobrze bawić i coś ze sobą zrobić.
Nie lubił swojego ciała. Gardził nim. Nienawidził go. Jak przechodził obok lustra, to robił wszystko, by tylko nie spojrzeć w bok i nie zobaczyć tego, co go obrzydzało od najmłodszych lat. Pierw za dużo, teraz za mało. Nigdy nie potrafił wymierzyć złotego środka i dlatego twierdził, że coś z nim nie tak.
To pragnął zmienić, tamtego się pozbyć, a to najlepiej ulepszyć. Wyeksponować swoje atuty, które były już wystarczająco pokazane. Jednakże, nie dostrzegał ich. Kiedy ktoś mówił, że jest piękny i nie musi nic w sobie zmieniać uśmiechał się lekko oraz z zakłopotaniem śmiał, a potem patrzył na najbliższy punkt ze swoim odbiciem i stwierdzał jedno.
"Kłamią".
Nigdy nie wierzył w swoje piękno. Zawsze widział siebie w krzywym zwierciadle i nieważne ile razy ktoś wyliczał jego piękne cechy, on myślał swoje. Całe życie nie widział w lustrze prawdziwego Feliciano Vargasa, jakim był, a jakąś karykaturę, za którą się uważał.
I później jeszcze słowa jedynego brata, żeby wziął się za siebie, ogarnął, zrobił coś ze sobą, cokolwiek.
Wstąpiła w niego desperacja, a reszta była kwestią czasu.
Jeden kilogram mniej, dwa, trzy. I tak do momentu, w którym wszyscy zaczęli zauważać, że przekracza granicę; że przesadza i tym razem naprawdę powinien się ogarnąć. On nie rozumiał o co im chodzi. Był piękniejszy, lepszy, nikt cię go nie czepiał!
Lecz pewnego dnia nawet on zobaczył. Ujrzał do czego się doprowadził i powiedział sobie jedno – nie był dłużej tym Feliciano Vargasem, którego kochano. Teraz był karykaturą.
Lato tamtego roku.
Jego końcówka.
Oddalał się od świata rzeczywistego, gdy pogrążał się we wspomnieniach swojego mozolnego samobójstwa. Do tego stopnia, że nie słyszał jak lekarz wolał jego imię.
– Feliciano, nie zasypiaj. – Otworzył oczy. Szybko, aż zabolały, kiedy zderzyły się z intensywnie bijącym światłem lampy. Zerknął na lekarza, który spokojnie się uśmiechał i w ogóle go nie winił, że tak odleciał. – Miałeś czas na namyślenie się. Teraz mi odpowiedz co mogło być źródłem twojej anoreksji.
– Lato, tamto lato. Chciałem być lepszy. – Urwał, ale to nie tak, że się bał albo było to zbyt bolesne. Układał myśli. Analizował, jak to było i jakim cudem mógł tak łatwo popaść w samodestrukcję. Na przestrzeni miesięcy jego ślepota była nawet bardziej paradoksalna. Lekarz patrzył z zainteresowaniem. – Nigdy siebie nie lubiłem. Oczekiwałem od siebie za wiele, postanowiłem coś zmienić i... Wyszło to. Nie potrafiłem się zatrzymać nawet kiedy inni mnie zatrzymywali. – Wydusił to z siebie. Przyznał samemu sobie, że to jego wina. To nie pocieszało, lecz naprawdę dawało spokój w środku, że było się ze sobą szczerym.
Jeszcze rok temu był piękny. Teraz był cieniem tej piękności.
– Kompletnie nie zauważyłeś, że jest coraz gorzej?
– Widziałem, ale myślałem, że to dobrze, że tak właśnie ma być. Tego przecież oczekiwałem. – To się łączyło. Mężczyzna skinął głową i zamilkł na moment, widząc na ile musiał zdobyć się Feliciano, by to powiedzieć. Zasługiwał na przerwę. Z kolei Vargas tępo spoglądał na sufit i nurtowało go jedno. Czy gdyby wtedy słuchał i odpuścił swojej "lepszej zmianie", to czy cokolwiek by się wydarzyło? Zgadywał, że nie. Byłby zdrowy.
– Kto próbował cię uratować przed zachorowaniem? – To nie było trudne pytanie. Feliciano nawet uśmiechnął się na myśl o tych wszystkich bliskich osobach, które notorycznie mu powtarzały, że nie ma czego zmieniać i cudowny jest, jaki jest. Z drugiej strony jednak, przypominał sobie jak bardzo ich skrzywdził. Ile cierpienia musieli doznać, żeby on zaledwie mógł teraz leżeć na tym łóżku.
Był potworem.
Feliks, Erizabeta, matka, rodzeństwo, dziadek, Francis, Antonio... I nie tylko oni. Ktoś jeszcze.
– Moi przyjaciele, rodzina, ta bliższa i dalsza. Zawdzięczam im fakt, że dalej żyję, bo gdyby oni nie znalazłbym się w szpitalu i nikt nie trzymałby mnie przy życiu. Wiadomo co bym teraz robił bez nich? – Pytanie wypowiedział cicho, jakby ze strachem. Wiedział co by bez nich robił. Byłby martwy.
Nie oddychałby, nie ruszałby się. Wyłącznie by leżał, ubrany w eleganckie, czarne ubrania, wychudzony, blady, z twarzą pokrytą śmiercią. Marzył, by w trumnie trzymać bukiet z chabrów. Nie zastanawiał się dlaczego akurat takie rozwiązanie mu się marzyło na łożu śmierci, acz czuł z nim specjalne połączenie. Było wspaniałe, jak on kiedyś.
– Coś mi mówi, że nie tylko oni próbowali cię ratować. Był ktoś jeszcze. – Był jest tak dobrym słowem. Terapeuta wiedział o Ludwigu. Szkodą by było o nim nie wspomnieć, gdy Veronica streszczała niekończącą się męczarnię syna. Wytłumaczyła i poprosiła o wyrozumiałość, gdyby Feliciano nie chciał o nim rozmawiać. Był delikatnym tematem. Jednak do tej prośby nie zamierzał się dostosować. Chodziło o zwalczenie lęków, wszystkich.
Vargas domyślał się co próbuje wyciągnąć z niego lekarz.
Ludwig dalej go pamiętał, prawda?
– Jest ten facet, którego rzekomo już nie kochasz, ale nadal o nim myślisz. Nawet teraz. – Chyba tak właśnie zachowywał się dobry terapeuta; znał pacjentów bardziej, niż oni sami siebie. – On też ci pomagał.
– Ludwig. – Obiecał, że nigdy więcej tego imienia nie powie, lecz to chyba było niemożliwe. Przełknął ślinę i zacisnął dłonie. – To jego imię.
– Tęsknisz za nim?
– Trochę. – Plan kłamania nie wypalił. Feliciano czułby się najzwyczajniej źle ze sobą, gdyby powiedział, że za Beilschmidtem nie tęsknił. Wstydził się za te przyznania, ale dalej był jego sensem do leczenia się. Naiwny chłopiec w środku w ciągu dalszym marzył, że jeszcze kiedyś się zejdą i będą razem.
– Chcesz, żeby teraz tu z tobą był?
– Możliwe...
– A kochasz go? – I co miał odpowiedzieć? To była niewiadoma dla jego emocji, uczuć, psychiki. Był na tyle rozbity, że nie wiedział kogo kocha, kogo nienawidzi i dlaczego.
Może jednak nie było z tym takiego problemu? Niektóre rzeczy nie kończyły się nawet po końcu świata.
– Tak.
***
Nie pamiętał, żeby lotniska były aż tak wielkie i również nie kojarzył, aby podczas pobytu na nich otaczał go taki stres. Aczkolwiek tym razem nie było tego samego powodu, co miał za czasów beztroskiego dzieciństwa. Wtedy bał się wysokości i latać. Teraz bał się tego co zrobi i jak postanowi to naprawić.
Dalej nie wiedział czy to poprawne i czy zadziała, ale bez spróbowania się tego nie przekona. Nie będzie źle. Wierzył, że Feliciano nadal go chciał i po prostu, albo aż, przerażało go przyznanie tego.
Dzieliły go marne minuty od zajęcia swojego miejsca w samolocie. Od ciągłego zaciskania dłoni w pięść były nieprzyjemnie spocone, a na reszcie ciała czuł co moment spacerujące dreszcze. Nie lubił tego przyznawać, ale zjadał go strach. Zresztą, nie musiał nawet o tym mówić. Roderich to widział. Tak, postanowił go odprowadzić.
– Jesteś pewny, że chcesz to robić? Możesz się wycofać. Feliciano w spokoju się wyleczy, a wtedy do niego polecisz. Nic na siłę. – Edelstein nie miał pewności, że wyjdzie. Miał swoje zmartwienia, lecz to nie znaczyło, że nie myślał o interesach brata. Miał wrażenie, że to pogorszy sytuację, a Vargas tym bardziej nie wyjdzie z oddziału zamkniętego żywy. Nigdy nie miał najlepszej relacji z nim, ich kontakt też nie był nigdy wielki, ale jego śmierć byłaby zdecydowaną tragedią dla każdego.
Ludwig przecież będzie zdewastowany.
– No właśnie, nic na siłę. Wiem co robię i nie próbuj mnie przekonać, że nie. – Beilschmidt zwrócił się do brata, patrząc na niego wzrokiem pocieszającym, jednak również w pewnym stopniu uciszającym. Nie potrzebował niczyjego pouczania, choć sam miał od cholery pytań. – Nic złego się nie stanie. Dopilnuję tego.
Roderich chciał się kłócić, że niczego nie może być pewny, jednak miał wystarczająco trudności. Kłótnia z Ludwigiem nie była mu na rękę. Musiał zająć się sobą, w miarę możliwości Elizą i stosować się do tego co wymyślili i co podyktkują Maria z Adamem. Nie odzywali się do niego, ale wiadomo co do głowy im wpadnie?
– Będę już szedł. Niedługo mam samolot i nie mogę się spóźnić. – Blondyn złapał dwie torby i spojrzał przed siebie, gdzie za masą okien było widać lotnisko od zewnątrz. Coś w środku mu mówiło, że w takich chwilach nie powinien zostawiać brata samego, gdy jest w tak kryzysowej sytuacji, ale w tym momencie ich drogi się rozdzielały. Nie na zawsze oczywiście, jednak na najbardziej kulminacyjnym etapie. Czuł wzrok fioletowych oczu. Czuł, że Roderich, nawet jeżeli tego nie okazywał, to się martwił jak diabli. – Będę pisał.
– Masz dzwonić. – Ludwig zatrzymał się słysząc to. Edelstein mówił wyjątkowo poważnie i na takiego wyglądał. Nie było ani krzty żartu w ekspresji Rodericha. – Często. – Obydwoje mimochodem się do siebie uśmiechnęli, a na zwieńczenie tej chwili przytulili się. Krótko, jednak z zupełną szczerością. Brakowało im rodzinnych bliskości, którymi nie otaczali się z różnych względów. Wróciły na myśl dni dzieciństwa, kiedy to przytulali się co okazję.
Puścili się, a Roderich nerwowo odchrząknął i poprawił okulary. To było zawstydzające w miejscu publicznym.
– Idź już, zaraz się spóźnisz.
– Dobrze, już idę. Pamiętaj, że ty również masz na siebie uważać. Do zobaczenia. – Beilschmidt nie zwlekał i po prostu zaczął iść w stronę przejścia. Będzie tęsknić, martwić się, ale tak samo jak on, Roderich w kółko zapewniał, że rozegra sytuację tak jak trzeba.
Edelstein się dziwił kiedy Ludwig dorósł tak szybko, że był w stanie wziąć się za coś, co sam zrujnował. Przecież był od niego starszy, a często nie brał za nic odpowiedzialności.
Patrzył na niego z lekkim uśmiechem i modlił się, że ich słowa się ziszczą.
– Chwila, moment! – Zaskoczeni krzykiem znajomego głosu odwrócili się, a zauważając Francisa sami nie wiedzieli czy się cieszyć, czy może przyspieszyć i uciekać. Czego on chciał? Ludwig niechętnie się cofnął, oczekując jakichkolwiek wytłumaczeń. A blondwłosy mężczyzna jak biegł, tak biegł dalej w ich stronę. – Jestem... – Rzekł szeptem Bonnefoy, nie mogąc od zmęczenia złapać oddechu.
Edelstein, jak i Beilschmidt patrzyli niezrozumiale. Francis miał trochę bagaży, w dłoni trzymał bilet, a on sam wyglądał tak, jakby miał się spóźnić na samolot, co raczej nastąpić nie miało, skoro był obok. Ludwigowi przebiegła przez głowę jedna myśl, jednak praktycznie automatycznie się jej wyrzekł. Na pewno chodziło o coś innego.
– Coś się stało, że przyszedłeś? – Zapytał z oporem Roderich. Nie miał dobrego przeczucia. Mężczyzna wyprostował się i z uśmiechem przyjrzał swoim towarzyszom. Zgodnie z planem. Miał nadzieję, że z jego pomocą wszystko pójdzie sprawniej oraz korzystniej.
– Wiecie, za nieco ponad tydzień kończy mi się zwolnienie lekarskie i wracam do kierowania szkołą. Chciałbym jeszcze przez ten czas odpocząć, zrelaksować się, zaznać odpoczynku, a Wenecja jest takim ładnym miastem, to stwierdziłem, że polecę! – Bonnefoy się wyszczerzył. To też był powód, ale nie główny. Germańskie rodzeństwo patrzyło na niego podejrzliwie. Zapewne wyczuwali, że nie jedynie dlatego się zjawił. – I Lovino chciał, żebym cię pilnował. – Wspomniał z mniejszym zaangażowaniem.
Ludwigowi już pękła żyłka. W takich warunkach nic nie zrobi! Nie miał nic przeciwko, by Francis leciał z nim, lecz Feliciano musiał się zająć osobiście, bez niczyjej pomocy czy kontroli.
– Kto powiedział, że cię chcę?
– Nikt, ale i tak się z tobą zabieram. – Koniec dyskusji z paru istotnych powodów. Po pierwsze, nikomu nie chciało się kłócić, a komplikacji było i będzie wystarczająco. Po drugie, gdyby Francis nie zwracał uwagi na Beilschmidta, to mógłby mieć ostro przechlapane u Lovino. Rozumiał jego zmartwienie i chociaż na początku nie był najbardziej zadowolony ze zmienionego grafiku na koniec urlopu, to ostatecznie się zgodził. Również marzył o spotkaniu z Feliciano oraz dołożeniu własnych starań do uratowania go. Na pewno się na coś przyda.
– Niech będzie... – Odetchnął niebieskooki, jednak nie z aż taką niechęcią, jak wielu mogłoby się spodziewać. Kątem oka zerknął na zegar i doszedł do wniosku, że to najwyższa pora iść w swoją stronę.
Ostatni raz podał dłoń Roderichowi i skręcił z nowym towarzystwem na główną część lotniska. Nie mógł zwlekać. Nieważne ile strachu w nim siedziało i jak niepewny był czy to zadziała, cofnięcie się nie było opcją, a tchórzostwem.
Feliciano już na niego czekał.
***
Huk.
Kolejny huk.
Jeszcze jeden.
Drzwi prawie wyważone, nie będzie musiał długo próbować.
Znowu huk, więcej huków, morze łez, wielka panika, a to w akompaniamencie świstu wiatru za oknem i agresywnie uderzającego o szybę deszczu.
Nakrył się bardziej kołdrą brudną od krwi oraz mokrą od łez, które lały się intensywnie z jego zmęczonych oczu. Kilka dni, marne godziny spędzone pod jego rządami, a już był bliższy śmierci niż kiedykolwiek. Zimno było od otwartego okna oraz wichury trwającej na dworzu od godzin. Wstałby i zamknął źródło swoich drgawek, lecz w tej chwili nawet jego najdrobniejszy ruch mógłby sprawić, że ojciec nie będzie się dłużej bawił i wyrwie drzwi.
Wtedy nie będzie gdzie uciec.
Był niewiarygodnie pewny, że Adam trzymał w dłoni broń, którą rozetnie jego wytężone żyły, a wtedy zostanie z niego ledwie kałuża czerwonej cieczy. Trzymał w głowie przerażającą myśl, że gdy z niego pozostanie trup nie będzie czuł żadnych awersji do zamordowania Gilberta. Później matki, siostry, Elizy... Każdego.
Słyszał ten maniakalny oddech, choć mogłoby się wydawać, że ulewa wszystko zagłusza.
Skrzyp podłogi pogwałcał jego uszy, przyprawiał o nieprzyjemne uczucie; sprawiał, że rozdrapywał bardziej rozcięcie na ramieniu, wydobywając z niego więcej świeżej posoki.
Bolało, szczypało, czuł się jakby rozdzierano go od środka. Brał trudne wdechy i głośno wydychał, zapewne zwracając na siebie bardziej uwagę ojca, ale to znaczenia nie miało.
Szkarłatna strużka spływała, a kończyła się wnikając w zbroczoną koszulkę. Z pięknego, delikatnie niebieskiego odcienia tworzyło się coś odrażająco fioletowego, bordowego, z przenikami starego koloru, acz splamionego bólem.
Zielone oczy, puste, obłąkane, wpatrywały się jedynie w wejście, w które był wbijany następny grzmot, a one wyrywane z zatrzasków. Nie patrzył nigdzie indziej. Brązowe, poobijane wrota tkwiły w jego głowie i szeptem mówiły, że to czas.
– Otwieraj te drzwi w tej chwili! – Więcej łomotu, znowu wrzask. Adam nie oszczędzał w sile i ilekroć kolejny raz celował pięścią przed siebie, tym bardziej Feliks miał wrażenie, że użyje ten siekiery, którą trzymał w drugiej ręce. Na pewno ją trzymał. Zadrżał na tę myśl.
– Boję się. – Wyszeptał niestabilnym tonem Łukasiewicz, kątem oka pozwalając sobie na zwrócenie się do telefonu. Po jego drugiej stronie był Gilbert. Słuchał jego płaczu i rozważał zadzwonienie na tę cholerną policję, nieważne jak często Feliks mu powtarzał, że to nic nie da. Musiało to coś dać! Nie mógł pozwolić na śmierć najukochańszej w jego życiu osoby.
Usłyszał plusk czegoś na podłodze.
Krew.
Feliks krwawił.
Machnął ręką po rozdrapywaniu rozcięcia.
– Zaraz rozwalę tę drzwi młotkiem, jak ich nie otworzysz! – Zero odpowiedzi. Tylko któryś z kolei szloch blondyna i mocniejsze okrycie się kołdrą. Rozglądał się spanikowany po sypialni, aby znaleźć swoją prowizoryczną broń, lecz nic nie wpadało mu do oka i tym samym nic nie mogło go ratować. Zmierzył wzrokiem komórkę. Połączenie z Beilschmidtem nadal trwało. Słyszał wszystko.
– Pierdolę to, dzwonię na policję! Nie obchodzi mnie co powiesz i co sobie myślisz. Nie będę udawał, że nie wiem co się dzieje i że nic nie słyszę! – Granica została przekroczona. Serce albinosa było rozrywane przez świadomość, że Feliks siedział w ryzyku i nic z tym nie robił. Powtarzały się czasy, kiedy Łukasiewicz uparcie próbował doszukać się dobra w ojcu i nie zgłaszał niczego. Historia lubi się powtarzać.
– Nie! – Wykrztusił chłopak, modląc się, że Adam nie usłyszał podniesionego tonu. Wyobrażał sobie irytację ukochanego, ale musiał go wysłuchać. – Maria wie więcej od nas i więcej od nas może. Słyszałem co mówiła. Ma w policji swoich ludzi i to sprawia, że nikt nas nie uratuje. Nie możesz dzwonić, bo tylko nam bardziej zagrozisz! – Szeptał jak najciszej mógł, acz to możliwe nie było.
Skrzyp podłogi za drzwiami.
Głośniejszy oddech zagrożenia.
Gilbert milczał w zdenerwowaniu. Nie wierzył, że ta szmata mogła tak doskonale wszystko przemyśleć, że nawet nie mieli na nią żadnego haka ani sposobu na ratowanie swojego życia. Tu już by nie wystarczyła policja. Trzeba czegoś więcej, ale nie mieli do tego dostępu. Wcale by się nie zdziwił, gdyby matka miała asa w postaci czegoś jeszcze.
– To co mam zrobić? Czekać aż ojciec cię zamorduje, a wtedy mogę łaskawie wezwać pogotowie?! – Nie rozumiał. Nawet nie próbował. Ściskał telefon w dłoni i marzył o tym, żeby nagle pojawiła się możliwość cofnięcia czasu, a wtedy by dopilnował choćby najdrobniejszych szczegółów, byle tylko historia nie potoczyła się tak, jak zrobiła to tym razem.
– Po prostu... – Nie dane mu było dokończyć, kiedy drzwi ostatecznie zostały wyważone i ujawniły przed nim Adama. Z młotkiem w ręku, mordem gotującym się w oczach i z wiadomym zamiarem.
Zabrało Feliksowi dech w płucach, a ciało zatrzymało się w rozpaczliwym zniewoleniu.
Ojciec.
– Feliks? Feliks, co się tam dzieje?! – I chociaż Beilschmidt domagał się jakiejkolwiek odpowiedzi, to nic nie otrzymał.
– Mówiłem ci już kiedyś, że pożałujesz. Ten dzień nadchodzi teraz. – Prędkie podejście do syna, wyrwanie mu telefonu i zobaczenie tego numeru; uśmiechnął się szeroko zauważając, ze nawet teraz, mimo wszystko, próbowali i się buntowali. Dodatkowe powody do kary.
Rzucił telefon w dal. Nawet się nie rozłączał. Niech Gilbert posłucha czym musi płacić.
– Mogliście nie rozmawiać. Nie musiałby słuchać. – Rzucił obojętnie Adam.
Huk.
***
*Cytat Mikołaja Gogola.
***
Tak, wiem, jestem zła, wredna i podła, bo zakończyłam rozdział w takim momencie, ale na tym właśnie polegają cliffhangery. Tłumacząc wszystko od razu nie zbudowałabym napięcia i nie zdobyła ponownie waszego zainteresowania.
Pytając wprost, jak podobał wam się rozdział? Spodobało się czy niekoniecznie? Chętnie poczytam wasze opinie!
Osobiście lubię ten rozdział i uważam, że nie wyszedł źle. Początkowo miałam wobec niego bardzo mieszane uczucia, gdyż jest to pierwsza dłuższa rzecz jaką napisałam po przerwie i nie sądziłam, że ten rozdział dorówna odpowiednią jakością do rozdziałów poprzednich. Teraz dochodzę do wniosku, że tragedii nie ma, a jak na coś pisanego po pięciu miesiącach wyszło naprawdę nieźle. Wasza opinia jest jednak dla mnie święta, dlatego jeśli macie jakieś słowa krytyki itp. to wysłucham. Po takiej przerwie kop w dupę od czytelników mi się należy.
Teraz odpowiedzi na parę pytań.
Dlaczego mnie nie było?
Wpłynęło na to kilka czynników i ciężko by mi było wymienić tylko jeden powód. Skłamię jak zacznę wymyślać nie wiadomo jakie historie na temat mojego życia prywatnego, dlatego najłatwiej powiedzieć prawdę - nie chciało mi się pisać. Brak mi było motywacji od dłuższego czasu, nie miałam na to chęci i wyszło na to, że za każdym razem jak obiecywałam sobie, że następnego dnia siądę do rozdziału, to i tak tego nie robiłam, bo znajdowałam do roboty lepsze rzeczy albo na myśl o pisaniu robiło mi się niedobrze i źle się czułam. Psychicznie, rzecz jasna. Więc chwila na rozdział nigdy nie nadchodziła i w pewnym momencie byłam na tyle odzwyczajona, że nawet rozważałam odejście od pisania na stałe. Na całe szczęście tego nie zrobiłam, lecz zebranie się i napisanie tego cholerstwa zajęło nieco czasu.
Mówiąc w skrócie, byłam leniwą dupą.
Działo się u mnie coś ciekawego, co jakoś mogło wpłynąć na czas oczekiwania na rozdział?
Pod koniec wakacji miałam remont w mieszkaniu i padł on akurat wtedy, kiedy ja już byłam gotowa wracać oraz pisać. Podejrzewam, że gdyby nie zajmowanie się remontem, to rozdział byście mieli już z tydzień temu lub nawet wcześniej. Przed remontem pozostawała już tylko kwestia mojego odzwyczajenia i braku chęci. Musiałam porządnie się zmobilizować.
Czy następny rozdział Panaceum również za prawie pół roku?
Nie, o to się już nie martwcie. Ja rozumiem, że na ten rozdział czekaliście pięć miesięcy i jeden dzień, ale aż taka wredna nie będę i nie będziecie czekać na zakończenie jeszcze kolejne trzy lata. Nawet mi by się nie chciało czekać. Dopilnuję, aby rozdział trzydziesty ósmy był w przyszłą niedzielę (13.09), w ostateczności poniedziałek/wtorek (14.09/15.09). To dlaczego musicie czekać przez tydzień/trochę ponad tydzień zależy od paru rzeczy.
- Napisanie rozdziału trochę trwa, a dzieją się teraz rzeczy dosyć istotne dla historii. Do końca będę powtarzać, że jest moment kulminacyjny i chcę to dopracować do najmniejszych szczegółów. Trzeba się postarać.
- Na powrót wybrałam sobie etap rozpoczęcia roku szkolnego. Szkoła swoje robi i zabiera mi od cholery czasu, o czym się przekonałam przez tę kilka dni od wrócenia do tamtego piekła. Pomijając już pierdzielnik z organizacją tam przez wirusa, to moje godziny kończenia zajęć są definicją bólu w dupie. W domu jestem o szesnastej, a wtedy zostaje mi mało czasu na zajęcia się rozdziałem. Już pomijam naukę w domu i inne obowiązki ciągnące się przez szkołę. Przez nią na pisanie rozdziałów będę mogła poświęcić mniej czasu, lecz dołożę wszelkich starań, aby rozdziały pojawiały się w niedziele/poniedziałki. Tę historię trzeba w końcu skończyć.
Ile rozdziałów do końca?
Maks pięć, plus epilog.
Co z Absurdami Fandomu?
Nie wiem. Pewnie to usunę, bo pisanie tego nie miało sensu od samego początku. Na razie chcę się zająć swoimi priorytetami wattpadowymi, czyli Panaceum i później ożywianiem Afektu oraz swojego profilu. Jak Panaceum będzie skończone, a Afekt względnie ożywiony, to może Absurdy wrócą. Teraz tego nie oczekujcie.
Co z Afektem?
Zaraz po zakończeniu Panaceum Afekt wraca do żywych, cierpliwości. Ja również nie mogę się doczekać pisania tej opowieści.
I to na tyle z ważniejszych pytań. Jeżeli macie jeszcze jakieś, to możecie je zadać w komentarzach, odpowiem wam. Na chwilę obecną znikam i nie zabieram wam więcej czasu. Podzielcie się w komentarzach swoją opinią i do zobaczenia już niedługo! Tym razem naprawdę niedługo.
***
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro