[35] Dozgonnie razem
Jedziemy z tym. Kiedyś trzeba.
Przy okazji, tradycyjnie, po przeczytaniu rozdziału odsyłam do mojej końcowej gadaniny, a poruszam tam ważne tematy dotyczące mojego dalszego pisania (spokojnie, nie odchodzę z wattpada), jak i przyszłości Panaceum i po części też Afektu, gdyż wiem, że wielu moich czytelników czyta obydwie te prace. Afekt co prawda ma większe zasięgi, lecz tam już mniej więcej wspominałam o całej sprawie. Tutaj zrobię to dokładniej.
Przy okazji liczę na dużo komentarzy. Pomagają w dowiedzeniu się co czytelnik myśli o rozdziale, a jednak chciałabym wasze zdanie znać.
Miłego czytania!
*** 13 kwietnia ***
Maria nie mogła być aż tak zła. Na pewno zostały w niej resztki tej dobrej dziewczyny, która zaledwie marzyła o prowadzeniu szczęśliwego życia. W końcu każdy o tym marzy, prawda? Chociaż zależy jaką ma się definicję zadowalającej egzystencji. Dla jednych to będzie bycie dobrym, innych będzie obchodziła satysfakcja z krzywdzenia ludzkości. Jednak Beilschmidt musiała mieć resztki moralności w sobie. Nic nie znika do reszty. Zawsze pozostaną niewielkie pozostałości dawnego siebie. Jakby ta dobroduszna osoba dalej gdzieś była.
Lecz to było tylko złudne wrażenie Gauthiera, którym nieudolnie chciał bronić dawnego "ja" żony.
– Cholera, gdzie to jest... – Jego wszystkie oszczędności były dokładnie ukryte w szafie na strychu. Jedynie Maria, jak na małżonkę przystało, wiedziała gdzie je trzyma i okazywało się to jego słabym punktem. Nerwowo grzebał w portfelach, kieszeniach garniturów, czy nawet niewielkich pudełeczkach, gdzie mogły znajdować się pozostałe pieniądze.
Z głównej skrytki ubyły tysiące. Brakowało przeszło dwóch tysięcy euro, które miał przeznaczyć na ważne wydatki. Nie po to zbierał tyle lat, żeby nagle wszystko zniknęło. Panicznie rozglądał się po drobnych kątach, mając nadzieję, że gdzieś upchnął zagubioną gotówkę i jedynie zapomniał gdzie.
– Nigdzie nie ma... – Powiedział do siebie bezgłośnie z hukiem zamykając szafę. Był pełen irytacji. Oparł się o jej drzwi, próbując sobie przypomnieć gdzie mógł upchnąć cały istotny budżet. Kojarzył, że po większej kłótni z Marią schował ich część, aby przypadkiem tego wszystkiego nie zabrała, ale niedługo po tym przeniósł je do poprzedniego miejsca. Niemożliwe, by zapomniał.
Jego skupienie zostało przerwane skrzypnięciem podłogi. Rozchylił lekko powieki, zauważając, że przyszła albinoska. Przyglądała mu się niewzruszona.
– Długo tutaj siedzisz. Coś się stało? – Białowłosa była akurat najmniej zainteresowana poczynaniami męża. Jednak zważając na to, że w tym miejscu również trzymała ważne dla siebie rzeczy nie mogła przechodzić obok tego obojętnie. Zawsze na czas porządków przenosiła swoje zabawki do piwnicy. Nie mogła pozwolić na to, żeby Gauthier odkrył czym zajmuje się w wolnym czasie. Choć najpewniej już się domyślał. Wyglądał na rozdrażnionego. – Zgaduję, że stało się coś złego.
– Żebyś wiedziała, że stało się coś złego. I ty już doskonale wiesz co! – Maria mimowolnie zadrżała, gdy mężczyzna gwałtownie się do niej przybliżył. Dawno nie widziała Beilschmidta tak zdenerwowanego. Czymś musiała naprawdę zajść mu za skórę, lecz nie potrafiła skojarzyć czym. Odkrył, że wydała jego pieniądze na uwolnienie Adama z aresztu? Możliwe. Kręcił się przy szafie, a tam trzymał oszczędności. – Co zrobiłaś z moimi pieniędzmi?!
– Nie wiem o co ci chodzi. Mam własne i nie potrzebuję twoich. – Kobieta uśmiechnęła się pewnie, próbując ominąć złowrogi wzrok męża. Nie czuła się z nim wygodnie. Zgrabnie go ominęła, chcąc już wychodzić ze strychu.
Nagle poczuła przeraźliwy ból na plecach, rozchodzący się po jej obolałym, starym ciele. Jakby stos małych igiełek wbił się w jej organizm.
Gauthier przycisnął ją siłą do ściany, mając zamiar wyciągnąć od niej każdą najdrobniejszą informację.
– Zostaw mnie! Nie wiem gdzie są twoje pieniądze.
– Nie próbuj kłamać. Znam cię wystarczająco i umiem stwierdzić kiedy mnie oszukujesz, a kiedy mówisz prawdę. – Patrzyli na siebie w zatrważającej ciszy, próbując znaleźć punkt zaczepienia i uwolnić się z niestosownej sytuacji. Długo nie zachowywali się wobec siebie tak podle. Przez moment nawet myśleli, że znowu będą tym dobrym małżeństwem sprzed lat. Uśmiech zniknął z twarzy Marii, pokazując jej niewielki strach. Nie mogła się poddać i wkopać siebie oraz Łukasiewicza. To nie będzie postawa idealnej partnerki w zbrodni.
– Co mam zrobić, byś mi uwierzył? Mówię prawdę, nie wiem gdzie są twoje pieniądze. Nie wiem gdzie je położyłeś i co z nimi zrobiłeś! Daj mi spokój. – Kiedy myślała, że udało jej się wymknął, jej gardło zostało niespodziewanie ściśnięte, wymuszając odpowiedź. Beilschmidt patrzył na nią wnikliwie, coraz mocniej zaciskając dłoń na jej szyi. Sprawiało to, że zaczynało brakować jej powietrza, a na twarzy zrobiła się cała czerwona. – Puść mnie. – Wysapała ledwo, starając się wyrwać.
– Ostatnio coraz bardziej jesteś problematyczna. Ciągle są wokół ciebie afery. Chcesz wyjść na dobre moim kosztem i wielokrotnie wykorzystywałaś mnie, żeby być w lepszej sytuacji. Albo uratować kogoś innego. Sądzisz, że nie jestem w stanie łączyć faktów? Wiem, że to ty zabrałaś pieniądze! Pozostaje się dowiedzieć na co. – Czerwonooka oddychała z większą trudnością. Wręcz dyszała i się trzęsła, hamując panikę gotującą się w środku. Jak teraz zginie, to zostawi Adama. Lecz przynajmniej ten wariat, pseudo mąż, wyląduje za kratami za celowe morderstwo.
– Dobrze... – Rzekła cicho albinoska, dając znak, że powie wszystko.
Chcąc czy nie, musiała ratować własne życie, aby móc zabrać cudze. Taki był jej plan i nie mógł się zakończyć ot tak.
Wzięła głęboki wdech, kuląc się i dziękując Bogu, że nie stała się żadna krzywda. Kątem oka zerknęła na partnera, który z wyraźnym poczuciem winy się jej przyglądał. Żałował, że ją tak potraktował? Wielka szkoda, ale stało się. Gdyby chciała, mogłaby go pozwać za usiłowanie zabójstwa, acz nie była taką suczą. Wyprostowała się oraz dumnie uśmiechnęła, twierdząc, że jest na wygranej pozycji.
– Tak, to ja zabrałam ci pieniądze. Dałam je w sądzie, żeby nie zamknęli Adama w więzieniu. Zadowolony z odpowiedzi?
Dla Gauthiera to był czołowy moment. Czekał na tę informację od momentu, jak żona tutaj weszła. Domyślał się, że między nią i Łukasiewiczem jest coś więcej. Nawet mu to nie przeszkadzało. Większe uczucie do Marii przeminęło kilka lat temu. Sam często miał kogoś na boku i tego nie ukrywał. Lecz nie potrafił pojąć jak bardzo trzeba być nienawistnym, by zabrać cudze oszczędności i przeznaczyć je na uwolnienie psychopaty. Adam dawno powinien siedzieć w więzieniu! Wiedział co robił Gilbertowi i Feliksowi. Tego nie powinno się tolerować.
Tylko dlaczego nic z tym nie robił? Bał się przegranej? Marii, Adama?
– Do końca straciłaś rozum na starość?! – Kobieta jedynie wyszczerzyła się w swój cyniczny sposób, pokazując, że jej nawet już nie zależy na dobrych relacjach z mężem. Zależało jej za to na osiągnięciu swojego chorego celu.
– Moje sprawy są ważniejsze od twoich. Zależy mi na tym, aby Adam pozostał na wolności. Nic nie możesz nam zrobić. Jesteśmy ustawieni w sądzie na długie lata. – Czerwone źrenice białowłosej ukazały się wyraźniej przed Gauthierem w triumfalnym blasku. Była chora. Egoistyczna, niebezpieczna, zapatrzona w siebie oraz swoją nieistniejącą miłość do Łukasiewicza. Zżyta z cierpieniem innych.
– Musisz się leczyć. Nie licz na to, że ci łatwo odpuszczę! Masz mi oddać te pieniądze, inaczej poniesiesz konsekwencje. – Beilschmidt z trudnością powstrzymywał się przed ostatecznym powaleniem Marii na ziemię. Czy tak nie byłoby prościej? Jednak nie mógł być pewny jej postawy teraz. Możliwe, że pod tym niewinnie wyglądającym swetrem trzymała nóż. Kurczowo się go trzymała. – Zapamiętaj moje słowa. – Dodał na końcu, odchodząc od małżonki.
Tej samej, która płakała ze szczęścia na ołtarzu.
Tej samej, która z radością oznajmiała, że spodziewają się dziecka.
Tej samej, która nie akceptowała niewinnego bytu ludzkiego.
– Naprawdę nie masz zamiaru mnie powstrzymać przed zabiciem niewinnych ludzi? Ty tchórzysz? Czy po prostu jesteś idiotą bez jaj? – Niebieskooki zatrzymał się przed wyjściem od napływu dreszczy. Niepewnie zerknął na kobietę, która bez wzruszenia się mu przyglądała. Bez nienawiści, wyższości ani radości. Tak po prostu. Jakby była zawiedziona brakiem wrogów oraz przeszkód.
– Na wszystko nadejdzie czas. – Odparł cicho, chcąc zaplanować to logicznie. Nie może już zadzwonić na policję lub obezwładniać Marii. Jest za silna, zbyt niebezpieczna. Pierw trzeba wykurzyć Adama.
– Na śmierć twoich nienarodzonych wnuków również. – Rzekła kobieta, lecz Gauthier już nie słyszał.
***
Dlaczego wszystkie okna musiały być pootwierane? Było mu zimno, a nie mógł czegokolwiek z tym zrobić. Był przeciąg. Towarzyszyło mu uczucie porównywalne do bycia śledzonym. Jakby każde jego zmartwienie, z niewyobrażalnym skupieniem, podążało za nim i kazało mu się wywiązać z wykonywania kary. Zasługiwał na nią. I jeszcze ten skrzyp kolejnego okna, które przez zaciąg gwałtownie się otwierało. To musiały być zmory niedawnej przeszłości, które stworzył po krzywdzeniu tylu osób.
Jednak były również pozytywne strony chodzenia po korytarzu szkolnym przez Rodericha. Mógł odzyskać pracę. Do teraz na jego twarzy malowało się zdziwienie, gdy przypominał sobie o nagłym telefonie od Yao. Spokojny głos oznajmił mu, że ma przyjść do gabinetu na dokładną rozmowę. Były dwie opcje – oficjalnie zostanie zwolniony lub wróci do uczenia. Lecz musiał w tym drugim być jakiś haczyk. Nie powróci bez zrobienia czegoś.
Aczkolwiek, mimo wielu pozytywnych myśli oraz nadziei nie mógł wyzbyć się strapienia. Przed oczami migały mu chwile sprzed nawet paru dni, a poza świstem wiosennego wiatru o uszy obijała mu się rozpacz ukochanej i coś na wzór płaczu dziecka. Poczucie winy zmuszało go do wzięcia odpowiedzialności. Słusznie zresztą.
W tej części korytarza nie było okien. To znaczy, były małe, ale wiele światła nie przepuszczały. Zrobiło się ciemno, lecz jak ciepło. Na następnym skrzyżowaniu będzie pokój dyrektora. Ostatnia prosta, na pewno nie spotka Erizabety. Teraz to był jego największy koszmar. Obecnie bał się spotkania z nią. Jej smutnego spojrzenia, wypełnionego też zdenerwowaniem, wręcz zmuszaniem go do ogarnięcia się.
Nie spotka jej, trwają lekcje. Chociaż jest szansa, że Eliza wyjdzie do łazienki. Chyba na tym etapie ciąży jeszcze nie ma częstych, koniecznych wizyt w toalecie, a tak przynajmniej mu się wydawało. Nie znał się na "stanie błogosławionym". Nie wiedział nic. Szczególnie, jak zadbać o partnerkę i dziecko.
Stanął wreszcie przed ustalonym pomieszczeniem. Wziął głęboki wdech, zapukał kilka razy i wszedł, zastając już nie takiego nowego dyrektora.
– Już jesteś. – Zaczął Wang. – Siadaj, mamy kilka rzeczy do poruszenia. – Edelstein przytaknął, odsuwając sobie krzesło i na nim siadając. Yao wyglądał na dziwnie zadowolonego, a od kiedy po raz pierwszy zobaczył go w posadzie rządzącego szkołą na jego twarzy widniał wieczny grymas, pełny klimatu grozy. Coś, czego Francis nigdy nie miał.
– Stało się coś poważnego? – Odparł szatyn po dłuższym momencie ciszy. Dziwiło go, że brązowooki nadal nie przeszedł do konkretnego gadania. Jedynie pisał coś w notatniku. Nie pozwalało to na uspokojenie kołaczącego serca.
– Właściwie, to tak. – Yao w końcu oderwał się od długopisu i spojrzał na gościa. Rozmowa z Bonnefoyem dużo mu uświadamiała na przestrzeni dni. Nie zmieniła jednak nastawienia wobec potomstwa uczennicy z nauczycielem. Lecz mógł pójść na pewne ustępstwa. Dosyć bolesne, jakby na to spojrzeć, ale szły one na dobro obydwóch stron. Przyszłych rodziców i szkoły. – Mam rozwiązanie do twojego dalszego pracowania tutaj.
– Jakie? – Zapytał ponaglająco Roderich, czując, że jest na odpowiedniej drodze. Kiedy wróci, będzie miał możliwość na częste spotykanie się z Elizą. Lekcje niemieckiego pewnie będą niesamowicie niezręczne, acz jednak prędko powinni się pogodzić. Dla dziecka muszą zawrzeć zgodę.
– Nie wiem czy będziesz w pełni z tego zadowolony, ale przynajmniej wrócisz do pracy, a to najważniejsze. – Wang skrzyżował ręce, dokładnie patrząc na szatyna. Widział w nim pełno ambicji, żalu, niespełnionych marzeń. Nie mógł być taki chłodny od początku do końca. Powinien odpuścić. – Możesz wrócić do pracy, ale pod jednym warunkiem, do którego musisz się odnieść, bo inaczej znowu zostaniesz zawieszony albo dam ci kilka nowych, uciążliwych ograniczeń. Zawsze możesz też opuścić tę pracę na stałe.
I teraz poniekąd Edelstein odleciał do odrębnego świata. Tam, gdzie niczego się nie bał, był w stanie zadbać o rodzinę, nie miał żadnych barier w ciele czy umyśle, oraz "matka" nie zostawiła mu urazy na psychice. Przecież strach przed rodzicielstwem skądś się brał i nie był on spowodowany lenistwem.
Czy przypadkiem nie zachowywał się, jak jego prawdziwa matka? Nie panikował, nie wolał zostawić dziecka i żyć swoim życiem? Bez rodzicielstwa, wspierającej rodziny, bez słuchania śmiechu podopiecznych. I bez oglądania uśmiechu ukochanej, która cieszy się z jego zobowiązania do ojcostwa.
Dostał szansę od losu. Nie mógł tego zmarnować. Yao dał mu możliwość naprawienia swojego imienia w szkole. Mógł wrócić do Erizabety i za wszystko ją przeprosić. Kontakt na korytarzach może zdziałać więcej, niż ktokolwiek mógłby pomyśleć.
– Naprawdę dziękuję za drugą szansę! Wykorzystam ją w stu procentach i jej nie zmarnuję. Jakie to ograniczenia? – Ekscytacja, która rozbłysnęła w oczach Edelsteina, była zabawna dla Wanga. Aż szkoda mu było mówić co takiego wymyślił. Było to konieczne, aby kuratorium nie robiło awantur.
– Nie możesz mieć kontaktu z Erizabetą. – Słowa te uderzyły w Rodericha za mocno. Pokruszyły jego plany na drobne kawałeczki, usuwając z głowy wizję rozmowy z Elizą w tak prosty sposób. Z oczu zniknęła radość, a pojawiła się pustka. Może coś przypominającego smutek. – Tylko na lekcjach możesz z nią rozmawiać, ale ma to dotyczyć tematu tej lekcji. Poza zajęciami róbcie co chcecie, lecz w szkole macie pozostać nauczycielem i uczennicą.
Znowu poczuł na ciele przeraźliwe zimno. Jeszcze raz w głowie rozbrzmiał kobiecy szloch, przepełniony płaczem dziecka w tle. Wyobrażał sobie, jak Eliza samotnie nie radzi sobie z maluchem, którego tak uparcie próbowała kochać i otoczyć opieką. Ta wizja była paskudna. Nie mógł jej doprowadzić do rzeczywistości.
Zbierało mu się na płacz. Nie była to raczej oznaka słabości, a ukrywania prawdziwych emocji zbyt długo. Do czego doprowadził? Trzeba to wszystko naprawić czym prędzej, zanim będzie za późno. Koniecznie musiał pokazać, że nadal mu zależy.
– Dlaczego tak? – Zapytał z doskonale wyczuwalną urazą. Dyrektor westchnął, zaczynając bawić się długopisem. Jak niby miał to wytłumaczyć? Była to najbezpieczniejsza opcja dla wszystkich. W tym momencie bardziej obawiał się patrzeć na Edelsteina, a nie wyglądał na zadowolonego.
– Nie mamy innego wyjścia. Tylko wtedy oni się nie przyczepią i nie będą robić problemów. – Taka odpowiedź musiała być wystarczająca dla szatyna. Niechętnie przytaknął, w głębi serca chcąc złamać zakazy i mimo wszystko nawet teraz pobiec do Erizabety i przeprosić ją za każdą wyrządzoną jej krzywdę. Miał wystarczająco odwagi. – Brak kontaktu z Hedervary powinien wszystko naprawić. Ukryliśmy fakt, że to ty jesteś ojcem dziecka, byle nie wybuchł skandal. Nauczyciele oraz uczniowie i tak wiedzą i do końca ciąży będą o tym mówić, lecz przynajmniej nie wyjdzie to do kuratorium. Ustaliliśmy, że ojcem jest jakiś inny uczeń z kompletnie innej szkoły z dalekiego miasta. Raczej nie będą wnikać do tego stopnia, żeby szukać biologicznego ojca. – Rozwiązanie wydawało się trzeźwe. Roderich dalej nie był zadowolony, ale dla bezpieczeństwa i dobra byłej partnerki był w stanie zrzucić własne potrzeby na drugi plan.
Wprawdzie dalej bolało, ale poświęcenie było złotem.
– Dobrze, zrozumiałem... Dziękuję za danie szansy. Obiecuję, że jej nie zmarnuję i będę stosował się do nowych zasad. – Dla Rodericha to był koniec rozmowy. Wang też nie wydawał się wzruszony faktem, że wstał i kierował się powoli do drzwi.
– Mam nadzieję, że tego nie zmarnujesz. Pamiętaj o ograniczeniach. Jeżeli będziesz domagał się głębszych interakcji z Elizą na lekcjach, nie będziesz dłużej uczyć jej klasy niemieckiego. Jak to nie poskutkuje, jesteś ponownie zawieszony do odwołania. Lub zwolniony. – Szatyn ostatni raz kiwnął głową, wychodząc nareszcie z gabinetu. Czuł się okropnie.
Korytarz w ciągu dalszym był ciemny, ale też przyjemnie ciepły. Przypominał mu o podobnej atmosferze, która panowała w trakcie wspólnych nocy z ukochaną. Szedł pomału, nie spiesząc się. Nie zależało mu na dotarciu do domu. Wolał ten jeden raz zobaczyć Erizabetę, ale zajęcia nadal trwały. Skręcił, będąc znowu w intensywnie oświetlonej części holu. Tej części, która dawała mu znać, że podążają za nim duchy przeszłości. Nie tak odległej przeszłości, co przerażało go nawet bardziej.
– Trzeba się za siebie wziąć... I za dziecko. – Powiedział do siebie niemrawo, zapinając guziki marynarki. Było chłodno, choć to określenie jest za słabe. Jeszcze raz niespodziewanie otworzyło się jedno okno przez przeciąg, wywołując na nim dreszcze i dając wrażenie, że jest śledzony. Zmory mu łatwo nie odpuszczą.
Chociaż to nie była tym razem żadna zmora, a po prostu Eliza chcąc czy nie go zauważyła i próbowała porozmawiać. Mogła jednak z klasy nie wychodzić, a uniknęłaby nagłej słabości.
Po co tutaj przyszedł?
***
Czy przez szpital można zwariować nawet bardziej? Z doświadczenia Feliciano dochodził do wniosku, że tak. Wieczne zamknięcie w tym samym budynku, z tymi samymi ludźmi, wiedząc, że umiera osoba za osobą. Kto będzie następny? On?! Wcale nie było lepiej. Gwarantowanie, że wyjdzie z tego przynosiło zerowe efekty, a z dnia na dzień miał wrażenie, jakoby bardziej popadał w samodestrukcję. Żył w błędnym kole. Chyba nie było dla niego ratunku.
Brakowało mu szczęścia. Kontaktu z przyjaciółmi. Już nie chodziło o samą miłość, a chęć ucieczki stąd. Jak już miał umierać, to przynajmniej we własnym łóżku wokół osób, które kocha, i na których mu zależy. Godził się z własną śmiercią. Zdał sobie z tego sprawę podczas jednej z wielu rozmów z białą ścianą. Tak białą, niczym wszystko w jego klatce. Szkoda, że nie dzielił jej z żywą istotą. Wtedy by nie stwierdzano, że stracił rozum.
Złote oczy nie były dłużej żywe. Zgasły parę dni temu, gdy zrozumiał, że nigdy nie dojdzie do mety. Był za słaby i zdemotywowany. Z twarzy również wydawał się jakiś taki blady. Szczególnie wychudzony, a tej cechy nie można było odmówić jakiejkolwiek części ciała Vargasa. Znajomi z oddziału żartobliwie porównywali go do śmierci, choć sami nie wyglądali lepiej. Pełno tu hipokrytów. Nie chciał tutaj dłużej siedzieć.
– Feliciano, pora na odwiedziny. – Uśmiechnięta pielęgniarka otworzyła drzwi od więzienia, pozwalając rudowłosemu na usłyszenie czegokolwiek zza żelaznych ścian. Zresztą, po raz pierwszy od wielu godzin usłyszał cudzy głos! Już nie otaczał się zaledwie swoim. Minęły dni. Albo to czas niemiłosiernie mu się dłużył. – Mógłbyś odsłonić to okno. Strasznie tu szaro. Nie przeszkadza ci to?
– Cokolwiek. – Odparł słabo rudzielec, dokładniej otaczając się kołdrą. Było mu zimno, a z korytarza dochodziło tyle chłodnego powietrza. Dziwne, że lekarze dawali sobie radę w zwiewnych koszulkach, spodniach. Nawet rękawiczki wydawały się lżejsze. Było im aż tak ciepło? Ponoć już połowa kwietnia, wiosna rozkręciła się na dobre. – Kto przychodzi?
– Afonso Ferreira. Matka poprosiła go o przekazanie ci paru rzeczy. Sama nie może przyjść, bo ma do załatwienia kilka spraw. Z tego co się dowiedziałam, planowane są wobec ciebie poważne ruchy. Nie wiem jakie konkretnie. – Kobieta odsłoniła okno, wpuszczając do pomieszczenia za dużą dla Feliciano dozę światła. Zmrużył oczy, wydając jęk niezadowolenia. Sam fakt, że akurat Afonso przychodził nie był satysfakcjonujący.
Przed oczami zapanował ponowny mrok. Zdarzało się, że przez wyczerpanie gwałtownie odchodził do innego świata. Przysypiał wbrew swojej woli. Nie spał w nocy. Ciągle był nawiedzany przez te same twarze, te same wspomnienia, jak i nie zmieniające się pragnienia.
Ludwig...
Od czasu ostatniej rozmowy nie kontaktowali się ze sobą. Relacja została zamknięta. Nie było sensu jej odnawiać. I choć nadal miłość życia śniła mu się po nocach i bał się przez to spać, nie pragnął końca tej znajomości. Było to dla niego, niczym spełnienie koszmarów. Co z tego, że został oszukany, skoro potem dostawał szczere uczucie? Zareagował zbyt emocjonalnie. Sam przyczynił się do unieważnienia tego etapu w życiu, a jeszcze narzekał.
Serce szybciej zabiło, a w wyobraźni znowu miał jeden z wielu cudownych widoków. Razem z Ludwigiem w ogrodzie za jego domem, spokojnie rozmawiali, śmiali się i darowali pięknymi uczuciami. Czy już wtedy Beilschmidt go naprawdę kochał, czy dalej żył w grze? Nie dostanie odpowiedzi na to pytanie niestety nigdy.
Ktoś mógł go przytulić i naprawdę by chciał, aby to nie była jego chora wyobraźnia, tak jak teraz.
– Feliciano, już jestem! Tak się cieszę, że znowu mogę cię widzieć. – Znowu ten głos. Ponowne, irytujące gadanie tego Portugalczyka, który twierdzi, że może ot tak go nachodzić. Był drażliwy ostatnio. Afonso nie miał złych zamiarów, a przynajmniej tak się z nimi nie afiszował. Vargas zerknął na niego. Ku jego niezrozumiałemu zdziwieniu, pielęgniarki nie było. Został sam z Ferreirą. – Jak się czujesz? Nie wyglądasz dobrze.
– Wiem o tym od wielu tygodni. – Złotooki wyszczerzył się sztucznie, wychodząc spod kołdry i próbując oszukać gościa, że u niego wszystko dobrze. – Są już postępy w moim leczeniu! Lekarze mówią, że niedługo mogę wrócić do domu. – Zielonooki sceptycznie podchodził do tego zapewnienia. Widoczne kości mówiły same za siebie.
– Nie kłam. Widzę, że wszystko pozostaje bez zmian, a jest nawet gorzej. – Mężczyzna usiadł na brzegu łóżka, ujmując w dłonie marne, blade palce Vargasa. Delikatnie je głaskał, patrząc na ich właściciela czule. Przyszedł po wiadome rzeczy. Zaufanie Feliciano i możliwość wyciągnięcia od jego rodziny gotówki. Długo myślał o tym, że to niepoprawne i bestialskie, lecz doszedł do wniosku, że na pierwszym miejscu zawsze są osobiste potrzeby. Jeżeli chce się w tym świecie przeżyć, trzeba być egoistą.
– No dobra, nie ma u mnie poprawy. I masz rację, jest gorzej. Lekarze ciągle mówią, że z takim nastawieniem mogę najwyżej umrzeć, ale nie sprawia to, że mam więcej motywacji. Wolę mieć to za sobą i odejść. – Kolejny raz zrobiło się ciemno przed oczami Vargasa. Widział bolesne rzeczy.
Cmentarz, pogrzeb, tłum płaczących ludzi. Wśród nich on, Ludwig. Również ubrany na czarno, kładący bukiet czerwonych tulipanów na ponurą mogiłę. Tulipany, jedne z jego ulubionych kwiatów! Co za szczęście, że ukochany dalej o tym pamiętał! Tylko szkoda, że dostałby je w dniu swojego ostatecznego odejścia. Nie może spotkać się z nim dopiero wtedy! Musi wcześniej, w innych okolicznościach.
– Powinieneś się leczyć. Już nie jedynie z anoreksji, ale też psychicznie. Trochę ci się zwariowało przez pobyt w tym miejscu. – Ferreira niezręcznie się zaśmiał, wyczuwając oziębłość ze strony chorego. Wątpił, by to była szorstkość wobec niego. Bardziej wobec siebie samego. – Ale hej, historia ta nie musi mieć złego zakończenia! Na pewno uda ci się z tego wyjść.
Bezkrytyczne podejście do sprawy było chyba normalne w tej rodzinie. Antonio był taki sam, a jednak tak różny od brata.
– Dziękuję za wiarę, ale nie. – Vargas delikatnie podniósł kąciki ust. Przerażenie w oczach Afonso było słodkie, aczkolwiek też utrzymywało go w stwierdzeniu, że zmienił się nie do poznania. Może to dlatego, że jest niewyspany, a może, bo anoreksja wchłania go do czarnej dziury zwanej śmiercią.
Mimo dziwnej atmosfery, znajdowali ze sobą nić porozumienia. Obydwoje czuli się odrzuceni, mieli ciężką sytuację w życiu, wzajemnie interesowali się swoimi potrzebami. To znaczy, Feliciano się interesował Afonso, ale to szczegół. Ferreira wolał pieniądze, a nie od dzisiaj wiadomo, że nawet gdyby Vargasowie byli na skraju bankructwa, to i tak byliby w stanie komuś pożyczyć połowę reszty majątku z samej dobroci serca.
– Uwierz w siebie. Nic nie jest stracone. – Przysunęli się do siebie. Od zielonookiego biło ciekawym gorącem, którego rudowłosy pragnął zaznać bardziej. Z aury dookoła Afonso czytał, że nie chce mu zrobić krzywdy, jednak nie jest też do końca pewny swoich zamiarów. Wydawało mu się to rozczulające. Z jakiegoś powodu ciągnęło go do bliższego poznania Ferreiry i dowiedzenia się dlaczego tak bardzo nalega na pogłębienie kontaktu.
– Tęsknie za nim. – Rzekł Vargas, gwałtownie zmieniając atmosferę spotkania. Z całkiem spokojnej, melancholijnej rozmowy o życiu i śmierci, zrobiło się strasznie przytłaczająco i depresyjnie. Szatyn westchnął z irytacją, dochodząc do wniosku, że nie zdobędzie Vargasa dopóki nie wybije mu z głowy Beilschmidta.
– Oh, przestań już o nim mówić! Skrzywdził cię, a ty dalej trwasz w tym krzywdzącym uczuciu. To nie ma sensu. Kiedyś na pewno znajdziesz bardziej wartościową osobę, a wtedy Ludwig nawet nie wpadnie ci do głowy. – Łatwo było tak mówić, kiedy nigdy szczerze się kogoś nie pokochało.
Feliciano miał nadzieję i plany. Pragnął tylko, by ktoś otoczył go opieką i z miłością pomógł w wyleczeniu się. Może chciał za dużo, może Ludwig nie był życiowo zdolny do spełniania cudzych podstawowych potrzeb. Wszyscy mieli rację. Zakochał się w złym człowieku i na dodatek nie potrafił bez niego żyć. Czy nie lepiej będzie żyć bez czegokolwiek? Najlepiej wcale.
– To nie jest takie proste... Tobie nigdy nie zależało na kimś w ten sposób. – Rudowłosy nie zwrócił uwagi na to, że Afonso mocno ścisnął jego dłoń. To nie było typowe ściśnięcie od niechcenia, a pełne wsparcia. – Myślisz, że kiedyś uda mi się zapomnieć?
– Jak dożyjesz i się postarasz, to pewnie tak! – Serce Vargasa przestało bić tak szybko, a pojawiło się na nim cudowny spokój. Błogi stan ducha, który przekazywał mu, że nie jest tak źle. Miał szansę, której zmarnować nie wypadało. Ferreira przejechał dłonią po kruchym policzku "miłości", czule na nią patrząc. Dłoń była ciepła, w porównaniu do twarzy Feliciano. On był zimny, bez życia.
– Jesteś bardziej opiekuńczy, niż mógłbym pomyśleć. – Rzekł złotooki, oddając się przyjemności i kompletnie tracąc zmysły. Przymknął oczy, mając wrażenie, jakby się unosił. Było mu tak dobrze.
Jednak nie wszystko może trwać wiecznie. Radość płynąca z obecności Afonso też. Drzwi od klatki niespodziewanie się otworzyły, a do pokoju wparował Lovino, widocznie zdenerwowany.
Miał przekazać parę ważniejszych spraw bratu, a że Afonso się go uczepił i potem jeszcze dla żartów go wyprzedził, to już inna sprawa.
– Odsuń się od Feliciano w tej chwili! – Starszy Vargas wydawał się być zirytowany, ale też nadzwyczaj spokojny jak na siebie. Po prostu chciał zobaczyć rodzeństwo, powiedzieć kilka załamujących rzeczy, a ten idiota korzystał z jego nieobecności i przymilał się do Feliciano, jakby dnia poprzedniego nie flirtował z nikim innym, jak z nim samym. Kretyn bez moralności.
– Nie przesadzaj, Lovi! Jedynie pocieszałem ci brata, a otwarcie przyznaje, że chciałby ze sobą skończyć. – To nie był dobry moment na wyciąganie rzeczy sprzed niewielu momentów. Rudowłosy spojrzał z oburzeniem na gościa, czując się zdradzonym. To nie miało wychodzić do rodziny! Zaraz jeszcze będą kazali mu się leczyć w psychiatryku po wyjściu stąd, a miał dosyć zamknięcia w wiecznie tych samych czterech ścianach bez jakiegokolwiek towarzystwa, będąc nazywanym wariatem.
– Wyjdź już. Muszę porozmawiać z Feliciano. – Afonso niechętnie wstał, ostatni raz uśmiechnął się do "ukochanego" i wyszedł, zostawiając rodzeństwo same. – O co chodzi z twoimi chęciami śmierci? Aż tak bardzo nie masz motywacji do życia? – Zapytał zielonooki oschle. Albo to była jego specyficzna czułość i zmartwienie.
– To nic ważnego. Ty też często mówiłeś, że nie chcesz żyć, a nic z tego nie wychodziło. U mnie teraz jest tak samo. Nie ma powodów do obaw. – Lovino przewrócił oczami, siadając na starym miejscu Ferreiry. Miał do przekazania bratu ważną rzecz, lecz raczej nie miał serca tak po prostu mu o tym powiedzieć. Nie sam, nie bez przygotowań i nie po dowiedzeniu się, że z psychiką Feliciano jest tak źle. Nie był kompletnie bezduszny. Nadal się martwił, a po nocach śniła mu się śmierć bliskiego. Nie mógł stracić drugiego brata. Dopuszczenie do tego będzie jego własną śmiercią. – O czym chcesz ze mną porozmawiać?
– Ah, no tak... – Nie miał nerwów do mówienia tego. Nie mógł skrzywdzić Feliciano i odbierać mu doszczętnie szanse na spotkanie z byłym. Przeniesienie koszmarów do rzeczywistości odbyć się nie może.
– Właściwie, to już zapomniałem o czym miałem ci powiedzieć. To i tak nie było coś wielce ważnego, więc się nie martw! – Romano zaśmiał się nerwowo, ale to nie sprawiło, że Feliciano dostrzegł kłamstwo w jego słowach. Jedynie się uśmiechnął i postanowił rodzeństwu zaufać.
W końcu powrót do Włoch dalej nie jest pewnością, prawda?
***
Problemy się nawarstwiły. Było ich coraz więcej, a z każdym następnym nie wiedział jak sobie z nimi radzić. Nieważne czy dostawał pomoc rodziny, przyjaciół lub partnera, wiecznie czuł się sam w swoich zmartwieniach. Czasami chciał to zakończyć zaledwie jednym ruchem noża przy gardle. Jednak to by była oznaka za dużej słabości. Musiał wytrzymać i nie zawieść pozostałych. Nieważne, jak bardzo jest na skraju wytrzymałości, a jego głowa tworzy coraz mroczniejsze scenariusze.
Nie było chwili, w której jego serce przestawało bić cholernie szybko. Wiecznie ten sam rytm, momentami nierówny, a jednak przekazujący mu ważną wiedzę, że jakimś cudem dalej żyje. I jeszcze te przeszkadzające szepty między uszami. Zrób to, tamto, nie powstrzymuj się, tego nie rób, nie zostało wiele czasu, koniec jest bliski, idziesz niepoprawną ścieżką. Zwariować można.
Domyślał się, że po walce z ojcem sam zacznie się leczyć, gdyż nierzadko płakał z byle powodu, był ospały, rzucał przerażającymi propozycjami. Nie był sobą.
Po próbnej maturze wcale nie było lepiej.
– Feliks, skup się. Rozumiem, że to dla ciebie trudne, ale stres ci nie pomaga. – Chcąc czy nie, faktyczna matura była za parę tygodni. Wiele rzeczy ją utrudniało, jak zmiana dyrektora, liczne afery, albo zwykły kłopot z organizacją. Gilbert nie miał lepiej. Przyszykowanie Feliksa do matematyki było daremnym trudem, bo ilekroć Łukasiewicz zaczynał coś rozumieć i robić to dobrze, tak dnia następnego wszystkiego zapominał.
– Staram się! Nie widzisz? Najwyżej to zawalę, zrobię ściągi i będzie zdane. Matura nie świadczy o całej mojej przyszłości. Nawet nie wiemy czy dożyję. – Beilschmidt drgnął. Feliks nie miał prawa wylatywać z takimi oświadczeniami. Nic nie było stracone, a trzymanie Adama na dystans szło w zadowalającym kierunku. – Co gdybyśmy przyjęli taki sam sposób eliminacji, jak on?
Zielone oczy wręcz iskrzyły z groźnego nastawienia. Psychopatyczne plany chyba były dziedziczne.
– Nie mów tak! Nie będziemy komukolwiek robić krzywdy, a ratunek znajdziemy na drodze prawnej. Nieważne ile pieniędzy ktoś wpłacił w sądzie, żeby Adama uwolnić, na mordercę ich obowiązkiem jest zareagowanie. – Nie miał w ciągu dalszym żadnej ofiary śmiertelnej na koncie, lecz za to jego "kochany" syn nie dumnie gościł na swoich rękach mniejsze i większe blizny po jego aktywności. Dlaczego z tego nie skorzystali?
– Tak tylko sobie żartuję, nie mam zamiaru być tym głupszym. – Łukasiewicz posłał do albinosa szeroki uśmiech, próbując zapewnić o dobrym poziomie swojego zdrowia psychicznego. Był wystraszony. To normalne, że sięgał radykalnych rozwiązań dla swojego bezpieczeństwa.
– Mam nadzieję, że jedynie żartujesz. – Białowłosy niepewnie się zaśmiał, wracając do sprawdzania kolejnego, wykonanego zadania. Same błędy.
W tym samym czasie zielonooki kręcił się na fotelu, zastanawiając się jak bardzo przyprawia partnera o bóle serca. Martwił go na każdym kroku. Miałby prawo zabrać go do jakiejś kliniki, by porządnie go przebadali i powiedzieli co dalej. Może faktycznie powinien chwilowo odpuścić. Ojciec i tak nie okazywał wobec niego znaków życia. Mógłby pozbyć się szmerów z myśli.
Tej potwornej ciemności, która pomału zamykała go w gąszczu amoku.
– Zrobiłeś prawie dobrze, ale błąd w tym miejscu sprawił, że potem całe zadanie poszło się pieprzyć. – Beilschmidt wskazał palcem na czołowe miejsce, tym samym ukazując Feliksowi stos czerwonych skreśleń, a na końcu prawidłowy wynik. Nie pozostawało nic innego, jak westchnąć w dezaprobacie. – Skończmy na dzisiaj. Będziemy kontynuować jutro.
– Bardzo cię denerwuję? – Zapytał smutno zielonooki, widząc lekką irytację w czerwonych oczach.
– Nie, dlaczego? Rozumiem, że coś sprawia ci problemy, chociaż... – Z jednej strony nadeszła myśl, że lepiej wątku nie kontynuować, a z drugiej strony telefon zawibrował przez wysłaną wiadomość. Francis znowu potrzebował pomocy w ogarnięciu arkuszy egzaminacyjnych?
– Kto to? – Blondyn niewinnie się wychylił, zaglądając za ramię albinosa. Z tyłu głowy pojawiła się myśl o kochankach, jednak to jeszcze raz jego chory łeb.
– Adam wynajął płatnego mordercę z deep webu. – Odparł żartobliwie Beilschmidt, kończąc wypowiedź śmiechem i pokazując wiadomość blondynowi. Nic nie można było zrozumieć z kilkunastu kropek i dywizów. Domyślali się co to jest i jaką informację mogło zawierać. Z jakiegoś powodu Feliksowi nie wydawało się to zabawne, a nawet bardziej niepokojące. Ewentualnie bał się byle gówna.
– Kod morse'a... Nie sądzisz, że lepiej będzie to sprawdzić? Nawet jeśli to głupi żart, bezpieczniejsze będzie przekonanie się o co chodzi. – Byłoby całkowicie inaczej, gdyby notka była od znajomego numeru, ale nie, wysłał to ktoś obcy. Jednak na pewno też znajomy. Nie bez powodu korespondencja dotarła akurat do Gilberta, a powód nie mógł być żartem.
– Panikujesz. Takimi "pogróżkami" jedynie bardziej się upokarzają i robią z siebie idiotów. Nie ma czego się bać. – Beilschmidt ucałował Łukasiewicza w policzek, zanurzając palce w burzy blond włosów. – Naprawdę nie ma potrzeb do obaw. Gdyby jednak okazało się to ważnym tropem, pójdziemy z tym na policję. Na razie zajmijmy się twoją maturą. Wynajęty morderca zrozumie, że masz coś do załatwienia. – Tym razem bez wyjątku obydwoje zachichotali.
– Nie chcesz tego przetłumaczyć? Przynajmniej się pośmiejemy. – Albinos przewrócił oczami, rzucając telefon na łóżko. Nie miał zamiaru zawracać sobie głowy głupotami.
Aczkolwiek, miał w głębi myśli wrażenie, jakby powinni zająć się tym już teraz. Czy wychodził na nieodpowiedzialnego?
– Powiedziałem ci już, byś się tym nie przejmował. – Wstał z krzesła i wziął ukochanego na ręce, kierując się z nim na posłanie. Feliksowi to nie przeszkadzało, wręcz bardzo się cieszył z takiego obrotu spraw. Nawet w obliczu największych problemów oraz niebezpieczeństwa powinno się znaleźć moment na przyjemności. Co może bardziej wywołać uśmiech na twarzy, jak nie wygłupy z partnerem? – Zamknij oczy, zrelaksuj się i zapomnij o wszystkim co teraz się dzieje.
I właśnie teraz, po raz pierwszy od wielu tygodni, Feliks poczuł, że jego serce się uspokoiło, głosy zniknęły, a w otaczającym go mroku miliona problemów zawsze znajdzie się to małe światełko, które sprawi, że odda się w spokojny sen. Chciałby przestać być ospały.
Nie może tego światełka stracić.
Nie może doprowadzić do straty Gilberta.
– Wiesz, że w razie zagrożenia będę cię bronić, prawda? Już wcześniej parę razy stanąłem w twojej obronie i to skutecznie. – W delikatnym półmroku leżeli w swoich objęciach, wracając wspomnieniami do tamtych dni. I chociaż robiło im się słabo na myśl każdego bólu, uśmiechali się. Feliks w szczególności. Jeżeli oddanie swojego życia sprawi, że Gilbert będzie miał zagwarantowane bezpieczeństwo do końca istnienia, mógł się poświęcić.
– Tak, wiem, że będziesz mnie bronić. Jednak proszę, nie bierz się za to. Nie chcę cię stracić, a ja co najwyżej mogę mieć kilka zadrapań. Ty możesz stracić życie. – Beilschmidt nie wyobrażał sobie jakiegokolwiek dnia bez ukochanego. Nie wątpił w fakt, że po utracie Łukasiewicza mógłby zakochać się później w kimś innym, ale wspomnienie prawdziwej miłości pozostałoby na długie lata. Bez niektórych życie jest niemożliwe. – Bądź ostrożny, błagam cię.
– Spokojnie, będę. Dla ciebie zachowam całkowity rozsądek. Co nie zmienia faktu, że również mogę oddać za ciebie życie! – Białowłosy nie lubił, gdy romantyzowało się śmierć, a zwłaszcza kochanej osoby. Pogładził dłonią twarz ukochanego, próbując przekazać tym słodkim gestem, że ma tutaj zostać i się nie narażać.
– Masz żyć. Poradzę sobie. To ja w tym związku jestem od bronienia. – Zaśmiali się, pocałowali pieszczotliwie, a na końcu Feliks wtulił się w Gilberta, zamykając oczy. Już dawno nie czuł się tak dobrze.
Dalej miał zamiar utrzymać to światełko na własną rękę. Bo nawet jeśli Gilbert jest tym od bronienia, w ciągu dalszym ryzykuje.
-. .. . / .--- . ... - . ...-... -.-. .. . / -... . --.. .--. .. . -.-. --.. -. .. .-.-.- / .-- / .--. .-. --.. . -.-. .. .-.- --. ..- / .--. .- .-. ..- / -.. -. .. / ... .--. --- - -.- .- / .-- .- ... / -.- --- .-.. . .--- -. -.-- / .--. .-. --- -... .-.. . -- --..-- / -.- - ---. .-. -.-- / --- -.. -. --- - ..- .--- . -.-. .. . / .--- .- -.- --- / - .-. .- --. . -.. .. ..-.. / .. / ... - .-. .- - ..-.. / .--- . -.. -. . --. --- / --.. / .-- .- ... .-.-.- / -. .. . / -- .- / ... --.. .- -. ... --..-- / --..- . / .--. .-. --.. . --..- -.-- .--- . -.-. .. . / - --- / --- -... -.-- -.. .-- --- .--- . .-.-.- / .-- .- ... --.. / -.- --- -. .. . -.-. / .--- . ... - / -... .-.. .. ... -.- .. .-.-.- / .--. --- -. --- -.-.. / -. .. . / -- --- --..- . -.-. .. . / -... . --.. / ... .. . -... .. . / --..- -.-- -.-.. .-.-.- / .-- - . -.. -.-- / --- -. .. / .-- -.-- --. .-. .- .--- .-.- --..-- / .- / .-- -.-- / .--. --- -. .. . ... .. . / ... -- ..- - -. .-.- / .--. --- .-. .- --..- -.- ..-.. / .-- / --. .-. --- -... .- -.-. .... .-.-.-
*** 15 kwietnia ***
Niezamierzone "spotkanie" w ciągu dalszym tkwiło w jej głowie. Nie dawało o sobie zapomnieć i utrudniało najprostsze czynności, takie jak zjedzenie obiadu, spanie, odrobienie lekcji albo chodzenie. Robiło się ciemno przed oczami, a nogi były porównywalne do waty, gdy na myśl wracało zobaczenie Rodericha wtedy na korytarzu. Jakim cudem nadal była w stanie go kochać? Po tym wszystkim co jej zrobił nie zasługiwał na myślenie o nim i wspominanie tych lepszych dni.
– Nie myśl o nim, nie wspominaj go. Jesteś silną, niezależną dziewczyną, która poradzi sobie sama z wychowaniem dziecka. – Powiedziała sama do siebie Erizabeta, przewracając się na drugi bok. Głowa ją od tego bolała. Prowadziła siebie do zniszczenia i nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie nosiła w sobie drugiego życia. Pozbycie się go dalej krążyło jej po głowie. Powie, że poroniła i nikt jej winić nie będzie. Zdarza się.
Lepiej nie. Poczucie winy będzie nią targać do końca życia. Przy okazji, szanse na odzyskanie Edelsteina znikną. Stwierdzi, że nie musi się do niczego zobowiązywać i nie wróci.
– Co powinnam zrobić? – Pytała siebie samą, choć nie miała sposobu na udzielenie sobie odpowiedzi. Mętlik w jej myślach jedynie się pogłębiał, a z dnia na dzień było coraz mniej czasu na ostateczne postanowienie co ma ze sobą zrobić. Nie powinno się uciekać od swoich problemów.
Ma wsparcie rodziców, nie zostawią jej. Lecz niestety i oni kiedyś odejdą.
Jeszcze są przyjaciele, Feliks oraz Feliciano. Jednak liczyła się boleśnie z faktem, że jest prawdopodobieństwo na to, że oni też odejdą. W ten brutalniejszy sposób.
Jak oni zginą, to i ona. Obiecali sobie dawno temu, że przyjaźń będzie na całe życie i bez siebie nawzajem nigdzie się nie ruszają.
– Eliza, obiad gotowy! – Z ponurych rozmyślań wyrwał ją głos matki, dobiegający z kuchni. Ciekawe, jak ona zareagowała na swoją ciąże. Będzie musiała któregoś dnia ją zapytać, o ile nie wyda jej się to za dziwne. Mozolnie wstała z posłania, rozciągając się i nawet wolniej zeszła po schodach. Dotarł do niej zapach jakiegoś sosu. Nie była w stanie stwierdzić jakiego, ale zje cokolwiek. Narzekali, że nie dba o siebie odpowiednio w czasie ciąży, a przecież od niej zależy rozwój malucha.
– Uśmiechnij się. Przecież wszystko się ułoży. – Zoltán podszedł do córki, przytulając ją i szybko przenosząc do stołu. Nienawidził patrzeć na smutek pociechy, która już niedługo sama będzie mogła się pochwalić swoim małym sukcesem. Choć nazywanie tego w ten sposób w takiej sytuacji jest co najmniej niepoprawne. – Pewnie ci zasmakuje. – Dodał, gdy wzrok dziewczyny wylądował na potrawie.
– Dzięki. Postaram się zjeść wszystko. – Owe starania były niezwykle ważne, a ostatnimi czasy mało mogła w siebie wepchnąć. Niemrawo chwyciła widelec i nabrała na niego trochę makaronu. Feliciano pewnie by był zadowolony z takiego obiadu. Wolała o nim nie myśleć. Nie teraz.
– Za bardzo się dołujesz. Rozumiemy, że za nim tęsknisz, ale widocznie nigdy nie był ciebie wart. Pewnego dnia znajdziesz kogoś, kto cię pokocha szczerze i nie będzie bał się zobowiązań. – Izabela za wszelką cenę próbowała pocieszyć Erizabetę, lecz próby mogły zostać skazane na niepowodzenie. Nie było szans, że Eliza ucieszy się z czegokolwiek. – Nawet nie myśl o pozbywaniu się dziecka.
– Mogę sama o sobie decydować. Najwyżej wszystkim się powie, że poroniłam i nie będą mieli prawa mnie za to winić. – Dla zielonookiej mówienie tego było takie proste. Jednak do słuchania przez innych była to dosłowna męczarnia. Tyle negatywnego nastawienia się w niej kotłowało, że nie była w stanie znaleźć pozytywów. Czy one w ogóle istniały?
– To też przyniesie sprzeciwy z innych stron. – Zaczął mężczyzna, samemu siadając przy stole. – Społeczeństwo jest chore. Nie zrozumieją, że tak o poroniłaś i zaczną cię winić za śmierć dziecka, twierdząc, że nie zadbałaś o siebie i o nie wystarczająco. – Wychodzi na to, że każde rozwiązanie było złe. Hedervary spuściła głowę i wzięła głęboki wdech. Czy nie bezpieczniej będzie ze sobą skończyć? Ona będzie miała spokój do końca wieczności, a dziecko nie będzie dorastało w niepoprawnych warunkach. Dobrze dla obu stron! – Dotrwaj do końca ciąży, przejdź przez poród, a w najgorszym przypadku dla dziecka będzie ono wychowywane przez obcą rodzinę.
– Jeżeli zdecydujesz się na wychowanie dziecka, zawsze dostaniesz alimenty! Mam przynajmniej nadzieję, że dostaniesz alimenty. Jak nie, to wniesiesz na drogę sądową. Masz do tego pełne prawo. – Kochana mama była w stanie znaleźć dobre strony. Po części wywołała na twarzy córki uśmiech, ale też dała dodatkowe zmartwienie. Co Roderich o niej pomyśli w takim wypadku? Nie będzie go pozbawiała z pieniędzy, chociaż mogła.
– Wiem o tym... Jednak chyba łatwiej będzie zostawić go w spokoju i przyzwyczaić się do faktu, że będę samotną matką. Doceniam wasze wsparcie, lecz wiecznie żyć nie będziecie. – To była smutna wiedza. Izabela i Zoltán westchnęli, wracając do jedzenia. Mieli zamiar żyć jak najdłużej dla Elizy i wnuków, ale wiadomo co świat przyniesie? Każdy dzień mógł być tym ostatnim.
– Nie będziesz miała tylko nas. Na pewno znajdziesz sobie nowego partnera, który z chęcią zajmie się twoim dzieckiem. – Naiwne nastawienie, jak na kobietę, która całe życie żelaźnie stąpała po ziemi i trzymała się realizmu. Eliza z urazą zerknęła na matkę, jakby ta powiedziała coś złego.
– Tak, na pewno znajdzie się facet, który będzie chciał związać się z dziewczyną, która samotnie wychowuje dziecko, musiała porzucić marzenia i ma zaledwie grosze w kieszeni! Żaden, dosłownie żaden, nie będzie mnie chciał, choćby dziecko miało kilka miesięcy albo już piętnaście lat i było mniej więcej odchowane. Jedyną deską ratunkową jest Roderich, lecz on tchórzy i nie chce mu się. Nie mam nikogo poza wami. – Oczy się zaszkliły, acz nie pozwoliła ani jednej łzie na wypłynięcie z jej oczu. Taka była rzeczywistość. Nieważne jak bolesna, musiała z nią żyć i ją zaakceptować.
– Eliza, nie denerwuj się. Nie wszyscy mężczyźni są tak negatywnie nastawieni do samotnych matek. Na sto procent kiedyś się znajdzie taki, który... – Wypowiedź Zoltána została przerwana dzwonkiem do drzwi. Sapnął, odchodząc do blatu i zerkając przez wizjer kto taki ponownie ich nachodzi.
Przez głowę Hedervary przeszła myśl, że to Roderich wrócił i postanowił się nią zająć. Uśmiechnęła się radośnie, chcąc już się podnosić i rzucać szczęśliwie na gościa, ale wtedy coś do niej dotarło. Gdyby to był Edelstein ojciec zapewne kazałby mu odejść, nie wracać i zamknąłby mu drzwi przed nosem z napływu nerwów. Zamiast tego spokojnie z tym kimś rozmawiał.
To niestety nie był Roderich.
Mężczyzna odebrał pocztę od listonosza, żegnając się z nim i wracając do kuchni.
– Nie jestem zadowolony z tej informacji, ale twój były partner wysłał ci kwiaty i list. I nawet się z tym specjalnie nie kryje! – Zielonooki z niewielkim oburzeniem patrzył na podpis z małej karteczki "Roderich Edelstein", intensywnie się zastanawiając co takiego sprawiło, że przywiało go do kupowania Erizabecie kwiatów i przepraszania za swój idiotyzm.
– Naprawdę?! – Było jeszcze lepiej. Hedervary nie do końca wyobrażała sobie tak nagłe spotkanie z byłym partnerem, a dostanie od niego prezentu przeprosinowego było znacznie bezpieczniejsze.
– Tak, naprawdę. Ciesz się tym i módl o to, żeby przypadkiem nie zmienił zdania. – Mężczyzna dał dziewczynie podarunek, pozwalając jej na pobiegnięcie do swojego pokoju i tam dokładne przyjrzenie się prezentom. Nie obchodził go niedokończony obiad. Teraz bardziej się liczyła radość Elizy.
" Witaj.
Przemyślałem wszystko. Zrozumiałem swoje błędy i wiem co zrobiłem źle. Tłumaczenie się nie ma sensu. Sama doskonale wiesz co mną kierowało i dlaczego dopuściłem się niektórych zachowań. Pozostaje mi Cię przeprosić. I chociaż nie mogę cofnąć czasu i sprawić, że nie będziesz tak cierpieć przez wszystkie tygodnie, liczę na wybaczenie i na to, że dasz mi drugą szansę. Postaram się otoczyć opieką Ciebie i dziecko. Nie będę wiele obiecywał, lecz na pewno spróbuję być dobrym ojcem, jak i partnerem
Czekam na Twoją odpowiedź. Nie będę się narzucać.
R.E. "
***
Dalej wariował. Bez przerwy zastanawiał się, jak długo jeszcze to piekło będzie trwało, ale ilekroć pytał kogokolwiek, nie otrzymywał odpowiedzi. Nieustannie go ignorowano, a przecież zaledwie pragnął wiedzieć ile ta klatka będzie mu służyła za dom. Dzień po dniu wpadał na coraz gorsze pomysły, a próby ucieczki ze szpitala chyba były najgorsze. Oglądanie widoków zza okna nie zawsze wystarczało.
– Chcę stąd wyjść... Muszę stąd wyjść. – Rzekł blado Feliciano, spoglądając na tę samą pielęgniarkę, która od samego początku jego pobytu tutaj przychodziła do niego mu towarzyszyć. Jedną z bardziej istotnych rzeczy było otoczenie pacjentów wsparciem i robienie wszystkiego, by nie popadli w paranoi. Jednak z jakiegoś powodu Vargas i tak czuł się zaniedbany.
– Wiem, że jest ci tu ciężko i tęsknisz za światem zewnętrznym, ale to ile tutaj jesteś zależy tylko od ciebie. Gdybyś się w końcu postarał i nie buntował w leczeniu mógłbyś wyjść do świata i żyć tak, jak zawsze marzyłeś. Jesteś panem swojego losu. My jedynie ratujemy cię od zakończenia go. – To nie pocieszało. Ledwo uświadamiało go w tym, jak żałosną kreaturą jest.
– Nie możemy przynajmniej wychodzić na krótkie spacery przed szpital? Otwieranie okna nie starcza. – Kobieta zaśmiała się, z politowaniem patrząc na chłopaka. Czasami chciała wejść w skórę anorektyków i porządnie zrozumieć co biega im po głowie. Dochodziła do wniosku, że takie doświadczenie byłoby zbyt bolesne. Współczuła tym niewinnym ludziom, którzy po prostu, albo aż, poszli niewłaściwą ścieżką po rzekome szczęście.
– Jesteście osłabieni. Większy wysiłek fizyczny wepchnie was do grobu lub poważniejszego stanu, który przy nieodpowiednim zajęciu się może prowadzić bezpośrednio na cmentarz. Poza tym, pewnie znajdzie się jakiś desperat, który w trakcie spaceru spróbuje uciec. – Brunetka odeszła od ściany, zerkając na zegar. Za moment powinni zjawić się najbliżsi Feliciano. Zerknęła na niego, czując jak spacerują po niej ciarki po zobaczeniu tak wyraźnych kości. – Nie jesteś sam. Niedługo ktoś do ciebie przyjdzie.
Znowu odwiedziny? Cud, jak na skalę tego szpitala. Już dawno nie miał gości w odstępie paru dni. No chyba, że kolejny raz z niego żartują i twierdzą, że następne spotkanie z doktorem jest wyjęte, jak z jego marzeń. Z tą różnicą, że nie.
Faktycznie długo nie czekał. Drzwi od klatki nagle się otworzyły, a jego zmęczonym oczom ukazała się matka z dziadkiem. Serce szybciej zabiło z podekscytowania, aczkolwiek nie miał siły się uśmiechnąć.
– Jak dobrze cię widzieć, Feli! Każdego dnia się martwimy, że następnego już cię nie zobaczymy, ale na całe szczęście nadal jesteś cały i... Tyle. – Zdrowy nie był pod żadnym pozorem. Lecz Romulus uparcie próbował znaleźć we wszystkim pozytywne strony i pocieszyć wnuka, póki sam mógł. Ostatnio czuł się gorzej. Uroki starości, swoje lata miał.
– Również się cieszę z waszych odwiedzin! Dawno się nie widzieliśmy. Co sprawiło, że postanowiliście przyjść? – Rudowłosy ledwo się ruszył, a już miał mroczki i w głowie się kołowało. Miał wrażenie, jakby te wszystkie zawroty były wielkim krokiem do końca. Czuł na sobie zmartwione spojrzenia rodziny. Zrobiłby wszystko, żeby ich dłużej nie zawodzić, ale zwyczajnie w świecie nie potrafił.
– Lovino ci nie przekazywał co niedługo będzie się działo? – Veronica nie była z tego zadowolona, jednak tak właśnie było najbezpieczniej. Przyszli głównie po to, aby jeszcze bardziej oswoić Feliciano z wiedzą, że niedługo wraca z dziadkiem do starego domu. Romano zapewniał, że wszystko dokładnie przekazał i ponoć brat nie był tym zbytnio zdenerwowany. Jeżeli Vargas ma wrócić do starej, zdrowej formy, musi pierw wrócić do Włoch. Tam pewne osoby nie będą go tak rozpraszać od wyleczenia się.
– Nie, nie mówił mi niczego szczególnego. To znaczy, wspominał o jakiejś ważniejszej sprawie, ale zapomniał co to było. Zachowywał się podejrzanie, ale wolałem nie naciskać. – Veronica i Romulus na siebie spojrzeli niezadowoleni, dochodząc do wniosku, że Lovino zaczyna dbać o psychiczny komfort rodzeństwa w złych chwilach. I niby tak bardzo nie chce tracić drugiego brata. – Stanie się coś złego, tak? – W złotych oczach rozbłysło przerażenie.
– Wiesz, Feliciano, po części będziesz się cieszyć, bo wychodzisz stąd... – Słowa starszego Vargasa zostały przerwane nagłym piskiem radości ze strony rudowłosego. Sam nie dowierzał, że miał na taki ruch wystarczająco energii, a z drugiej strony do zdziwienia dochodziła informacja, że mimo rozwijającej się choroby może stąd wyjść! Czy to nie wspaniałe?
– Nawet nie wiecie, jak się cieszę! Dziękuję wam za to. Obiecuję, że w domu wezmę się za siebie. – Aż szkoda było zniszczyć ten napływ szczęścia. Złoto w oczach Feliciano jakby ożyło. Po wielu dniach błyszczało tak pięknie, przypominało najwspanialsze bogactwa, jakich może doznać człowiek. Były niczym gwiazdy. Dawały wrażenie, że zdrowy człowiek dalej gdzieś jest pod osłoną skóry i kości.
– Nie o to chodzi. – Zaśmiał się ponuro Romulus, dostawiając sobie krzesło. Przełknął głośno ślinę, dokładnie obserwując, jak złociste światełka powoli gasną. Zabrał nadzieję. – Wychodzisz z tego szpitala, owszem, ale po to, byśmy wrócili do Włoch i żebyś tam się leczył. – I w tym momencie wszelkie marzenia zostały ot tak zatopione.
– Ale jak to? Na pewno żartujecie... Nie opłaca nam się wracać do Włoch. Jestem pewien, że to tylko nieśmieszny żart! – Feliciano uśmiechnął się naiwnie, ściskając w dłoniach materiał kołdry. Oni nie żartowali. Poważnie miał wracać do rodzinnego kraju, byle zostać odcięty od Ludwiga. I od wszystkich innych, którzy mogli na niego źle wpłynąć. – Nie zgadzam się! Nie będę tam wracać nigdy w życiu!
Było jeszcze raz zimno. Białe ściany zmieniły kolor na wzór czarnego, a miękkie posłanie zrobiło tak twarde. Chociaż normalnie oddychał, brakowało mu powietrza. Serce tak prędko biło, że aż było mu słabo. Chude ciało zostało wątpliwie dumnie ozdobione dreszczami, a kości straciły na swojej sile. Czuł się tak, jakby się dosłownie uginały. Wszystko szumiało. Nie dochodziły do niego normalne dźwięki, a szum, irytujący szum.
To był sen. Na sto procent to był sen!
To musiał być sen.
Nie godzi się na to, żeby odrzucali go od jego jedynego sensu leczenia się. Od jego motywacji.
– Feliciano, zrozum, że to dla twojego dobra! Nie próbujemy ci zaszkodzić, a sprawić, że w końcu będziesz zdrowy. Kiedy wrócisz do siebie będziemy mogli wrócić tutaj, ale na razie wracamy do pierwszego domu. – Veronica rozumiała przerażenie syna, ale jego buntowanie się było przesadą. Nie mogła stać się wrogiem dla własnego dziecka.
To było wydarzenie wyjęte prosto z koszmarów. Często po nocach śnił mu się powrót do Wenecji, lecz zawsze takie sny wydawały mu się na tyle abstrakcyjne, że od razu je wykluczał z przeniesienia się do rzeczywistości.
– Tylko mi bardziej szkodzicie! Chcecie, bym odsunął się od Ludwiga i w końcu przestał o nim wiecznie mówić, tęsknić za nim i chcieć by wreszcie do mnie wrócił. Tak, wiem, że nasze rozstanie jest tylko i wyłącznie moją winą, ale nie musicie mnie tak za to karać. – Nie wierzył mu w ciągu dalszym, acz uczucia robiły swoje. Miał tyle powodów do nienawidzenia ukochanego, a jednak dalej go kochał i uparcie chciał jego powrotu.
Problem w tym, że już chyba się nie interesował. Jego uczucia ponownie nie były odwzajemnione.
– Spójrz na to z innej strony. Kiedy pozbędziesz się wszelkich chorób, będziesz mógł na nowo starać się o Ludwiga. On sam będzie bardziej chętny, gdy zobaczy, że nie musi się męczyć z twoją anoreksją. – Vargas już nie słuchał. Nie miał zamiaru otaczać się fałszywymi ludźmi, którzy pod przykrywką dbającej rodziny w rzeczywistości chcą go zepchnąć do urwiska zwanego śmiercią.
– Skoro dla niego dbanie o mnie w czasie anoreksji jest takie męczące, to znaczy, że nigdy nie pokocha mnie szczerze. Zostawcie mnie w spokoju. – Vargas odwrócił się, wgapiając się tępo w okno. Koniecznie musiał uciec. Wyrwać się z więzienia i pokazać, że nikt nie będzie go kontrolować i wywozić do miejsc, które go zabiją.
Nieodpowiedzialne zagranie, lecz robi to dla swojego szczęścia. Bo koniec jest obecnie jego definicją wiecznej radości. Jedynie śmierć mogła go zbawić od dalszego cierpienia.
***
" Hej.
Głupio mi tak do ciebie pisać po tym wszystkim, ale muszę ci powiedzieć o pewnych rzeczach. Proszę, nie wyrzucaj tego listu. Zatrzymaj go. Możesz go przytulać, gdy zacznie ci mnie brakować, a nie będzie jak mnie przytulić. To dla mnie ważne. Pamiętasz, jak mnie przytulałeś, kiedy jeszcze byliśmy parą, prawda? No właśnie.
Wiele się działo, wiele też się zakończyło. Między innymi nasz związek. Wiem, że to moja wina i powinienem być zły tylko na siebie. Ty jedynie próbowałeś mnie uszczęśliwić i wesprzeć w nieudolnym leczeniu się. Przepraszam za skreślenie cię tak szybko. Nie zasługiwałeś na takie traktowanie, a w pewnym momencie przecież już mnie szczerze kochałeś. Naprawdę przepraszam.
Lecz jedna bolesna rzecz od zawsze była faktem. Jesteś jedynym, który od samego początku chciał mojej śmierci. Mam miliony powodów do nie ufania ci mimo wszystko. Zrobiłeś początkową głupotę, której nie przemyślałeś.
Może jest sposób na naprawienie tego, ale chyba już nie ma sensu próbować. Wracam do Włoch, żeby się leczyć. Rodzina twierdzi, że tam będzie łatwiej, a ja i tak nie mam wiele do gadania. Jestem dla nich niewolnikiem. Jednak i tak mam nadzieję, że wszystko potoczy się dobrze i faktycznie będę zdrowy. Tak, jak zawsze chcieliśmy. Twierdzą, że bez aż tak bliskiego kontaktu z tobą i małej odległości łatwiej mi będzie zapomnieć i skupić się na swoim stanie zdrowotnym. Pewnie mają rację. Ponoć na mnie nie zasługujesz.
Kiedy to czytasz, to zapewne już jestem w drodze do Wenecji, a może już jestem w szpitalu. Tego nie wiem. Liczę na to, że zrozumiesz i nie będziesz ubiegać się o kontakt. Pora zapomnieć, przynajmniej chwilowo.
Feliciano Vargas."
– Kiedy mu to wyślesz? – Zapytał Lovino, czytając wyznanie któryś raz z rzędu.
– Pewnie dzień przed wylotem do domu. – Odrzekł cicho Feliciano, odkładając długopis. Na razie jedynie to mógł zrobić dla byłego.
***
Wiatr delikatnie świstał, liście na drzewach wydawały niezbyt intensywny szelest przez ruch nimi spowodowany, nawet ludzie dookoła wydawali się jacyś spokojniejsi i nie robili wielkiego hałasu. Pogoda była perfekcyjna. Słońce przygrzewało, co prawda było parę ciemniejszych chmur, ale one niczego nie zwiastowały. W oddali przebiegł bezpański kot, a gołębie wolno chodziły i między trawą szukały czegoś do jedzenia.
Można powiedzieć, że wszystko chwilowo się uspokoiło.
Chociaż nie do końca. Zawsze pozostanie jedno "ale", do którego mimo, że bardzo się nie chce, trzeba się odnieść.
Ludzi było wielu. Każdy mniej lub bardziej wykazywał zainteresowanie, lecz nie na tyle, żeby od razu zawieszać wzrok na długie minuty. Jednak czasami i to mogło wywołać duży dyskomfort.
Czuł, że mu duszno. Dookoła niego był ucisk związany z tymi wszystkimi przechodniami. I zaraz po nich była konkretna obawa, siedząca w samochodzie, który widział podczas dzisiejszego spaceru któryś już raz.
Czarne auto, kojarzące mu się z martwymi empatiami i ludzkością pewnych osób. Z prawie zakrytą tablicą rejestracyjną, tak samo zakrytą, jak prawdziwe oblicza niektórych ludzi. Okna też wydawały się być przyciemnione, niczym plany oraz intencje poszczególnych jednostek, które nie do końca chcą dzielić się sposobami na rozwinięcie swojej przyszłości.
– Może lepiej wrócimy już do domu? Ściemnia się, robi się coraz zimniej. W domu również możemy zrobić ciekawe rzeczy. – Feliks z różnie rozumianym uśmiechem spojrzał na Gilberta, mocniej ściskając dłoń i wręcz swoim słodkim wzrokiem zmuszając go do zerknięcia na niego. Beilschmidt zdawał się pomyśleć o rzeczach wyjątkowo dwuznacznych. Przekonywało go to do powrotu do domu, ale przecież mogli jeszcze chwilę pospacerować w parku, ciesząc się piękną pogodą i tym, że na moment mogą odpocząć od zaczepek Adama. Wcięło go?
– Niech zgadnę, znowu coś ci nie pasuje? – Na policzki blondyna wstąpił uroczy rumieniec, acz kryjący się za nim powód już do takich słodkich nie należał. Beilschmidt niechętnie pociągnął partnera na jedną z ławek, patrząc na niego intensywnie i próbując zrozumieć o co może mu chodzić. Uważał, że Łukasiewicz przesadza. – Nikt nam nie zagraża. Nikt nie chce nam zrobić krzywdy. Adam się względnie uspokoił, a Maria jest zajęta innymi sprawami.
– Nieprawda! Czuję i widzę, że ktoś nas śledzi i zdecydowanie próbuje zrobić krzywdę. Nie widziałeś tego czarnego samochodu? – Dzisiaj spotkali wiele aut w takim kolorze. Dlaczego to jedno, konkretne auto miałoby zwrócić jego uwagę? Albinos westchnął. Może faktycznie wykazuje się ignorancją. Powinien zrozumieć zmartwienie ukochanego, a nie jeszcze posądzać go o to, że wariuje. Chociaż po części była to prawda.
– Jak ten samochód wygląda i gdzie go widziałeś? – Zielonooki zamyślił się na chwilę. Trudno było nagle przywołać do pamięci wszystkie momenty, w których tajemniczy pojazd mniej lub bardziej dyskretnie za nimi podążał.
– Niedaleko twojego domu, gdy wychodziliśmy, przy sklepach, muzeum, na placu, kiedy wchodziliśmy do parku. Pewnie jest wiele więcej chwil, ale też nie zawsze zauważałem. – Gilbert przytaknął, schylając głowę. Miał w niej taki bałagan, że już nie wiedział co ze sobą zrobić.
Zdrowy rozsądek mówił mu, by jak najszybciej zgłosili sprawę na policję, a na pewno ojciec Feliksa stoi za tymi akcjami. Jednak pozostałe drogi myślenia kazały zaczekać, rozejrzeć się jeszcze, korzystać ze spokoju póki mogli.
– Dobrze, możemy wrócić. Dzisiaj już nigdzie iść nie będziemy, lecz jeżeli czujesz taką potrzebę możemy jutro udać się na policję i o wszystkim opowiedzieć. – Zielone oczy jakby zaświeciły się ze szczęścia. Usta przywdziały cudowny uśmiech, a roześmiany chłopak momentalnie rzucił się ze łzami w oczach na partnera, cicho dziękując mu za przyjęcie odpowiednich kroków. Czuł się bezpieczniej.
– Naprawdę dziękuję! Nie mogłem już patrzeć na to, jak ignorowałeś wiadome sygnały niebezpieczeństwa. Chcę jutro pójść na posterunek policji. Nie możemy dłużej udawać, że nic się nie dzieje. – To nowość, że Łukasiewicz wykazywał się większą odpowiedzialnością od Beilschmidta.
Przez dłuższą chwilę trwali w uścisku. Mimo coraz zimniejszego wiatru czy białych chmur zamieniających się w te szare, nie mieli zamiaru się spieszyć z zaprzestaniem okazywania czułości. W czasach takich, jak te, musieli być siebie blisko. Ze skupieniem słuchać swoich słów, spełniać potrzeby, a na końcu dnia dawać sobie nawzajem całych siebie i wsłuchiwać się w wzajemne bicie serca.
W końcu wstali, kierując się do wyjścia z parku. Nie mogli tutaj siedzieć wiecznie. Pogoda faktycznie się psuła, a nie mieli zamiaru zmoknąć na deszczu lub co gorsza zastać burzę.
– Feliks, nie przejmujesz się tym co dzieje się z Radmilą i Magdaleną? – Łukasiewicz przypomniał sobie o tym, jak matka przy ostatnim spotkaniu mówiła, że sobie poradzi i wszystko jest pod kontrolą. Cały czas to powtarzała. Nie wierzył w to za każdym razem, ale w końcu dotarło i zaczynał twierdzić, że naprawdę na pierwszym miejscu powinien stawiać siebie, a dopiero na drugim najbliższą rodzinę. W tym Gilberta. Też się do rodziny zaliczał.
Radmila też zdawała się być samowystarczalna i nie bała się ojca, dlatego martwienie się o nią byłoby jedynie oznaką nadopiekuńczości. Jakub był zupełnie odrębną historią. Trzymał z Adamem. Jednak zawzięcie mówił, że jest po ich stronie, co nie zawsze udowadniał właściwie.
– Wiesz, staram się myśleć pozytywnie. Mimo wielu zmartwień dotyczących mojego i twojego bezpieczeństwa, o nie martwić się nie muszę. Same mnie zapewniły o swojej ostrożności, więc nie zaprzątam sobie głowy baniem się o nie. – Feliks wyszczerzył się, próbując zatuszować fakt, że jednak gdzieś w środku parę zmartwień jest. Rozmawiał z nimi regularnie. Nie było po nich słychać, że coś złego jest na rzeczy.
– To naprawdę świetnie, że nie martwisz się o nie przesadnie. Rozmawiałem z nimi niedawno i mówiły, że jest dobrze. Mam nadzieję, że nie kłamały. – Beilschmidt przypomniał sobie o cudowności, jaką emanowała Magdalena. Była matką, o jakiej marzył od dziecka. Czułby się paskudnie, gdyby stała jej się krzywda, a jednak traktował ją, jak część rodziny. Feliks otwarcie mówił, że do niej należy, dlatego zobowiązywał się do dbania o każdego. Pomijając Adama. I trochę Jakuba. – Chciałbyś je kiedyś odwiedzić? Jeszcze trochę czasu zleci, zanim wrócisz do domu.
– O ile do niego wrócę. Dalej mamy zaklepane tamte mieszkanie, co nie? – Irytujące, że ciągle wypadało to białowłosemu z głowy. Lecz wydawało mu się, że okazja nie przepadła. – I tak, chętnie bym się z nimi spotkał gdzieś na mieście.
– Mówiąc o mieszkaniu, dalej jest do naszej dyspozycji. Mówiąc o twoim spotkaniu z siostrą i mamą, dogadajcie się sami kiedy chcecie spotkania. Nie będę w to ingerował. – Mocniej ścisnęli swoje dłonie, kierując się do ulicy. Jak przez nią przejdą, to już będą mieli prostą drogę do domu, a tam odpoczną i przyszykują się do jutrzejszych trudów.
Szli spokojnie, bez pośpiechu. Z uwagą przysłuchiwali się swojemu oddechowi, czasami dając więcej uwagi śpiewu ptaków lub śmiechom dzieci w oddali. Aż chciałoby się mieć własną pociechę, którą by się zadowalało całe życie i oglądało jej radość. Strefa marzeń nie znała granic. Nie mogli teraz sobie tego wyobrażać. Rozpraszało ich to od właściwych celów, które były priorytetem. Po uspokojeniu się mogą myśleć o poważnym związaniu się. Na razie luźny związek.
Zbliżali się do ulicy.
Feliks bez przerwy myślał o czarnym samochodzie. Dlatego też był gotowy bronić ukochanego przed ewentualną krzywdą. Kochał go.
Dyskretnie wspominali sobie inne piękne momenty ze swojego związku, który przecież ma trwać wieczność i jeszcze dłużej. Nikt ani nic nie było w stanie ich zatrzymać od wspólnego dążenia po szczęście. To było zaskakujące nawet dla nich. Od lat nie czuli do drugiej osoby tak silnej emocji. Miłość zdawała się im nieosiągalna.
Stanęli przed przejściem, czekając na odpowiednie światło.
Samochód był praktycznie na widoku, a kierowca nie krył się z faktem, że ma ich na swoim celowniku.
Mieli wiele planów. Oczywiście na pierwszym miejscu było pozbycie się Adama, a następnie zamieszkanie razem w ustalonym miejscu, ale poza tym w planach było parę innych istotnych rzeczy. Jak na przykład kilka tygodni w Polsce, może również wyjazd do kilku innych krajów by odpocząć.
Przy okazji chcieli blisko siebie realizować się zawodowo. Niekoniecznie ten sam zawód, ale zbliżony do siebie i by mogli wzajemnie pomagać sobie w samorealizacji. Gilbertowi powoli nudziło się uczenie fizyki, a było przecież tyle ciekawszych rozwiązań. Feliks osobiście marzył o branżach internetowych, gdzie niekoniecznie musiał się od razu ujawniać imieniem i nazwiskiem. Choć wspólna praca brzmiała interesująco.
Jeszcze moment, a spokojnie będą mogli przejść na drugą stronę.
Też zależy, jak się interpretowało "drugą stronę".
Nie mieli zamiaru od siebie odchodzić. Gdzie pójdzie Gilbert, Feliks będzie za nim podążać i na odwrót. Zależało im na sobie tak bezgranicznie, że nie wyobrażali sobie dnia bez siebie. Nie dopuszczali do siebie nawet dnia, w którym jedno z nich odejdzie, a to drugie aż do swojego końca pozostanie samo. To było zakończenie, którego się bali najbardziej.
Światło się zmieniło. Bez słowa, dalej trzymając się za ręce, zaczęli przechodzić. Rozejrzeli się na prawo i lewo, jednak nie zauważyli czarnego auta.
A właśnie ten samochód się rozpędzał w ich stronę, korzystając z faktu, że dookoła nie było wielu ludzi i nie będzie dodatkowych, zbędnych ofiar.
Pisk opon można było usłyszeć w całej okolicy.
I właśnie to po części zdradziło kierowcę. Zdobył za duże zainteresowanie Gilberta.
Widząc prędko zbliżający się pojazd zareagował błyskawicznie. Wiedział co to oznacza i jak mogło się to skończyć.
To były zaledwie sekundy, a jednak czas dłużył im się bezgranicznie.
Ktoś w innym samochodzie nawet zatrąbił, byle ich ostrzec przed zbliżającym się niebezpieczeństwem.
Nagle samochód był praktycznie zaraz obok nich.
Jeden ruch, a tak ważny. Licząc się z późniejszymi awanturami od Feliksa, o ile ich dożyje, odepchnął Łukasiewicza jak najdalej.
Sam również miał wystarczająco szczęścia, choć upadł na ziemię z niedokładności swoich ruchów. Liczyło się życie, a nie jak zwinnie oraz efektywnie wyminie niedoszłego mordercę.
Jeden, jedyny ruch, a uratował osobę, z którą chciał spędzić resztę życia. I na całe szczęście, okazywało się, że jego istnienie nie kończyło się w tej chwili.
– Co to miało, kurwa, być?! – Krzyknął z niedowierzaniem Feliks, podbiegając do partnera. Wstawał z ziemi, otrzepując spodnie z brudu i kątem oka patrząc, jak pojazd szybko odjeżdża chwiejnym dynamizmem. – Nic ci nie jest? Nigdzie cię nie zraniono, nie jesteś ranny, nic cię nie boli? – Zielone oczy były przepełnione przerażeniem. Prawie łzy mu się do nich cisnęły na myśl, że mógł stracić swoją miłość. Jeden niepoprawny ruch, a już Beilschmidta mogłoby z nim nie być. Albinos się zaśmiał, przytulając partnera.
– Najważniejsze, że tobie nic nie jest, bohaterze. – To nie był dobry moment na wyciąganie zapewnień Feliksa, że odda za niego życie! Sprawa była poważna, mogli zginąć. – I nic mi nie jest. Trochę boli noga, ale niedługo przestanie. – Dodał, by w końcu uspokoić drżące ciało blondyna. Trząsł się, chyba nawet cicho łkał. Zeszli na chodnik, dalej trwając w swoim uścisku. Feliks był sparaliżowany strachem. Ciągle rozglądał się na boki, żeby się upewnić, że ciemnego samochodu już nie ma i nie będzie powtarzać manewru.
– Dzięki Bogu, że nic się nie stało! – Powiedziała jakaś kobieta, nadal zszokowana patrząc na miejsce zdarzenia. – Postąpiłeś naprawdę dobrze, ratując swojego przyjaciela, czy kim dla ciebie on jest. Uniknęliśmy tragedii. – Można powiedzieć, że ego Gilberta poszło do góry, lecz nie to było teraz istotne.
– Trzeba namierzyć kierowcę i go złapać. Takich akcji się odpuszczać nie powinno. Monitoring na pewno wszystko załapał. – Rzekł białowłosy, obserwując kątem oka, jak przechodnie czy inni kierowcy nie wiedzą co ze sobą zrobić.
– Ojciec musi mieć z tym coś wspólnego. – Odezwał się niemrawo Łukasiewicz, nie chcąc tutaj dłużej być. Konieczne było usadowienie się gdzieś, ochłonięcie, napicie się wody i przemyślenie co właściwie się wydarzyło. Było mu tak słabo.
– Na policję trzeba dzwonić! Wiadomo na co ten wariat jeszcze wpadnie?! – Wrzasnął jeden z mężczyzn za kierownicą, wychylając się zza szyby. Pozostali przyznali mu rację, mając w zamiarach już kierować się na policję. Beilschmidt skierował wzrok na Łukasiewicza. Wyglądał na tak przestraszonego, słabego, bliskiego upadku. Nie będzie go tu trzymać na siłę. Wrócą do domu, chwilę się nim zajmie i wróci rozwiązywać sytuację. Im prędzej się tym zajmą, tym lepiej dla ogółu sprawy.
– Wracajmy do domu. – Feliks mocniej się skulił, czując na sobie niewygodne spojrzenia obcych ludzi. Potrzebował przestrzeni, spokoju. Domagał się wielu minut, nawet godzin na ogarnięcie całego zdarzenia.
Jak on o tym powie rodzinie?
– Spokojnie, już wracamy. – Zapewnił Gilbert, ostatni raz spoglądając na ulicę. Wolał nawet nie wiedzieć co by się działo później z Feliksem, gdyby jednak nie przeżył.
Jak bardzo jego psychika i życie byłyby zniszczone?
*** 17 kwietnia ***
Targały nim wyrzuty sumienia. Nie miał wielkiej władzy nad tą decyzją i jego zadaniem było zaledwie przekazanie tej informacji Feliciano, jednak i na tym podołał. Wolał nie wyobrażać sobie bólu, przez jaki brat musi przechodzić wiedząc, że niedługo znajdzie się na nowo w Wenecji. Zostawiając za sobą przyjaciół, stary dom, szkołę, ukochanego. Wiadomo, że z biegiem czasu wróci do Berlina, lecz jak szybko już zależało od efektywności jego leczenia się. Może to zająć kilka miesięcy, a może przeszło rok.
Niektórzy koniecznie musieli wiedzieć o zapadniętych decyzjach. Lovino zdecydował się być tym, który się za to bierze, ponieważ matka zajmowała się szukaniem lotów i uzgadnianiem ostatnich spraw ze szpitalem, a dziadek zajmował się Feliciano i mentalnie szykował na wylot do rodzinnego kraju. Sam wielkiej roboty nie miał. Z bólem chodził od osoby do osoby, mówiąc, że Vargas długo już tutaj nie pobędzie. Zaczynając od nauczycieli w szkole, kończąc na Feliksie i Elizie. Pozostała jeszcze jedna osoba i właśnie przed drzwiami do jej domu stał.
Ludwig zasługiwał na dowiedzenie się o tym. Życie w niewiedzy skończyłoby się źle, a trzymanie urazy do Feliciano za kolejną rzecz nigdy nie będzie dobre. Niechętnie zapukał, czekając na to aż ktoś mu otworzy. Liczył na szybkie, bezkonfliktowe przekazanie całej wieści.
Długo nie czekał. Na całe szczęście otworzył mu młodszy Beilschmidt, dlatego nie musiał się fatygować z szukaniem go po całym domu.
– Coś się stało, że przyszedłeś? Wybacz, ale chwilowo nie mam nawet najmniejszej ochoty na rozmowy z tobą czy jakimkolwiek innym Vargasem. – Ludwig wydawał się niezadowolony. Nie dziwił się. Na jego miejscu również najchętniej by wygonił spod swojego domu brata swojego byłego. Po części byli w podobnej sytuacji, z tą różnicą, że dawna miłość Beilschmidta w ciągu dalszym żyła. Ledwo, ale żyła.
– Mam ważną informację, więc lepiej mnie wysłuchaj. – Romano odepchnął niebieskookiego na bok, wchodząc mu do mieszkania i szybko lokując się na kanapie. Potrzebował chwili na złapanie oddechu, a sama wizja przekazywania tego wszystkiego wydawała mu się osłabiająca. Blondyn sceptycznie mu się przyglądał. Widział w Lovino za wiele Feliciano. Nienawidził tego faktu.
– Co masz mi takiego do przekazania? Nie mam całego dnia, a muszę wykonać parę zadań do pracy. – Powoli się irytował. Zielonooki posłał mu nienawistne spojrzenie, jakby próbował go uciszyć i przy okazji utwierdzić w powadze sytuacji.
– Gówno mnie interesuje co masz do wykonania! Sprawa jest ważna, a przekazanie jej proste nie jest. Chodzi o Feliciano. Powinno cię to wystarczająco zainteresować. – Przez myśl przeszedł najmroczniejszy scenariusz, gdzie Vargas był już martwy i nie miał jak go uratować. Jednak taka informacja doszłaby do niego raczej szybciej i to przez telefon, a nie personalnie od Lovino.
– Dobrze, w takim razie o co chodzi? – Cierpliwość się kończyła. Jednak mimo słabej relacji z Vargasem, i chcąc czy nie dalej istniejących do niego uczuć, musiał wysłuchać o co chodzi. Był to temat niesamowicie dla niego istotny. Szatyn wziął głęboki wdech, niechcący przypominając sobie wychudzone ciało rodzeństwa. Straszny widok. Zupełnie, jak martwy Sebastian na pogrzebie.
– Feliciano niedługo wylatuje do Włoch na leczenie. – Powiedział to szybko, dokładnie, bez zbędnego zwlekania i rozczulania się nad faktem, że Ludwigowi może być smutno. – No więc, to tyle co chciałem ci przekazać. Zrób z tą wiedzą co chcesz. Tylko nie nachodź go. Nie tego teraz potrzebuje. – Wstał z kanapy i już chciał wychodzić z domu, ale został zatrzymany.
– Jak to Feliciano wraca do Włoch? Nie może leczyć się tutaj?! O co chodzi i dlaczego zapadła taka decyzja? – Beilschmidt dawno nie był tak przerażony i nie przeżywał tak jakiegoś faktu. Normalnie by przytaknął i to zaakceptował, jednak pewna część jego osoby dalej chciała o Vargasa walczyć i być względnie blisko. Wylot do innego kraju może zaburzyć całą resztę relacji, która i tak niszczyła się z dnia na dzień. Niepielęgnowany kwiat uschnie. Zupełnie, jak ich związek.
– Normalnie wylatuje z dziadkiem do Wenecji! Czego nie rozumiesz?! Zapadła taka decyzja, bo tak będzie najbezpieczniej i najwygodniej dla Feliciano. W dużej mierze powodem jesteś ty. Ciągle o tobie myśli, chce się z tobą spotkać, dosłownie go rozpraszasz w leczeniu się z anoreksji. Jesteś powodem, przez który pomału umiera. Dlatego postanowiono polecieć do Włoch, żeby tam się leczył i miał zapewnione dobre warunki, przede wszystkim bez ciebie blisko. Wierzymy, że taka odległość od ciebie wybije mu z głowy chęć spotkania. – Nieważne, jak bardzo naiwne to było, mogło zadziałać.
Za to Beilschmidt po prostu stał. Stał i przetwarzał przekazane mu słowa, dopuszczając w końcu do siebie fakt, że jest powodem, przez który Vargas jest bliski końca. Gdyby nie on, mógłby wieść normalne, szczęśliwe życie. Albo niepotrzebnie się obwiniał. Jednak coś było w tym, że to właśnie przez niego złotooki musiał wracać do ojczystego kraju. Berlin faktycznie mógł za bardzo mu się kojarzyć z byłym, dalej trwającym, ukochanym.
– Zrozumiałem. Dziękuję za przekazanie mi tego. Możesz już iść. – Zielonooki westchnął jeszcze raz, dochodząc do wniosku, że mógł nie być taki oschły. Dla Ludwiga zapewne też jest to ciężki okres i mu również należy się nieco taryfy ulgowej. Nieważne, jak źle postępował.
Vargas wyszedł z domu, zostawiając go samego. Nie miał nic więcej do dodania. Od niechcenia się pożegnał, wyszedł i Beilschmidt został sam. Zupełnie sam, tak jak zasługiwał od zawsze. Oparł się o sofę, tępo patrząc w podłogę i zastanawiając się co ze sobą zrobić. Stracił wszystko co mu pozostało, a dalsze staranie się czy planowanie wydawało się bezsensowne.
Uszanować decyzje Feliciano i jego los czy jednak starać się o kontakt i lecieć za nim?
***
Spowitego mrokiem pokoju nocą nie można było opisać. Ani jedno światło nie wchodziło w życie. Było po zmroku, późna godzina, wielu zapewne układało się do snu, by oddać się w ręce błogiej nieświadomości co dzieje się dookoła nich, a co ma miejsce w niepowtarzalnej wyobraźni. Widok konstelacji za oknem ułatwiał sprawę, gdyż był tak magiczny i inspirujący, że trudno było o czymś nie pomyśleć. Wielu też się od tego spotkania uspokajało. Nie wszystkich życie obdarowywało dozą szczęścia.
U niego w sypialni inaczej nie było. Mrok wchodził w każdy zakamarek. Nigdzie nie było lampki czy świecy, która nowym gościom by ułatwiła drogę przez pokój. Istniał zaledwie jeden strumień światła, który i tak co i raz był zasłaniany przez zasłony. One zaś w napływie wiatru delikatnie bujały się od prawej do lewej, a w swoim niewinnym tańcu nieustannie zasłaniały postać stojącą na balkonie.
Nie wzruszało ją wietrzysko, które zrywało się dowolnej nocy, chcąc dać jeszcze znać, że wiosna niekoniecznie zawsze jest taka ciepła. Nie obchodziło go to. Potrzebował spojrzenia w gwieździste niebo i liczne gwiazdy, jakie układały się w mniej i bardziej oczywiste zbiory. W myślach nawijały się wieczory, gdy on mu tłumaczył co dany gwiazdozbiór oznaczał. Lubili to robić przed snem.
Co by zrobił, gdyby go stracił?
O ile zrobiłby cokolwiek. Rozpacz by mogła zatrzymać go w miejscu, niczym czas, bawić się nim i sprawiać, że powoli zatapiał się w morzu swoich łez. Wolał o tym nawet nie myśleć. Ciało momentalnie wyginało się w dreszczu i przerażeniu.
Stał tak na tym balkonie i myślał. Co by było gdyby nie to i tamto? Takie myślenie nawiedzało chyba każdego. Przychodziło znienacka i siłą wyciągało z łóżka, zmuszając do przemyśleń. Nie pozwalały zamknąć oczu, nieważne jak zmęczony byłeś, a nogi magicznym cudem przestawały się mimowolnie uginać pod ciężarem ciała oraz zmęczenia.
Co gdyby Adam nigdy go nie akceptował i z uśmiechem podszedł do jego związku z Gilbertem?
Co gdyby wygrali rozprawę sądową od razu?
Co gdyby nie martwił się przesadnie o siostrę i matkę, a zajął się swoim bezpieczeństwem od dnia pierwszego?
Co gdyby nigdy nie spotkał się ponownie z Gilbertem? Czy jego obecne problemy by się pojawiły?
Co gdyby Gilbert zginął pod kołami samochodu i okazało się, że oddał za niego życie?
Takie zastanawianie się nie miało sensu na dłuższą metę. Byli tu i teraz, a nie tam i potem. Musiał się zastanowić co dalej robić w tym świecie, byle nie oddać się strachu przyszłości i nie zwariować. Niektórzy dookoła już powoli oddawali się psychozie.
Między innymi Feliciano, którego droga niedługo kompletnie odzieli się od jego własnej. Okropne było tracenie przyjaciela, patrzenie na to i niemożliwość uratowania oraz zatrzymania go.
Noc była piękna. Uspokajała, lecz też skłoniła do przemyśleń. Feliks uśmiechnął się niewinnie, jakby w jego głowie przed chwilą nie było żadnej z tych myśli. Nie miał zamiaru pozbywać się Gilberta ze swojego życia. Co on w ogóle sobie wyobrażał? Upił kawę z brudnego kubka, śmiejąc się przez gardło. Co było z nim nie tak? Czuł się dziwnie, jak nie on. Tak niespokojnie.
Miał przeświadczenie, że następne dni będą gorsze, a śmierć będzie się czaiła w jego własnym domu. Był u Gilberta, ale to się nie liczyło. Wszystko jest domem, jednak nie jego faktyczny dom. Tam nie było rodziny, nie było miłości, bezpieczeństwa. Tylko jakieś meble, ściany. Ot budynek, jakby ich mało nie było.
Nawet nie potrafił sporządzić swojej własnej definicji domu. Na pewno kojarzyło mu się z rodziną. W pewnym stopniu również było pojęciem względnym. Dom – co to? Miał spaczone podejście do tego przez rodzinę, która prawdziwego domu nigdy nie umiała mu dać. Rodzinne ciepło poczuł dopiero w wieku trzech lat, gdy przekroczył świadomie próg mieszkania Feliciano i Erizabety. Potem na nowo to uczucie rodzinnej troskliwości doznał po wejściu do domostwa Beilschmidtów po paru latach. I następnie po kilkunastu, w nowym domu ukochanego.
Dom w jego mniemaniu był ciepły. Nie pod względem temperatury, a nastawienia domowników. Pełno zrozumienia, akceptacji, szczęścia i pomocy. Rodzina rozumiała swoje problemy, dziwactwa i upodobania, żyła z nimi i się nimi ciekawiła w pozytywnym sensie. U niego można było co najwyżej krzywo patrzeć i się oceniać z góry.
Akceptowano czyny, decyzje, błędy i porażki. U niego dalej można było się z tego powodu najwyżej nienawidzić i kłócić.
Szczęście jest pojęciem dwojakim, ale jednak szczęścia pragnął zaznać każdy. Szczęściem mógł być nowy członek rodziny, a mógł być wyjazd w góry. U niego szczęście ograniczało się do jednego, spokojnego dnia bez awantur.
Pomoc była w wielu rzeczach. Rozstrzał w tym zaczynał się od ogarnięcia mieszkania na święta, a na zarabianiu na opłacenie rachunków. U niego pomoc mogła być w pakowaniu walizek do babci po następnej burzy rodzinnej.
Wychodziło na to, że nie miał nigdy domu.
Oparł się o zimną ścianę, głośno wzdychając. Nie miał czegokolwiek, nie miał gdzie wracać. Łzy o mało nie wpadły mu do kubka, ale nawet gdyby wpadły, to nie miałoby znaczenia. Chyba zamiast cukru wsypał soli. Nie miało to dla niego smaku. Mógł zacząć płakać, lecz nie chciał. Zamiast tego otarł szlafrokiem mokre ślady i opatulił się nim mocniej. Robiło się coraz zimniej.
– Dlaczego siedzisz na balkonie? Wracaj do łóżka. – Blondyn wzdrygnął się od nagłego, cudzego głosu. Dopiero po chwili zrozumiał, że to przecież tylko Gilbert i nie ma powodów do obaw. Odwrócił się do niego, a widząc ponownie odbijające się w świetle latarni czerwone oczy uśmiechnął się ze spokojem. Dwa światełka, które dawały mu sens do życia w tym przykrym świecie.
– Już się wykąpałeś? – Pytanie nie miało większych podstaw w jego ciekawości. Zapytał, byle cokolwiek odpowiedzieć.
– Nie zmieniaj tematu. – Odparł białowłosy, rozglądając się po okolicy i delikatnie kuląc z chłodu. Nie, nie było mu zimno. Tak po prostu to zrobił.
Blondyn przytulił się do mężczyzny, a czując mocny zapach perfum zachichotał w radości. Uwielbiał się otaczać wszystkim, co dawało mu poczucie bezpieczeństwa. Te silne ramiona mogły mu zagwarantować wygraną w walce z ojcem, lecz również szczęśliwą przyszłość, dom. Po chwili poczuł coś mokrego opadające na jego szyję.
– Nie wysuszyłeś włosów. Chcesz się przeziębić?! Nie będę potem nad tobą sterczeć i zbierać zużyte chusteczki!
– Przecież nie są aż tak mokre! Przesadnie dramatyzujesz. – Beilschmidt posłał uśmiech do partnera, trochę pomiętosił jego policzki, na co ten odpowiedział syknięciem, i spojrzał w niebo. Gwiazdy, konstelacje. Tyle pięknych widoków, na które latami był ślepy. Długo do niego docierało, że gdyby nie Feliks dalej by był nieczuły na piękno świata i żył w męczącej rutynie. Nieważne ile problemów życiowych czy obowiązków związek z Łukasiewiczem mu przyniósł, opłacało się.
– Po prostu nie chcę cię stracić. Martwię się o ciebie. – Zielonooki odsunął się nieco od partnera, zaledwie biorąc go za rękę. Znowu miał przed oczami feralny moment na ulicy. Chciało mu się płakać, kiedy o tym myślał. On miał być bohaterem i tym, który ratuje, a nie Gilbert! Nie on miał się narażać. Łukasiewiczowi w większości i tak było wszystko jedno, a gdyby nie Beilschmidt – i też trochę przyjaciele – to nie zastanawiałby się idąc na tory.
– Przeziębienie mi wiele nie zrobi. Nie musisz się martwić. – Nawet spokojny wyraz twarzy albinosa nie był w stanie uspokoić kołaczącego serca Feliksa i niepokojących myśli w jego głowie. Westchnął, samemu wracając myślami do wydarzenia ze spaceru. – Przecież nie zginąłem. – Dla niego to było takie proste, bo toż z życiem uszedł. Co z tego? Łukasiewicz nadal pamiętał i miał ten widok przed oczami.
To będzie mu się śniło po nocach, jako koszmar. Z tą różnicą, że Gilbert faktycznie zostanie martwy na ulicy, a on będzie musiał oglądać.
– Ale mogłeś... Naprawdę nie myślisz o tym, co by było, gdybyś jednak nie przeżył?! Co ja bym zrobił, co twoja rodzina? To było nierozsądne, lecz i tak dziękuję. – Wcześniej nie podziękował i czuł się z tym źle. Jednak szok odbierał mu mowę. Teraz zresztą też. Białowłosy nie wiedział co o tym sądzić. Feliks w ogóle był zadowolony z jego czynu czy poświęcał się na nic? – Nie rób tak więcej. Poradzę sobie, a ty siebie niepotrzebnie narażasz.
– Wolisz umrzeć? – Uderzyło to w Feliksa. Dotarło do niego co właściwie mówił i jak mogło to być interpretowane. Gilbert patrzył na niego ze śmiertelną powagą, a oczy nie świeciły się tym razem od dalekich lamp, a od zbierających się łez. Bolało, gdy poświęcenie nie było doceniane. Jakby z góry wiedział, że Łukasiewicz nie ceni sobie życia ani jego starań, nie zrobiłby nic. Pozwoliłby na to, żeby pojazd w nich uderzył, zabił, a przynajmniej by był spokój. Odeszliby razem, tak jak wielu chciało.
Blondyn nic nie odpowiadał. Pogrążył się w zamyśleniu i poczuciu winy, jakie miał za potraktowanie tak ukochanego. Chyba nawet nie chciał udzielać jakiejkolwiek odpowiedzi, bo dla niego nie istniała. Pragnął życia, acz nie umiał z nim żyć. Paradoks, czyż nie?
Spojrzał w gwiazdy. Z niewiadomych powodów przypominały mu o dawnych czasach. Może dlatego, że kiedyś też w nie patrzył, a podczas gwieździstych nocy ciężko było choć raz wzroku nie skierować na te iskry. Doceniał piękno świata. Spuścił wzrok na ziemię, kątem oka też na kawę. Była zimna, niedobra, strasznie słona. Czuł się źle, ale nie na tyle, by się wyrywać z objęcia partnera i skakać stąd na dół. Aż tak zdesperowany nie był.
Siłą zmuszono go do przemyśleń.
Beilschmidt po prostu się rozglądał, próbował się nie załamywać. Skoro Feliks stawiał na takie rozłożenie kart, godził się z tym. Widocznie jego poświęcenie nigdy się nie liczyło, a gdyby Adam go w końcu zadźgał Feliks pewnie nie miałby ojcu tego za złe. Albo źle interpretował, to było możliwe. Był w ogóle kochany?
Przeleciał wzrokiem po okolicy przed domem. Ku swojemu zdziwieniu zauważył Rodericha. Wolał nie wiedzieć dlaczego wychodził z domu w środku nocy, po co i gdzie. Sprawy Edelsteina. Jego się nie interesował.
I tak trwali w męczącej ciszy, słuchając swoich oddechów, jak wtedy w parku, szumu wiatru i szelestu liści. Było kilka różnic. Dla przykładu, ptaki nie śpiewały. Nie dawały wrażenia, że świat żyje, że żyje cokolwiek. Zielonooki odetchnął, dochodząc do jednego wniosku.
– Nie. – Odparł w końcu, odwracając się do białowłosego. Przytulił go i pocałował w policzek, dając swoją całą, dozgonną wdzięczność. Gilbert uśmiechnął się, z trudem trzymając łzy na wodzy. Wzruszył się, co w tym dziwnego? Odwzajemnił uścisk, jednak będąc słabszym od swoich emocji.
– Dziękuję... – Wyszeptał do ucha ukochanego, głaszcząc go po głowie i plecach. Nie zasługiwał na takie dobra, a jednak dalej je dostawał.
– Chodźmy już. Jest zimno.
Przytaknął na słowa Feliksa i zanim się obejrzał, nogi już go poprowadziły pod ciepłą kołdrę, trzymając w objęciach Łukasiewicza. Serce mu tak biło, że aż nie wiedział czy to dobrze, czy źle. I czy to ze zdziwienia i szoku na jaką cudowną osobę trafił, czy to dlatego, że bał się o następne dni.
Długo nie czekał na upragniony sen. Rano trzeba wstać i ogarnąć sprawę ich domu.
***
Pewne nawyki zostawały nawet po kilku tygodniach od wyprowadzenia ich ze swojego życia. Brała aparat do ręki, wychodziła z domu w środku nocy i robiła zdjęcia okolicy. Nie wychodziły one perfekcyjnie ze względu na to, że było ciemno, a sprzęt miała dosyć słaby, ale nie liczyło się to dla niej. Bardziej istotny był fakt, że zatrzymywała na zawsze ważne chwile.
Spacerowała, rozglądała się, cieszyła z wolnej chwili od wiecznie zmartwionych spojrzeń i pytań, jak się czuje i co ze sobą pocznie w przyszłości. Również się nad tym zastanawiała i skutecznie ją to dobijało, lecz w chwilach tego typu odkładała kwestie ciąży na bok i zajmowała się własnym komfortem psychicznym. Przydawało się to każdemu.
Była nierozsądna wychodząc nocą z domu, jako ciężarna. Wiadomo kto czai się między uliczkami i jakie ma zamiary? Przyprawiało ją to o ból głowy. Po co o tym myśli? Najwyżej ją dobiją, dziecko również i wszyscy będą mieli spokój. Roderich przede wszystkim. Nie będzie musiał już się zobowiązywać do czegokolwiek, kiedy jej nie będzie.
Nie, nie mogła mieć takiego nastawienia. Edelsteinowi na pewno jeszcze na niej zależy i z biegiem czasu wróci do niej. Wysłał list, jest gotowy, teraz tylko czeka na jej odpowiedź. Jak ma odpowiedzieć? Też wysłać list, pójść do niego, zadzwonić, zaczepić na mieście? Miała taki bałagan w myślach.
Erizabeta wzięła głęboki wdech, zatrzymując się i przed siebie patrząc. Miała o tym nie myśleć. Szła dalej, szukając ciekawych ujęć. Wszystko tak pięknie było ozdobione mrokiem, z niewielkimi dodatkami biało-pomarańczowych świateł latarni. Wyglądało to paskudnie na zdjęciach, ale na żywo tak cudownie i magicznie. Dzięki temu nie czuła się tak wyobcowana w znajomym mieście.
Kiedy jedno zmartwienie odchodziło w niepamięć, przychodziło drugie. Co zrobi bez Feliciano? Niedługo wraca do Włoch na cholera wie ile. Zostanie bez niego, a zawsze dodawał jej odrobiny pewności w poruszaniu się po Berlinie. Teraz chodziła na przysłowiowego czuja. Zresztą, nie tylko to było jej zmartwieniem. Będzie daleko z przyjacielem, a jedynie z Feliksem nie będzie to samo. Co nie znaczy, że go nie docenia. Im obydwóm będzie ciężko.
Przynajmniej miała świetne wspomnienia, a one pomagają przetrwać rozłąkę. Chciała cieszyć się obecnością Vargasa, póki mogła. Łukasiewiczem również. Na myśl o jego niedoszłej na całe szczęście śmierci chciało jej się płakać. Przecież obecnie może zostać w każdej chwili sama, a mając dziecko nie będzie miała nawet wsparcia w głupich żartach czy samej obecności kogoś więcej, niż rodziny.
Zatrzymała się, pozwalając słonemu utrapieniu na ozdobienie jej policzków. Tak ładnie mokre ślady się odbijały w bladym świetle. Nie zostanie sama, obiecywała to sobie. Może nawet wmawiała, ale pomagało w trudnych chwilach.
Stała tak przez dłuższy czas, czując, że robi się powoli zmęczona. Chyba pora wracać do domu. Powroty do trudnych nie należały. Rodzice zawsze twardo spali w swojej sypialni, gdy ona po cichu wchodziła do domu, zdejmowała buty oraz cienki płaszczyk, a na końcu wkradała się uważnie do swojego pokoju, zachowując się ranem tak, jakby nigdy się z niego nie wymknęła.
Spojrzała przed siebie i doszła do wniosku, że zdecydowanie trzeba wracać. Usłyszała w oddali niepokojące dźwięki, a oczy same się pomału zamykały. Miała nawet delikatne zamroczenie, gdyż stała i po prostu patrzyła.
Dopóki nie zauważyła go.
Po jaką cholerę świat tak bardzo chciał, aby spotkała się koniecznie teraz z Roderichem?! To miała być noc na jej prywatne przemyślenia, moment odetchnięcia, zapomnienia o problemach i oddanie się hobbystycznemu robieniu fotografii. Jednak siły wyższe widocznie miały inne plany, ponieważ ona i Edelstein stali od siebie kilka metrów i z uzasadnionym przerażeniem na siebie patrzyli.
Roderich potrzebował przewietrzenia się. Pesymistyczne myśli zaprzątały mu umysł i uniemożliwiały zaśnięcie, dlatego tak jak zrobił kiedyś, wyszedł z domu w środku nocy, byle się zmęczyć, wyrzucić negatywy z głowy i wrócić do domu. W głębi serca nierozsądnie liczył na to, że spotka po drodze Elizę i teraz zrozumiał, jak bardzo żałuje swoich nadziei. Nie był gotowy się z nią spotykać, choć list wysłał.
Stali i patrzyli. Czasami spoglądali w dół z zawstydzenia, a zachowanie ich obydwóch było godne skarcenia. Wstydzili się. Tak bardzo nie wiedzieli co ze sobą zrobić, że zamiast się odważyć i nareszcie porozmawiać, woleli się odwrócić i kierować do swoich mieszkań.
Jak wielkim tchórzostwem to będzie?
Hedervary się nie zastanawiała. Dla swojego dobra skierowała się plecami do Edelsteina i pośpiesznym krokiem ewakuowała z tego miejsca. Ruch ten wywołał w Roderichu natychmiastową reakcję. Bez większego zastanowienia pobiegł za nią, łapiąc ją za ramię i zatrzymując. Chciał porozmawiać, chociaż różnie to może wyjść przez jego strach.
Ta agresywnie się wyrwała i z urazą na niego spojrzała.
– Czego ode mnie chcesz?! Nie rozumiesz, że nie chcę jeszcze rozmawiać? – Krzyknęła chyba nawet zbyt awanturniczo, gdyż szatyn wzdrygnął się od jej nagłego wrzasku. Nie mogła wyskakiwać tak brutalnie do niego. Pokazał, że chce dobrze i że żałuje. – Zostaw mnie. Porozmawiamy innym razem. To nie czas na gadanie o tamtym... – Wyraźnie zaznaczała, że nie życzy sobie rozmowy, a jednak Roderich się uparł i siłą na to naciskał. Spróbował się do niej uśmiechnąć, jakby nic nigdy nie miało miejsca.
– Dlaczego wyszłaś z domu o tej porze? Nie wiesz, że to niebezpieczne dla ciebie? W szczególności, gdy jesteś w takim stanie. – Teraz udawał troskliwego. Dziewczyna fuknęła, odsuwając się bardziej o dwa kroki. Coś jej mówiło, by zostać i nie zrywać się do biegu. – Lepiej wróć już do domu.
– Nie udawaj troskliwego. Wszyscy doskonale wiedzą co zrobiłeś i jakie nadal masz nastawienie do mojej ciąży. Sztuczną uprzejmością nic nie zmienisz. – Zielonooka czuła się nieswojo z tą sytuacją. Raczej każdy na jej miejscu miałby tak samo. Coś jednak sprawiało, że czuła nieopisywalne szczęście w środku, bo przecież były partner wykazywał nią zainteresowanie i na dodatek się troszczył. Naiwna, dziecięca radość przez nią przemawiała. Mógł uciec znowu każdego dnia. Nie mogła mu zaufać.
– To nie jest sztuczna uprzejmość. I wiem, że niewiele mogę zmienić, w przeszłości najbardziej, lecz przynajmniej pozwól mi na naprawienie swoich błędów w przyszłości i pokazanie, że dalej mogę cię bezgranicznie kochać. Dziecko również. – Edelstein miał ogromną nadzieję, że zostanie mu dana ostatnia szansa. Naprawdę chciał się postarać z całego serca, a dalsze oglądanie, jak ukochana cierpi nie sprawiało mu przyjemności. – Proszę, daj mi pokazać, że nie skreśliłem wszystkiego.
Widziała ambicję w jego oczach. Piękny zamiar bycia najlepszym ojcem, jakiego świat kiedykolwiek niósł. W tym delikatnym uśmiechu krył się zamiar troski, plany na zabawy z córką lub synem, grane na fortepianie kołysanki do snu. Roderich przecież tak idealnie spełni się w tej roli.
Sama zdawała sobie sprawę z tego, że perfekcyjną matką nie będzie i relacja z dzieckiem pewnie będzie na pograniczu nienawiści z typową, obowiązkową, rodzinną miłością. Dlatego była w stanie dać Edelsteinowi szansę, byle jego relacja z potomstwem tuszowała wady jej własnej. Zresztą, nie jedynie po to była w stanie mu przebaczyć. W ciągu dalszym go kochała.
Mruknęła coś niezrozumiałego pod nosem, odwracając się i idąc przed siebie. Dla szatyna to była zgoda na odprowadzenie jej do domu.
Szli w ciszy, ani razu na siebie nie spoglądając. Nie mieli po co. Erizabeta i tak ten powrót traktowała, jako samotny, z tą różnicą, że czuła się dziwnie. Coś się w niej kotłowało i z jej perspektywy nie były to dobre rzeczy. Tak jakby miała za moment wybuchnąć płaczem ze szczęścia, że wszystko się ułożyło i dziecko ma ojca. Jednak nie okazywała swojego zbliżającego się wzruszenia. Nie tutaj. Jak zamknie się w swoim pokoju, to wtedy da ujście swoim uczuciom.
Roderich się cieszył. Choć oficjalna odpowiedź Elizy nie padła, zadowolony był jak mały dzieciak z tego, że mu wybaczono. Przynajmniej teoretycznie. Teraz musiał się cholernie mocno postarać, żeby tego nie spieprzyć po całości i nie doprowadzić partnerki do ponownego płaczu rozpaczy. Bo chyba już może ją znowu tak nazywać, prawda? Czy się rozpędził?
Na moment nawet złapali się mimowolnie za ręce, jednak ze względu na zdziwienie w nich uderzające od razu się od siebie oderwali. Zdecydowanie za szybko.
Po kilku minutach cichego spaceru stanęli pod rezydencją rodziny Hedervary. Erizabeta zerknęła na mężczyznę, próbując wydusić z siebie podziękowania za odprowadzenie jej. Sama pewnie by dalej była gdzieś w połowie drogi, a strach przed byciem zaatakowaną robi swoje. Niestety jedynie się płochliwie patrzyła.
– Idź już. Gdyby rodzice zobaczyli, że cię nie ma, to by się wystraszyli i potem zrobili ci awanturę. Chyba wolisz tego uniknąć, prawda? – To był najwyższy czas, by wejść w skórę rodziców i zrozumieć co czasami muszą czuć. Eliza miała od kogo się uczyć. Roderich co najwyżej mógł unikać tego co robili jego opiekunowie. Nie miał przykładu dobrych rodziców z własnego życia.
– Już idę, nie widzisz? Podchodzę do bramy. – Zielonooka zaśmiała się nerwowo, niechętnie odchodząc od ukochanego. Tak mogła go już nazywać, chociaż nie przyznawała głośno, że na nowo mogą traktować siebie jak parę. Co prawda trzymającą siebie na dystans, ale jednak. – Do zobaczenia. – Dodała cicho, szukając kluczy od ogrodzenia w torebce.
– Do widzenia, Elizo. – Dreszcze po niej przeszły, kiedy dotarło do niej to piękne, charakterystyczne pożegnanie, które tak uwielbiała. Brakowało jej go przez te wszystkie tygodnie. Edelstein odwrócił się, powoli idąc w swoją stronę. Opłacało się wyjść z domu i pójść w inną okolicę Berlina, niż zazwyczaj. Zanim się obejrzał, ktoś wiadomy przytulił go od tyłu. Zaśmiał się krótko, spoglądając na Erizabetę.
– Błagam, nie zostawiaj mnie już nigdy więcej. – Powiedziała dziewczyna przez łzy, z sekundy na sekundę przytulając się bardziej do szatyna. Biło od niego cudownym ciepłem i poczuciem bezpieczeństwa, za którym tak tęskniła. Teraz znowu czuła się kochana, otoczona opieką i z wiecznym szczęściem u boku. – Kocham cię. – Dodała jeszcze szczerze.
– Spokojnie, nie zostawię cię już nigdy. – Zapewnił Roderich, odwracając się do Erizabety i odwzajemniając jej uścisk. Słuchał w skupieniu jej łkania z radości, dochodząc do wniosku, że lepiej to się potoczyć nie mogło. Nawet nie myślał o ewentualnych przeszkodach, które jeszcze staną im na drodze. Obecnie liczyli się tylko oni. – Też cię kocham. – Dorzucił Edelstein zupełnie z serca i prawdziwie. Dziewczyna w odpowiedzi się zaśmiała.
Powiedzmy, że osiągnęli po części swoje szczęśliwe zakończenie, choć nie do końca. Dopóki pozostali też go nie osiągną nie ma co o nim mówić.
Starali się tym nie przejmować. Mieli siebie, a nawet wojnę jest to w stanie umilić.
***
No to teraz, kiedy rozdział mamy za sobą, możemy przejść do tych wielce poważnych tematów, o których wspominałam na początku rozdziału. Jednak zanim przejdziemy do tego całkowicie, standardowe pytanie. Co sądzicie o tym rozdziale? Podobało się, coś byście dodali, zmienili? Tylko proszę, nie piszcie samego "super rozdział, czekam na kolejny", ponieważ nic to nie wnosi do mojego życia i tym bardziej nie pozwala na skupienie się na kwestii co wyszło dobrze, co niekoniecznie, na co zwrócić uwagę, itd. Rozbudowane komentarze są złotem dla autora.
Dziwnie mi się pisało ten rozdział po dwumiesięcznej przerwie od Panaceum. Lecz w pewnym stopniu było to również orzeźwiające, bo w końcu wzięłam się za coś innego, niż Afekt. Niezwykle mnie cieszy, że mogę w końcu do tej opowieści wrócić i ją kontynuować, a zbierałam się do tego długo. Rozdział mi się podoba. Co prawda, nie ze wszystkiego jestem zadowolona, ale większość jest już zadowalająca. Na ogół nie jestem zadowolona z tego, jak wychodzi mi tutaj PrusPol, lecz na przykład przedostatnie wydarzenie jest dla mnie piękne i nie mogę się go naczytać.
Ten rozdział miał wydarzenia planowane jeszcze w styczniu. Gdybym planowała go na przykład tydzień temu, pewnie wyglądałby zupełnie inaczej. Postanowiłam nie zmieniać planu wydarzeń, ale w następnych rozdziałach już raczej będę planować inaczej. Przede wszystkim, krócej. Osiem wydarzeń najwięcej. I w sumie, też najmniej. Uważam, że taka ilość będzie jak najbardziej odpowiednia. Nie będę zabierać wam aż tak wiele czasu, a ja nie będę musiała aż tyle pisać. Fabuła nie ucierpi. Wszystko zostanie bez zmian.
Mówiąc w końcu o przyszłości Panaceum i jak teraz będzie się prezentować sprawa z rozdziałami, spokojnie, nie odchodzę na kolejne dwa miesiące. Postaram się, by rozdziały były co tydzień, a gdyby nie miały się pojawić, to oczywiście będę o tym mówić, lecz dołożę wszelkich starań, żeby nie było już żadnych przerw aż do zakończenia.
Przez te obiecanki może być ciężko z Afektem. Jak już wiecie, złożyły mi się w czasie długie rozdziały, w czym jeden będzie naprawdę długi i jak dla mnie, porównywalny długością do niektórych rozdziałów Panaceum. Czyli będzie w chuj długo. Z rozdziałem z kolejnej sesji zdjęciowej, czytelnicy Afektu zrozumieją, spokojnie powinnam się w parę dni uporać, ale rozdział z imprezą już będzie problematyczny. Dlatego pewnie w tygodniu pisania tego rozdziału odpuszczę Panaceum i polecę z Afektem. Tak chyba będzie najlepiej i wygodniej. Nie przeszkadza wam to za bardzo? Jakoś muszę pogodzić ze sobą dwa opowiadania, a nie chcę żadnego zaniedbywać.
Mówiąc kiedy będzie zakończenie Panaceum. stosunkowo niedługo. Gdzieś w czerwcu lub maju, jak dobrze pójdzie. Tak, wiem, że do czerwca, jak i maja, jeszcze sporo czasu i wiele się przez ten czas zmieni, a za chwilę ledwo kwiecień się zacznie, ale dajcie mi wytłumaczyć.
Chcę się zmieścić w najwięcej czterdziestu pięciu rozdziałach plus epilogu. Nie chcę dłużej, bo jak dla mnie to nie będzie miało sensu i co najwyżej będzie to wyglądać, jak celowe przedłużanie dla wyświetleń i gwiazdek. Nie ma co tutaj więcej dodawać. Rozkręciliśmy się wystarczająco, najciekawsze momenty nadchodzą. Feliciano już do Włoch wraca, Eliza i Roderich znowu są razem, a Feliksa i Gilberta prawie samochód strzelił. Po co ciągnąć dalej w nieskończoność i zwlekać z konkretami? Punkt kulminacyjny jest zaraz za rogiem!
Dlatego uważam, że dziesięć rozdziałów mi w zupełności wystarczy, góra jedenaście. Ten jedenasty rozdział na takie porządnie domknięcie wszystkiego, a na epilog mam już plan. Nie zdradzę jaki, dowiecie się w swoim czasie. Jednak to dziesięć jest takim maksimum, nie chcę więcej. Przy okazji jeszcze epilog, lecz to inna sprawa. Oczywiście rozdziałów może wyjść mniej, ale ile dokładnie nie jestem w stanie powiedzieć.
Myślę, że to na tyle ze spraw organizacyjnych. Następny rozdział będzie za tydzień, o ile na przestrzeni dni nic się nie zmieni. Przy okazji zmieniam godzinę publikacji na 16:00. Poprzednia godzina publikacji była nieco za późna i wiele osób mówiło, że nie będzie mogło danego dnia przeczytać, więc zmieniam na 16:00. Mogłabym nawet wcześniej, lecz często się zdarza, że jeszcze o takiej 15:00 wprowadzam ostatnie poprawki. Przez to wcześniejsze publikacje nie miałyby sensu. Dlatego ostatecznie niedziele o 16:00.
To na tyle w tym rozdziale! Mam nadzieję, że się spodobał i ktoś w ogóle jeszcze tę historię śledzi. Do zobaczenia już niedługo!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro