Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

[12] Nieodwzajemnione uczucia, a brak odwagi

Niech ktoś mi wytłumaczy, dlaczego rozdział jedenasty ma więcej gwiazdek od rozdziałów wcześniejszych. To jest coś, czego zrozumieć nie potrafię. 

*** 5 grudnia ***

          Mieli tendencję do załatwiania ważnych spraw na ostatnią chwilę. Mikołajki klasowe zostały zapowiedziane jeszcze dwa tygodnie temu, a dopiero dzień przed nimi postanowili załatwić prezenty dla wylosowanych osób oraz swoich miłości życia. Oni nie mogli być gorsi w ten piękny dzień. Feliciano i Erizabeta krążyli po centrach handlowych w poszukiwaniu dobrych materiałów na prezenty, a nie było to proste zadanie. Może gdyby Feliks był tutaj z nimi, byłoby łatwiej. On zawsze potrafił doradzić w tej kwestii, ale obecnie leżał przeziębiony w łóżku i nie ruszał się z domu. 

          -Co takiego może spodobać się Lukasowi? To taki nieciekawy typ człowieka, któremu nic nie podpasuje. - Vargas długo ubolewał nad swoim marnym losem do tego stopnia, że był gotowy zaryzykować i kupić jedynie czekoladę. Jednak wymagano od niego, żeby być oryginalnym, więc same słodycze odpadały. Eliza nie miała lepiej, będąc zmuszoną zakupić coś dla Afonso, a niepodważalnie był to trudny człowiek. 

          -Nie pomogę ci z tym. Ja sama przechodzę katusze z wybraniem czegoś dla Afonso. - Odpowiedziała dziewczyna, nadal rozglądając się za czymś ciekawym. Ubrania odpadały, bo nie znała rozmiaru ubrań tego chłopaka, na jego guście muzycznym też się nie znała, więc nie mogła ryzykować z kupieniem jakiejś płyty. A z praktycznych rzeczy, nie za bardzo miała pomysł. - Co ty na to, żeby najpierw zająć się prezentami dla kogoś łatwiejszego? - Rudowłosy nie do końca zrozumiał, co przyjaciółka mogła mieć na myśli mówiąc "ktoś łatwiejszy". Dla niego brzmiało to, jak określenie kobiety lekkich obyczajów. 

          -Kogo masz na myśli? 

          -Rodericha i Ludwiga, a kogo innego? - W tym momencie, Feliciano poczuł się nawet gorzej ze swoim pierwszym skojarzeniem. Wyobraził sobie okropne rzeczy, których zapewne nie pozbędzie się szybko ze swojej wyobraźni. - Rodi pewnie będzie zadowolony z czegoś związanego z muzyką. Może kupię mu następną płytę z klasykami wieku XIX. Co o tym myślisz? - Feliciano nie zwrócił większej uwagi na słowa dziewczyny, myśląc nad dobrym prezentem dla Beilschmidta. 

          -Może dam Ludwigowi poradnik nawiązywania kontaktów międzyludzkich? - Erizabeta westchnęła, hamując napad śmiechu, spowodowany propozycją Vargasa. Taki prezent idealnie pasował do Ludwiga! 

          -Nie słuchasz mnie. - Powiedziała krótko. 

          -Ty również mnie nie słuchasz. Co sądzisz o takim prezencie? - Hedervary nie wiedziała czy mówić delikatnie, czy zupełnie szczerze. Nie lubiła podcinać Feliciano skrzydeł, a wyglądało na to, że wyjątkowo mocno chciał kupić Beilschmidtowi taką książkę. Przydrożna księgarnia na pewno miała u siebie mniej krzywdzące tytuły, które nie obraziłyby niebieskookiego. Pociągnęła rudowłosego za rękę i weszli do sklepu, powoli zaczynając szukać czegoś równie ciekawego. Nawet poradnik gotowania był lepszy. 

          -Hej, a może coś takiego? - Zagadała dziewczyna, biorąc do dłoni jedną z pozycji. Chciało się jej jeszcze bardziej śmiać, gdy patrzyła na tę książkę, gdyż idealnie odzwierciedlała upodobania seksualne Ludwiga, o których dowiedziała się już od Gilberta. Była wdzięczna siłom wyższym za to, że jej przyszły chłopak nie był taki pojebany w łóżku. 

          -Wiesz, nie sądzę, żeby Ludwigowi spodobała się książka o BDSM. Może coś łagodniejszego? Na wszelki wypadek, chciałbym zadbać o swoje zdrowie fizyczne. - Vargas próbował się ratować, lecz nic nie potrafiło powstrzymać podekscytowanej Węgierki. Nie miał nic przeciwko dawaniu tego przyjacielowi, jednak musiał też pomyśleć o swojej przyszłości. Gdyby miał być kiedykolwiek z Ludwigiem i mieliby uprawiać seks, to wolałby nie skończyć zakuty w kajdanki, z zakneblowanymi ustami, ubrany w lateksową kreację. 

          -Nie przesadzaj, idziemy do kasy! Jeszcze Gilbert będzie mógł to przeczytać, zobacz ile pozytywów! - Ratunku już stąd nie było. Vargas w głębi duszy liczył na to, że wcale nie będzie tak źle, Beilschmidt podejdzie do takiego prezentu z dystansem oraz nie pomyśli sobie o jakiejś dwuznacznej rzeczy. Byłoby przykro, jeśli któregoś dnia podszedłby do niego i zapytał, czy chciałby spróbować z nim BDSM. Przynajmniej lektura nie była droga, więc mógł dokupić jeszcze czekoladę dla blondyna i poszukać czegoś dla Lukasa. 

***

          Przeziębienie nie było dobrą sprawą, a bardzo bolesną i sprawiającą, że nie mógł spokojnie pójść do toalety. Jedynie leżał pod kołdrą, pił ciepłą herbatę i ubolewał nad faktem, że nie miał nic do roboty. Z Gilbertem popisać nie mógł, bo siedział dzisiaj w pracy do późna, na brata dalej był obrażony, a matka cały czas była czymś zajęta. Poza tym, nie uśmiechało mu się rozmawiać z nią. Mimo, że ta próbowała się bronić, to nie wychodziło jej to za dobrze i wszystko po niej widział. Obrzydzenie, nienawiść, sztuczna chęć pomocy. To było krzywdzące. 

          -Feliks, obiad jest gotowy. - Magdalena otworzyła cicho drzwi od pokoju syna, wchodząc do niego i ostrożnie niosąc rosół. Teraz martwiła się o niego jeszcze bardziej, niż wcześniej. Na dodatek, zbliżały się święta i mąż miał przyjechać. Blondyn nic nie odpowiedział, jedynie odwrócił głowę, nie mając zamiaru rozmawiać z kobietą. Ta usiadła na łóżku, czule głaszcząc plecy chłopaka. Zależało jej na szczęściu syna, który teraz był jej jedynym powodem do uśmiechu. - Ile jeszcze mam tłumaczyć, że cię akceptuję? 

          -A dlaczego mam ci wierzyć? Od zawsze popierałaś zdanie ojca i tak nagle ci się odwidziało? Nie wierzę w takie bzdury. - Feliks położył się wygodnie i odwrócił plecami do matki, nie chcąc dłużej kontynuować rozmowy. Tego nie można było nazwać rozmową, a krótką, nieznaczącą wymianą zdań. Niebieskookiej aż chciało się płakać. Robiła wszystko, żeby synowi dobrze się żyło i póki jeszcze mógł, miał możliwość do czucia się w tym domu bezpiecznie. Jednak jej starania były wręcz potępiane. To było jedno z gorszych uczuć, jakich mogła doświadczyć matka. 

          -Myślisz, że ja to wszystko robiłam wtedy specjalnie? Sam dobrze wiesz, jaki jest ojciec! Gdybym chociaż raz podważyła jego zdanie, zostałabym wyrzucona z domu, a nie mogłam zostawić ciebie i pozostałych. - Łukasiewicz już dawno zrozumiał, że zrobił źle, ale za bardzo bał się przyznania do błędu. Nienawidził tego robić, szczególnie przed rodziną. Rodziną, której szczerze nienawidził i jedynie marzył o zostawieniu jej oraz rozpoczęciu swojego własnego, cudownego życia z Gilbertem u boku. Marzenie do realizacji przez najbliższy rok. 

          -Mogę liczyć na pomoc w razie nienawiści od tego faceta? - Zapytał niewyraźnie Feliks, bojąc się bardziej rozwinąć temat. Tylko chciał wiedzieć, czy na pewno "kochana" matka wykaże się opieką i dotrzyma swoich słów, że go niby akceptuje. Był pewien, że kiedy ojciec wróci do domu, to mamusia znowu ślepo się w nim zapatrzy i będzie zgadzać z każdym jego słowem, co za tym idzie, nie będzie reagować na jego psychiczne cierpienie. Tak było zawsze. 

          -Od zawsze mogłeś liczyć na moją pomoc. Obiecuję ci, że gdy tylko ojciec wróci tutaj, długo nie będziemy już małżeństwem. Uda mi się uwolnić ciebie i twoje rodzeństwo od niego, sprawiając, że życie będzie lepsze. - Obydwoje nie mogli stwierdzić ile jest prawdy w tych słowach, a nie zawsze mogło się dotrzymać obietnic. Magdalena najbardziej obawiała się dnia, którego nie będzie mogła uwolnić swoich dzieci, a ten skurwiel nadal będzie jej blokował pewne ścieżki w życiu. 

          -Kochasz mnie, prawda? - Feliks starał się nie rozpłakać, a było to cholernie trudne, kiedy rozumiało się swój błąd i skrzywdziło się osobę, która tylko chciała dla niego dobrze. Zachował się jak wyrodne dziecko, które nie zasługiwało na litość od kogokolwiek. Jeśli ojciec miałby zacząć się nad nim znęcać, byłoby to uzasadnione. Był błędem

          -Oczywiście, że tak! Zależy mi na tobie najbardziej na świecie. - Serce wręcz się radowało, kiedy dostawało się następną szansę od swojej pociechy. Zielonooki nadal miał ochotę zapaść się pod ziemię, jednak była w nim nutka radości. Od Radmili ratunku nie dostanie, Jakub pewnie weźmie stronę ojca, a przyjaciele też nie zawsze mogli być obok niego. Może nie będzie tak źle, a mama okaże się dobrym kompanem w cierpieniu. 

          -Spróbuję ci uwierzyć, a teraz pozwól mi zjeść. - Kobieta przytaknęła z uśmiechem, prędko wychodząc z pokoju i pozwalając synowi na zaznanie spokoju. Na pewno nie będzie aż tak źle. Feliks niechętnie przystąpił do jedzenia, a przez chorobę stracił apetyt. Już nie wiedział, co jest gorsze. To, że zaczynał wiedzieć co czuje Feliciano, czy to, że niedługo jego życie stanie się kompletną ruiną. Obydwie rzeczy były krzywdzące. 

***

          Wiedział, że jest zgorzkniałym chłopakiem bez szans na lepszą przyszłość. Podchodził do wszystkiego negatywnie, nie widząc w niczym i nikim nadziei, pokazując każdemu swoje niezadowolenie i odrzucając każdego, kto mógł dodać mu trochę szczęścia do życia. Często nie rozumiał swojego zachowania, które coraz bardziej go denerwowało z dnia na dzień. Dopóki nie zaznał tego pięknego uczucia, od którego uciekał długimi latami. Wystrzegał się tego i mówił, że nigdy tego nie zrobi, lecz tak bardzo się przeliczył. Był pewny, że zakochał się w Carriedo. Nienawidził życia. 

          -Co się tak patrzysz? Mam coś na twarzy? - Antonio czuł się trochę niekomfortowo z tym wzrokiem Lovino, który irytująco się na nim skupił. Lubił, kiedy poświęcano mu uwagę, jednakże nie aż taką. Coś mu mówiło, że Romano zaczął się nim romantycznie interesować, ale wydawało mu się to za dużą abstrakcją. Po dłuższej rozmowie z Afonso, doszedł do wniosku, że faktycznie nie ma szans u Vargasa i powinien poszukać sobie kogoś innego. 

          -Tak, masz na twarzy swój idiotyzm. - Odparł zielonooki, udając, że nic nie zmieniło się w jego nastawieniu do Hiszpana. Długo nie mógł się ukrywać, ponieważ serce zbyt głośno do niego krzyczało, że jest krzywdzone takimi chamskimi odzywkami do swej miłości. Szatyn poważnie zaczynał obawiać się o znajomego, a rzadkie było zobaczenie u Lovino uśmiechu i to jeszcze szczerego. Był gotowy dzwonić po karetkę, albo po egzorcystę. 

          -Lovi, czy aby na pewno wszystko u ciebie dobrze? Od samego początku naszego spotkania, zachowujesz się nadto spokojnie. To niepokojące. - Romano oficjalnie przyznał, że zwracanie uwagi na jego dobre samopoczucie tylko jego humor niszczyło. Był gotowy zawrócić się do domu i ponownie olać Antonia za jego głupie odzywki, za które najchętniej przypierdoliłby mu w mordę. Jednak kochał tę mordę, więc nie mógł być aż tak brutalny. 

          -Nie można mieć ten jeden raz lepszego dnia? Myślałem, że będziesz cieszył się z mojego szczęścia. - Carriedo spanikował, wiedząc, że znowu został źle odebrany. Nie chodziło mu o to, że przeszkadzała mu radość Vargasa, a był po prostu zdziwiony. Zaskoczenie było ludzkie, tak samo, jak to, że najsmutniejszy człowiek na ziemi może być czasami radosny. To brzmiało głupio, ale też prawdziwie. 

          -Oczywiście, że można! Jestem tylko zdziwiony. Mogę wiedzieć, czym sobie zawdzięczam twój piękny uśmiech? - Ten niedosłowny komplement był gwoździem do trumny szatyna. Jeżeli odpuściłby sobie słowo "piękny" zielonooki nie byłby aż taki zdenerwowany i spotkanie nie byłoby aż tak bliskie końca. Lovino z dość małą nienawiścią spojrzał na Antonia, który nie widział niczego złego w takich słowach. One nie musiały czegokolwiek znaczyć, choć o jego miłości do Vargasa wiedział każdy. 

          -Po pierwsze, mój uśmiech nie jest piękny. Po drugie, odpierdol się od mojego życia prywatnego. Mogę być zadowolony bez powodu i nic ci do tego. - Humorek zaczynał dopisywać. Carriedo szczerze nie rozumiał Romano. W pierwszej chwili jest uśmiechnięty, śmieje się z jego żartów i prowadzą luźną konwersację, a w drugiej chwili patrzy się na niego złowrogo i każe dać mu spokój. Kochał Vargasa, lecz wiele zachowań tego chłopaka pozostawało dla niego zagadką. Vargasowie chyba z natury byli tacy specyficzni. 

          -Nie bądź taki drażliwy, Lovi! Jedynie się zapytałem o powód twojej radości, ale skoro nie chcesz się z tego tłumaczyć, to nie będę cię zmuszał. - Antonio zręcznie się wybronił, a dał mu o tym znać spokojniejszy wzrok Lovino. Przynajmniej znał już sposób na prędkie uspokojenie ukochanego, a pewnie będzie to ważna umiejętność w ich i tak beznadziejnym związku, który nie będzie miał kiedykolwiek miejsca. Brat odebrał mu wszelkie nadzieje. 

          -Wybacz za to. Wiesz, jaki jestem. - Carriedo przytaknął oraz strasznie ryzykując swoje życie, objął przyjaciela ręką. Spodziewał się wiązki przekleństw na niego, strącania na ulicę, wyzywania od najgorszych i natychmiastowego powrotu do domu, lecz nie dostał tego. W zamian za słodki gest, Romano uśmiechnął się i zarumienił. Antonio był tak cholernie przerażony i tak bardzo nie poznawał Vargasa, że aż sobie odpuścił porównanie go do uroczego pomidorka. 

***

          Trójka braci siedziała w salonie z towarzystwem milczenia. Trwali w głębokiej zadumie, roztrząsając swoje uczucia do tych trzech piękności, które namieszały im w głowach i sprawiały, że nawet nie mogli spokojnie wypić swojej wieczornej kawy. Roderich był pewien swojej miłości do Erizabety. Planował jej niedługo o tym powiedzieć, ale skoro dziewczyna chciała iść tak na około, szedł za nią. W podobny sposób myślał Gilbert, będący świadomy swojego uczucia do Feliksa, jednak obawiający się powiedzieć mu o niej. Jedynie w kropce pozostawał Ludwig, widzący w Feliciano zaledwie przyjaciela, choć czując wobec niego coś intensywniejszego. 

          -Wy się tak ekscytujecie, że jesteście zakochani i to pewnie ze wzajemnością, a ja się zastanawiam, czy ta przyjaźń ma szansę przetrwać. - Powiedział Ludwig z wyraźną rezygnacją w głosie, która zaniepokoiła braci. Oni od dłuższego czasu uważali, że Beilschmidt i Vargas idealnie do siebie pasują, przez co stworzyliby idealny związek. Przeszkodą była anoreksja Feliciano oraz niezrozumienie własnych uczuć przez Ludwiga. 

          -Doskonale się ze sobą dogadujecie, więc jaki jest problem? Myślałem, że nie poddajesz się tak łatwo, gdy twój przyjaciel ma problem. - Niebieskooki odetchnął, rozpamiętując piękniejsze chwile jakie przeżył z Feliciano. Tych z dzieciństwa prawie nie pamiętał, lecz przez te niecałe cztery miesiące już sporo się wydarzyło. Mimo trudnych początków, rozwijającej się choroby, a swojego zacofania w relacjach z innymi, mocno się ze sobą związali. A ten piękny węzeł mógł zostać przerwany w każdej chwili. 

          -A to nie tak, że się w nim zauroczyłeś? - Zagadał Gilbert, wybiegając z jaskrawych fantazji o Feliksie. Jeśliby miał możliwość składania pokłonów jakiejś osobie do końca życia, byłaby to właśnie jego miłość, Feliks Łukasiewicz. Co się z nim do cholery działo?! Za nic w świecie nie mógł pozwolić sobie na upadnięcie tak nisko! Jak miał pomóc bratu, kiedy sam gubił się w swoim uczuciu? 

          -Jak według ciebie mogłem się w nim zauroczyć? Kompletnie do siebie nie pasujemy, a nawet jako przyjaciele rzadko możemy się dogadać! W sensie, dobrze nam razem, ale no... - Edelstein roześmiał się mrukliwie, odkrywając, że jego bracia byli wyjątkowo spanikowani w miłości. Gilbert nie akceptował tego, że traktował Feliksa niczym jakieś cudo i był gotowy złożyć mu cały świat u stóp, a Ludwig wyrzekał się, że mógłby zakochać się kimś i to jeszcze w swoim "problematycznym, kompletnym przeciwieństwie". 

          -Przeciwieństwa się przyciągają. - Skomentował szatyn, myśląc, że jest to całkiem dobry argument. Ludwigowi nie wystarczał i miał zamiar dalej się kłócić. 

          -Chyba tylko w filmach i książkach. - Odrzekł blondyn, nadal widząc w Vargasie tylko swojego przyjaciela, nie wiedząc na jeszcze jak długo. Nie chciał krzywdzić Feliciano, ale ten nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo dręczy go swoimi schorzeniami. 

          -Zadam ci kilka podstawowych pytań. - Zaczął Roderich, odkładając kawę i myśląc, że do braci nie może inaczej, niż łopatologicznie. - Zależy ci na Feliciano? 

          -I to bardzo. - Odpowiedział Ludwig. 

          -Chcesz być z nim w każdej chwili? 

          -Może nie w każdej, ale tak.

          -Pragniesz jego dobra oraz zdrowia? 

          -Najbardziej na świecie. 

          -Uważasz, że jest atrakcyjny? 

          -Może nie strzela idealnie w moje gusta, ale owszem, jest śliczny. 

          -Akceptujesz jego wady i problematyczność w wielu kwestiach?

          -Denerwuje mnie tym, jednak jest moim przyjacielem i akceptuję go takim, jakim jest. 

          -Marzysz o waszej wspólnej przyszłości? 

          -Można tak powiedzieć. 

          -Czujesz coś specyficznego w jego towarzystwie? Masz jakieś nietypowe zachowanie? - Ludwig na chwilę się zastanowił, przypominając sobie o większości swoich interakcji z Feliciano. Przyjemne ciepło w jego towarzystwie, poczucie rozluźnienia, ogromna radość. 

          -To musi być wyższy poziom przyjaźni, jestem tego pewien. - Gilbert oraz Roderich skrzywili się po tych słowach. Liczyli na to, że blondyn zrozumie, że chyba zauroczył się w Vargasie, a tutaj wyskakuje z taką głupotą. 

          -Miłość, a nie przyjaźń, kurwa. - Rzucił starszy Beilschmidt, kończąc picie piwa. 

*** 6 grudnia ***

          Mikołajki klasowe wydawały się mu się bezsensem, którego bardzo dobrze mogło nie być. Jednak Francis powiedział, że koniecznie trzeba dodać do szkoły przedświątecznego klimatu oraz sprawić uczniom trochę przyjemności, poprzez drobne upominki. Musiał się na to zgodzić, sprawiając, że na chwilę ubrał czapkę Mikołaja, obserwując, jak jego podopieczni dobrze się bawią, jedząc słodycze i chwaląc prezentami. Było mu przykro, że sam niczego nie dostał, ale nie można mieć wszystkiego. No chyba, że twoja miłość ryzykuje swoje życie i wstaje z łóżka, żeby przynieść dla ciebie podarunek. 

          -Feliks, naprawdę nie musiałeś przychodzić. Widzę, że jesteś w chujowym stanie. - Oznajmił Beilschmidt, biorąc za rękę Feliksa i pilnując, żeby ten się nie przewrócił. Łukasiewicz zachichotał w odpowiedzi, oświadczając sobie, że albinos jest uroczo przewrażliwiony. Poza katarem i trochę mocniejszym kaszlem, było z nim dobrze. - I też nie musiałeś mi czegokolwiek kupować. - Dodał białowłosy, widząc, że blondyn wyciąga z plecaka czekoladę oraz niewielkie pudełeczko. 

          -To naprawdę nic poważnego, a wiele dla mnie znaczysz. Choć dość przyzwoicie namieszałeś mi w głowie tym pocałunkiem z poniedziałku i do teraz nie umiem się z niego pozbierać. - Gilbert łobuzersko się zaśmiał, odbierając te słowa jako komplement. Już wystarczająco przeprosił Feliksa za to wydarzenie, więc nie widział sensu w kontynuowaniu swojego cyrku, zwanego poczuciem winy. 

          -Myślisz, że dobrze całuję? - Łukasiewicz sceptycznie popatrzył na Beilschmidta, jakby chciał mu przekazać, że jakość jego pocałunków jest na niezwykle słabym poziomie. Po części, tak było. Jednak jak na pierwszy raz, obydwoje nie mogli narzekać. Blondyn wyciągnął dłoń do białowłosego, dając mu drewniane pudełko i ponaglająco na niego patrząc. Na całe szczęście, nikt mu nie przeszkadzał. Widocznie przyjaciele zrozumieli, że jest to chwila tylko dla niego i jego ukochanego. - Co to ma być? 

          -Otwórz, a się przekonasz. - Gilbert miał nadzieję, że nie jest to jakaś bomba, która po otworzeniu wysadzi cały budynek. Feliks nawet nie znał się na takich rzeczach, a pierwsze lepsze bomby z bazarków są bezużyteczne. Niepewnie otworzył szkatułkę, a jego oczom ukazał się piękny zegarek, który na pewno liczył sobie już z pięćdziesiąt lat. Wyglądał na stary oraz kosztowny. Przerażony spojrzał na Łukasiewicza, u którego nie widział ani krzty żartu. 

          -Nie mogę tego przyjąć. To jest zbyt poważny prezent, jak na zwykłe mikołajki klasowe! - Beilschmidt już miał oddawać podarunek, lecz blondyn go zatrzymał. Był całkiem pewny swoich akcji i nie miał zamiaru ich później żałować. Z pewnymi rzeczami trzeba się pożegnać, a Gilbert był odpowiednią osobą do posiadania tej kosztowności. 

          -To stary zegarek mojego dziadka, który dostał kiedy był dzieckiem. Niedługo przed swoją śmiercią mi go dał i powiedział, żebym się nim dobrze zajął. Mimo, że jest cudownym wspomnieniem po dziadku, to dla mnie jest zbyt bolesny. - Czerwonooki rozumiał, że tęsknota za bliskim robiła swoje, ale nie mogło się wynieść zegarka na strych lub po prostu schować w głąb szafki? To nie miało sensu! 

          -To jest pewnie bardzo ważna relikwia rodzinna, więc nie mogę tego wziąć. Lepiej się tym zajmiesz, a może kiedyś zmienisz zdanie i będziesz chciał chodzić w takim zegarku. - W głębi serca, Gilbert miał ochotę na taki antyk, jednak resztki godności zabraniały mu wzięcia tego. To nie była jego własność. 

          -Traktuję cię, jak członka mojej rodziny! Poważnie, jesteś ze mną bliżej, niż kiedykolwiek byłem z Jakubem, czy moim kuzynostwem. Bardzo cię proszę, weź to dla siebie. - Beilschmidt miał zamiar jeszcze długo się wykłócać, że on tego nie bierze, i że Feliks może sobie tylko pomarzyć o pozbyciu się tego zegarka ze swojego życia. Niestety, Łukasiewicz już dawno owinął go sobie wokół palca i jego smutniejsze spojrzenie sprawiło, że z bólem serca przyjął prezent. 

          -Dziękuję ci za to. I również jesteś dla mnie prawie, jak rodzina. - Rzekł zakłopotany albinos. 

          -Cieszy mnie to! - Odpowiedział zielonooki, rzucając się na przyjaciela i pokazując mu, że naprawdę wiele dla niego znaczy. 

***

          Czuł całym sobą, że był to ten dzień, w którym spełni swoje marzenie. Najskrytsze pragnienie, lek na jego problemy życiowe, składnik na wieczne szczęście, spełnienie w tym szarym świecie, w którym nie mógł liczyć na odpowiednią pomoc. Zaledwie Ludwig potrafił spowodować u niego tak piękną, wyróżniającą się radość, której mogli doświadczyć tylko zakochani. Długie oczekiwanie zdało się na pewny sukces, a nie mógł go zaprzepaścić. Już sobie obiecywał w myślach, że będzie wzorowych partnerem, a specjalnie dla ukochanego faktycznie weźmie się za wychodzenie z średniego stadium anoreksji. 

          -Co jest tak ważnego, że aż musieliśmy pójść na tyły szkoły? - Feliciano roześmiał się niegłośno, bez zastanowienia łapiąc Beilschmidta za ręce. Spłoszył go tym ruchem, powodując w głowie niepokojące myśli, jak rozpoczęcie czegoś, czego Ludwig nawet nie chciał. Intencje Vargasa mógł wyczuć z odległości jednego kilometra i jeszcze stwierdzić w jaki sposób dojdzie do wyznania miłości. To było takie pewne. 

          -Mam ogromną nadzieję, że podzielasz moje chęci i oczekujesz od naszej relacji dokładnie tego samego. - Rudowłosy nie pocieszał się popłochem na twarzy blondyna, który jasno mu dawał do zrozumienia, że z tego pewnie nic nie będzie. Łamała mu ta świadomość serce, lecz nie miał zamiaru się poddać. Za długo czekał, żeby tak po prostu się wycofać. Jak to mawiają, nadzieja umiera ostatnia. - Możemy być ze sobą szczerzy, tak? 

          -Po co te pytanie? Jesteśmy przyjaciółmi i oczywiste jest, że możemy, a nawet musimy być ze sobą szczerzy. O cokolwiek chodzi, możesz mi to bez problemu powiedzieć. Zgaduję, że to coś ważnego? - Vargas przytaknął, biorąc duży wdech i szukając w sobie motywacji. Wyznania miłości do łatwych nie należały, choć potem mogły dać radość na długie lata życia. To była wystarczający impuls do powiedzenia o swoich uczuciach. Tak młodych, nietrwałych, aczkolwiek powodujących u niego uczucie wolności. Jedynie przy Ludwigu to czuł i za to go uwielbiał

          -Możliwe, że już się tego domyślasz, co w sumie jest mi bardzo na rękę, jednak wolałbym, żebyś dowiedział się tego z moich ust. W sumie, to już ci o tym kiedyś mówiłem, ale wiesz jak to jest. Wiem, że strasznie przedłużam, ale nie jest to łatwe do powiedzenia! - To był ten moment, w którym Vargas zaczynał panikować i gubić ważne myśli, dzięki którym zachowywał samokontrolę. Bez niej, zapewne zrobi jakąś głupotę. Beilschmidtowi nie podobała się ta sytuacja. Był zażenowany i faktycznie wiedział, co przyjaciel chciałby mu przekazać. Zatrzymanie go będzie nieuprzejme, więc musiał się przemęczyć. - Ja cię... Lubię. Ale tak bardzo lubię! Przesadnie i nieodpowiednio, jak przystało na przyjaciół. Kocham cię od kiedy pamiętam, nie mogę bez ciebie żyć i jesteś moją jedyną motywacją do wyleczenia się. Gdyby cię nie było, mnie pewnie też... Zależy mi na tobie i nie wyobrażam sobie życia, w którym nie będziemy razem! Tak bardzo cię kocham, że aż... 

          -Feliciano, przestań. - Ludwig nie chciał robić tego z całego serca i nawet dla niego było to bolesne. Wystraszony wzrok złotych oczu się na niego skierował, przeszywając na wskroś jego prawdziwe uczucia, jakich jeszcze nie umiał zrozumieć. Zacząłby sobą gardzić, jeśliby je zrozumiał. To nie był czas na związek z kimkolwiek. Nie miał ochoty, a może odwagi na bycie z kimś i wzięcie na siebie takiej odpowiedzialności. Nie dojrzał do tego. - Nic z tego nie będzie. Pozostańmy na zawsze przyjaciółmi, a tak będzie najlepiej dla nas obydwóch. 

          -Ale jak to? - Zapytał nieśmiało Feliciano, czując, jak jego wszelkie marzenia się walą. Świat nagle stał się szary, gorszy, nie dający mu nadziei na lepsze jutro. Nie umiał trwać jedynie w przyjaźni, kiedy jego uczucia wrzeszczały, że potrzebują miłości. Znalazł do tego odpowiednią osobę, która okazała się tak niewłaściwa. 

          -Nie czuję do ciebie tego samego, przepraszam. Nie jestem gotowy na związek, obecnie tylko przyjaciele. Jeszcze znajdziesz kogoś lepszego ode mnie. Za bardzo byś się skrzywdził, gdybyś naprawdę rozpoczął związek ze mną. Wracasz do szkoły? - Zrobiło się niezręcznie. Vargas nienawidził tego uczucia pustki, które w nim narastało i mówiło, że powinien zakończyć siebie. Dla kogo miał się teraz starać? 

          -Postoję sobie tutaj z chwilę. Muszę ochłonąć. - Odparł Feliciano z szokiem. Beilschmidt czuł się z tym fatalnie i jeżeli miałby taką możliwość, zacząłby kochać Vargasa, byle się nie załamał i nie utknął w smutnej otchłani rozłamu emocjonalnego. Posłał mu niepewny uśmiech, odwracając się oraz kierując w stronę budynku. Brzydził się swojego zachowania, które skrzywdziło następną, niewinną osobę. 

          A Feliciano zanim się obejrzał, już zaczynał cicho łkać i usiadł na zaśnieżonej ziemi, ubolewając nad stratą ukochanego. 

***

          Arthur nienawidził tego, że Alfred przesadnie się o niego martwił. Sam potrafił się powstrzymać od sięgania po alkohol, co oznaczało, że jeszcze nie było z nim tak źle. Poza tym, dostawał wsparcie od rodzeństwa. Co nie znaczyło, że Jones był mu teraz kompletnie niepotrzebny, bo dalej byli przyjaciółmi i ich relacja była lepsza, niż kiedykolwiek przypuszczał. Jednak ten chłopak przesadzał. Wyciągał go wiecznie z domu, nie dawał spokoju i za bardzo się martwił, co było irytujące na dłuższą metę. Nie potrafił pohamować swoich emocji. 

          -Artie, nie musisz się denerwować. Ja chcę tylko ci pomóc i sprawić, że będzie z tobą lepiej. - Jones próbował się bronić, ale było to coraz trudniejsze, gdy Arthur ledwo nad sobą panował. Niepokoiło go to i mówiło mu, że za chwilę może dojść do jakiejś tragedii, która na długo zapadnie im obydwóm w pamięć. Był gotowy się bronić, choć nie miał zamiaru podnosić ręki na Kirklanda. 

          -Kiedy w końcu zrozumiesz, że masz odpierdolić się od mojego życia?! Już nawet nie mogę spokojnie spędzić dnia w własnym dniu, bo od razu panikujesz! Zabrałeś mi resztki jakiejkolwiek radości z życia, wszystko jest gorsze... Jesteś z siebie dumny?! - Te słowa bolały. Niebieskooki nie chciał pokazywać, że był bliski płaczu, a była to oznaka słabości. Może blondyn miał rację i może faktycznie przesadzał ze swoimi obawami, lecz robił to tylko z dobrymi intencjami, a nie, żeby zaszkodzić przyjacielowi. 

          -Jedynie chcę twojego szczęścia. Załamałbym się do końca, gdyby stała ci się krzywda i to tylko dlatego, bo cię nie dopilnowałem. Jestem za ciebie odpowiedzialny i jako przykładny bohater, będę cię ratował. - Alfred uśmiechnął, wywołując u Arthura jeszcze większe zdenerwowanie. Nikt nie nie miał prawa do martwienia się o niego, kiedy zaczynał sobie radzić. Nikt nie powinien tak mu się poświęcać, skoro w każdej chwili z załamania mógł ze sobą skończyć. Życie trwać wiecznie nie mogło. 

          -Zamknij mordę! Nie potrzebuję czyjejkolwiek pomocy, zainteresowania, troski, czy czegokolwiek, kurwa, innego. Poradzę sobie sam, a teraz wyjdź z mojego domu. - Kirkland zachowywał w sobie końcówki spokoju, który ulatywał z niego skuteczniej z każdym dniem. Coraz częściej się zdarzało, że zaczynał krzyczeć, płakać, błagać o pomoc, gdy był sam w domu. Wariował, jednak nie oczekiwał pomocy od innych. Sam doskonale wiedział, co jest dla niego dobre. 

          -Arthur, ja naprawdę... 

          -Powiedziałem coś! Nie mam zamiaru dłużej wysłuchiwać twoich kłamstw. - Jones otarł oczy rękawem bluzy, myśląc już nad ratunkiem swoich relacji z Arthurem. Zależało mu na nim, pragnął mu pomóc, a ten tego nie doceniał. Raniło go to, jednakże nie mógł tak łatwo odpuścić. Wyszedłby na słabego, bezsilnego, a przecież mógł tak wiele zdziałać. 

          -Przepraszam za takie robienie kłopotów. Masz rację, pójdę już. - Niebieskooki bez ani słowa więcej poszedł w stronę wyjścia z domu, a po chwili był już na podwórku, zgaszony wracając do siebie. Anglik zrozumiał, jaką głupotę zrobił, lecz było za późno na naprawienie tego. Był skończonym idiotą, który zrażał do siebie wszystkich swoich bliskich, którzy raptem chcieli mu pomóc oraz okazać swoją sympatię. Była tylko jedna rzecz, która mogła go teraz uspokoić. Ostatnio jedynie z alkoholem jakoś się dogadywał. 

***

          W domu rodziny Hedervary rozbrzmiał dzwonek do drzwi, co zaskoczyło wszystkich. Nie mieli mieć jakichkolwiek gości, a osoby zaufane zazwyczaj tylko pukały, a jak drzwi były otwarte, to od razu wchodziły. Zoltán Hedervary postanowił zobaczyć, kto taki do nich zawitał, a nadchodziło ogromne zdziwienie. Kiedy otworzył drzwi, jego oczom ukazał się listonosz trzymający w ręku ogromny bukiet biało-różowych lilii. 

          -Niczego nie zamawiałem. - Powiedział ojciec Erizabety, już chcąc zamknąć drzwi przed nosem mężczyzny. Ten jednak go zatrzymał szybkimi wytłumaczeniami, które doskonale rozjaśniły sytuację. 

          -Wiem, że pan nic nie zamawiał. Jest to przesyłka od pewnego chłopaka, który prosił na poczcie, żeby nie mówić o jego tożsamości, a spełniamy wolę klientów. Wracając, jest to dla pańskiej córki i nie przyjmujemy zwrotu. - Zoltán był nieźle zaskoczony, że ktoś wysyła do jego pociechy taki bukiet kwiatów, a dlaczego, to raczej nie ciężko się domyśleć. Nie wiedział, że jego córeczka ma skrytego wielbiciela. Podziękował za dostarczenie bukietu i poszedł do pokoju Elizy. 

          -Dlaczego nie pochwaliłaś się, że ktoś za tobą gania? - Spytał rozbawiony, wchodząc do pokoju dziewczyny. Ta zdziwiona na niego zerknęła, a gdy zauważyła kwiaty, wyszczerzyła oczy w przerażeniu. Takiego bukietu kwiatów, to już dawno nie widziała na własne oczy. W głowie pojawiło się milion myśli o tym, skąd i od kogo może być taki prezent. Możliwe, że Roderich zaczynał bawić się w jej grę z tajemniczymi miłościami. - "Dla najsłodszej Erizabety Hedervary, najukochańszej osoby mego serca". Takich rzeczy, to nawet ja twojej matce nie pisałem! - Zielonooki się zaśmiał, dając córce podarunek. 

          -Od kogo to? - Zapytała dziewczyna. 

          -Skąd mam wiedzieć? Lepiej się ciesz, że zostałaś zaszczycona czymś takim. Nie będę ci już przeszkadzał w ekscytacji. - Zoltán zostawił brązowowłosą samą, dając jej w duchu nacieszyć się prezentem od chyba Edelsteina. Nie wydawało jej się, żeby Vladimir odważył się na coś takiego, a raczej Roderich był pierwszym kandydatem do wysyłania jej bukietów kwiatów. Zresztą, tylko on wiedział o jej uwielbieniu do lilii. Uśmiechnęła się szeroko, a po chwili już piszczała z radości. 

*** 8 grudnia ***

          Feliciano był w dole emocjonalnym po odrzuceniu przez Ludwiga i nic nie zapowiadało, że niedługo będzie z nim lepiej. Wszyscy próbowali go pocieszyć, ale szło im to na nic, ponieważ Vargas dalej pozostawał przygnębiony, siedział w swoim pokoju i godzinami grał na gitarze, oddając się melancholii oraz bolesnemu życiu romantycznym. Niepokojące było to, że znowu jadł mniej, choć już tak nie wybrzydzał i starał się w siebie wpychać posiłki. Wychodziło to słabo, a większość chciał po prostu zwrócić, jednak w środku pozostawała świadomość, że mimo odtrącenia, Ludwig nadal gdzieś tam był i zależało mu na nim. 

          -Musisz się tak dołować? Wkurzasz mnie tym. - Oznajmił Lovino, nie mogąc dłużej znieść przymulania brata i tego, że od dnia otrzymania kosza, smucił się zamiast zrobić coś konkretnego ze swoim życiem. Może gdyby nie rozwijająca się miłość do Antonia, zrozumiałby rudowłosego i postarał się jakoś go wspomóc w tym trudnym dla niego okresie. Jednak teraz nie znał czegoś takiego jak odrzucenie. Obecnie był dość zadowolony ze swojego życia. 

          -Nigdy nie byłeś nieszczęśliwie zakochany? Błagam cię, akurat ty wyjątkowo dobrze wiesz, czym jest ból psychiczny i złamane serce. - Feliciano wrócił do grania randomowej melodii, która nijak się miała do sytuacji. Granie czegoś wesołego oraz spokojnego było idealnym sposobem na zamaskowanie zepsutego humoru. Romano westchnął, wiedząc, że Beilschmidt zjebał, i że skrzywdził mu brata. Lecz nie mógł go winić. Dziwił się samemu sobie, ale rozumiał zachowanie Ludwiga. Sam jeszcze niedawno nie czuł czegoś specjalnego do Antonia, a teraz był jego jednym z niewielu powodów do uśmiechu. 

          -Może i byłem, ale kogo to obchodzi? To już minęło i jest lepiej. Nie możesz się tak smucić tylko dlatego, że jakiś debil cię odrzucił i nie rozumie swoich uczuć do ciebie, a ja sam już się zorientowałem, że on musi mieć wobec ciebie jakieś głębsze intencje. - Problem w tym, że Beilschmidt naprawdę widział w Vargasie jedynie przyjaciela. - Zawsze widziałeś nawet w najgorszej sytuacji cień szansy na wygraną. Za czyją zgodą, teraz jesteś taki ponury? Kto pozwolił ci na tak szybkie poddanie się?! Walcz o tego skurwiela, pokaż mu, że znaczy dla ciebie więcej, niż reszta świata! Udowodnij mu, że jesteś wart każdego poświęcenia. - Kiedy Lovino chciał, to potrafił być doskonałym motywatorem. Feliciano znajdował w tych słowach wiele pocieszenia, lecz nie na tyle, żeby znowu zamienić się w nieskończenie szczęśliwego człowieka. 

          -To nie jest takie proste. Przypomnij sobie o dniach, kiedy sam byłeś samotny, bez niczyjej pomocy i odrzucony przez osobę, która jest dla ciebie najważniejsza w całym wszechświecie. - Odparł z goryczą w głosie rudowłosy, odkładając instrument i kładąc się na łóżku, zamykając oczy oraz ponownie myśląc nad swoim idealnym światem, w którym nie miał jakichkolwiek zmartwień, a przede wszystkim, był z Ludwigiem. Życie było zbyt brutalne, żeby pozwolić mu tam żyć. Najpierw musiał ze sobą skończyć, żeby tam trafić. 

          -Feliciano, tutaj nie chodzi o mnie! To jest sprawa twoja i tego idioty, a ja jedynie próbuję ci pomóc! Czego nie rozumiesz? Co ci szkodzi o niego zawalczyć i rozkochać go w sobie? Z takim urokiem osobistym, "fajnym" charakterem i niezłym wyglądem, jesteś w stanie zdobyć dosłownie każdego, a ty nawet nie próbujesz tego wykorzystać. Przynajmniej spróbuj i pokaż Ludwigowi, że jednak jest na was szansa. - Młodszy Vargas głośno westchnął, nie wiedząc co zrobić ze swoim życiem. Zachowywał się, jak jakaś rozpieszczona nastolatka, która wielce się załamywała po stracie swego jedynego. 

          -Dla tej znajomości nie ma jakiejkolwiek nadziei. - Rzucił krótko, czując jak po oczach spływa mu kilka, pojedynczych łez. Wczoraj nawet ledwo zamienił z Beilschmidtem kilka słów, a był to już wystarczający dowód na to, że ich znajomość ulegała zniszczeniu. A to wszystko z jego winy i tego, że nie potrafił trzymać swoich uczuć na wodzy. Był beznadziejną osobą, nie potrafiącą zrobić czegokolwiek porządnie. 

          -Ja sobie jeszcze porozmawiam z Ludwigiem za doprowadzenie cię do takiego stanu. - Odrzekł Lovino, irytując się coraz bardziej z każdą sekundą. To było co najmniej niepokojące, a za nic w świecie nie chciał stracić następnego brata. Nie życzył sobie straty kogoś, kto może i go często wkurzał, lecz nadal był częścią jego rodziny i go na swój sposób kochał. O brata musiał dbać. 

          -Rób co chcesz. Możliwe, że spotkam się z Ludwigiem jeszcze dzisiaj, bo coś mówił, że chciałby sobie wszystko wytłumaczyć na spokojnie. - Feliciano nie przejmował się tymi słowami i podchodził do nadchodzącego spotkania sceptycznie. Romano stwierdził, że najwyżej jeszcze na chwilę się wstrzyma, jednak jeśli z jego bratem będzie coraz gorzej, to szybko złoży wizytę Beilschmidtowi. 

***

          -Feliks, chciałbym ci o czymś powiedzieć. - Zaczął Gilbert, będąc ogromnym kłębuszkiem nerwów. Miał w głowie miliardy myśli, których za nic nie potrafił zrozumieć, tak samo jak swojego zachowania. Wydawało mu się absurdalne, że właśnie teraz postanowił powiedzieć blondynowi o swoich uczuciach. Nie mógł dłużej walczyć ze swoimi emocjami. Dusił się w relacji przyjacielskiej, która dobiegła końca już dawno temu. Była pora na coś poważniejszego. 

          -Co masz znowu na myśli? - Feliks szczerze obawiał się tego, co mógł wykombinować Gilbert, a ten ostatnio wymyślał dziwne rzeczy, których nie można zaliczyć do normalnych w nawet najmniejszym stopniu. Najgorsze było to, że nie mógł być pewny tego, czy Beilschmidt przypadkiem zaraz go nie pociągnie z krawężnika i nie wyląduje na ziemi. Byłoby to zapewne bolesne. 

          -Stańmy tutaj na chwilę. - Zaczął albinos, ciągnąc blondyna za sobą do mniej zaludnionej części okolicy. Była to niewielka uliczka, w której zazwyczaj kryli się bezdomni, jednak widocznie znaleźli sobie nowe miejsce, gdyż nie było po nich śladu. - Tylko nie zejdź mi tutaj na zawał, bardzo proszę. - Zaśmiali się, czując ponownie w sobie to cudowne gorąco, jakie mieli jedynie w swoim towarzystwie. - Mamy znowu kontakt już od jakiegoś czasu i szczerze mówiąc, to nie spodziewałem się, że do tego dojdzie. Rozumiesz chyba o co mi chodzi? - Łukasiewicz pokiwał głową przecząco. 

          -Powiedz mi to konkretnie, a nie się wygłupiasz. - Feliks nie powstrzymał się od pogładzenia Gilberta po policzku, przyprawiając go o te cholerne dreszcze, za które mógłby zabić człowieka. Serce wręcz krzyczało, żeby już się zostać parą i nie patrzeć na wszelkie przeciwności losu, które w miłości nie powinny mieć znaczenia, a silne uczucia tylko na takie krzyki przytakiwały. Co najlepszego stało się z ich racjonalnym myśleniem? 

          -Niech się księżniczka tak nie niecierpliwi, dobrze? - Łukasiewicz fuknął za nazwanie go księżniczką, lecz nie wycofał się z tej rozmowy. - Słuchaj mnie teraz uważnie, bo nie mam zamiaru się potem powtarzać. - Zaniżony ton Beilschmidta dodawał tajemniczości do sytuacji, a Feliksowi dawał następne pokłady niepewności. - Nie będę przedłużał. Kocham cię bardzo mocno i zrobiłbym dla ciebie wszystko. Czekam na ten dzień od kiedy cię pokochałem i przez ten cały czas, szukałem odpowiedniego sposobu na okazanie ci swojej miłości. Robiłem to w dziwne sposoby, ale w końcu doczekałeś się usłyszenia o tym bezpośrednio. - Gilbert w środku panikował, ale nie pokazywał tego po sobie. Ucierpiałaby wtedy jego zajebistość. Feliks za to tępo patrzył na ukochanego, przechodząc mentalne średniowiecze. 

          -Przepraszam bardzo, kurwa, co? - Blondyn nie potrafił w to uwierzyć. Jego mina wyrażała przerażenie, jednak również szczęście oraz pierwsze stopnie podniecenia. Długo nie mógł siebie pohamować przed płaczem i rzuceniem się na białowłosego, przez ogromną radość. 

          Trzymali się za ręce, zadowoleni z tego, że w końcu sobie o tym powiedzieli. Wzruszenie było gwarantowane u nich obydwóch, choć woleli nie pokazywać swojej łagodniejszej strony, mimo że byli w towarzystwie ukochanej, zaufanej osoby. Nie mogli uwierzyć w to, że ich marzenie zostało spełnione. Cały świat stanął dla nich do góry nogami, niszcząc wszystko co działo się dotychczas. Roześmiani na siebie patrzyli, głupiejąc jeszcze mocniej na punkcie tego, co miało miejsce. 

          -Naprawdę mnie kochasz w ten sposób? - Feliks nie miał zamiaru w to uwierzyć, dopóki naprawdę nie okaże się to prawdą. Pewnie za chwilę się obudzi i okaże się, że lekcje zaczynają się za dziesięć minut. Nie, to nie była jawa. To była przepiękna rzeczywistość, w której trwał razem z Gilbertem i poważnie byli parą. A przynajmniej czymś, co miało parę przypominać. 

          -Oczywiście, że tak. Nie opłaca mi się żartowanie z ciebie w ten sposób. Uwierz w to, że takie cuda się zdarzają i poważnie znaczysz dla mnie najwięcej na świecie. - To wydawało się zbyt idealne. Było za słodko, pewnie za chwilę coś pierdolnie, a jak pierdolnie, to mocno. Zielone oczy na dobre zaszły łzami, blondyn pochylił głowę, napawając się swoim rozradowaniem oraz chichotem swojego chłopaka. 

          -Również cię kocham! Nawet bardziej, niż ty mnie. - Nastała pora na drobne przepychanki, ale takie z miłości. Nic nie było w stanie zniszczyć teraz ich humoru. Nie mieli problemów z tym, żeby teraz bezkarnie się pocałować, okazując sobie jeszcze więcej swojej miłości, czułości i pokazując, że ich uczucie nie jest chwilową imaginacją, a czymś poważnym, co utrzyma się na długie lata. 

          -Wiesz Feliks, jest jeszcze jeden problem. - Powiedział albinos, kiedy w końcu się od siebie oderwali. Zielonooki westchnął, nie lubiąc, gdy w takich pięknych chwilach pojawiały się jakieś problemy. 

          -Co znowu? 

          -Nie zrozum mnie źle, ja naprawdę cię kocham, jednak spójrz na swoją sytuację. Reszta rodziny w każdej chwili może dowiedzieć się, że jesteś gejem, więc mogłoby też dotrzeć do twojego ojca, a ponoć niedługo przyjeżdża. Wiedz, że kocham cię całym sercem, ale dopóki sytuacja z twoją orientacją i rodziną się nie uspokoi, lepiej nie ryzykować. - Mina Łukasiewicza momentalnie zrzedła. Beilschmidt nie mógł mówić tego na poważnie. Przecież rodzina w tej chwili nic nie znaczy! 

          -Żartujesz sobie. Poradzimy sobie razem, nieważne kto stanie nam na drodze! Nie rezygnujmy "chwilowo" ze związku, tylko dlatego, że moja rodzina jest zjebana. - Blondyn nie chciał zrozumieć dobrych intencji ukochanego, które zostały wypowiedziane jedynie z troski. Może Gilbert miał rację i faktycznie powinni zaczekać. Rozbrzmiał telefon Łukasiewicza. Obydwoje byli z tego niezadowoleni. Serce Feliksa na moment stanęło, gdy zobaczyć połączenie od ojca. 

          -Kto dzwoni? 

          -Tata... Wybacz, ale od niego muszę zawsze odbierać. - Beilschmidt przejął się tą informacją, a już wystarczająco wielu rzeczy dowiedział się o tym facecie. Zdecydowanie był w stanie zniszczyć synowi życie tylko przez to, że urodził się homoseksualny, a nie inny. Pchało go do ratowania partnera z tej rozmowy, lecz za wiele zrobić nie mógł. - Słucham? - Zaczął blondyn. 

          -Witaj, Feli! Tak bardzo się za tobą stęskniłem, a dawno ze sobą nie rozmawialiśmy. Wiesz, że już niedługo do ciebie przyjadę? Niebawem święta i wypadałoby spędzić trochę czasu ze swoim ukochanym synem, nie uważasz? Opowiadaj, co się u ciebie działo! Znalazłeś już sobie jakąś dziewczynę? - Feliks odczuwał zażenowanie. Ta rozmowa mu nie pomagała, a sprawiała, że czuł się gorzej z tym, jaki był. Błagalnie spojrzał na Gilberta, lecz ten nie miał jak mu pomóc. 

          -Jeszcze nikogo sobie nie znalazłem. Ale wiesz, to tylko kwestia czasu! Która dziewczyna by mnie nie chciała? - Blondyn chciał przynajmniej stwarzać pozory wyluzowanego, żeby nie robić sobie podejrzeń u ojca. Bał się go do tego stopnia, że nawet wolał nie pokazywać mu, jak ciężko mu czasami na sercu. A to serce właśnie się łamało, mimo obecności ukochanego. Ukochanego, którego musiał ukrywać przed rodziną. 

          -Święte słowa, Feliks! Wiesz, nawet lepiej, że sobie nie znalazłeś jeszcze dziewczyny. Lepsze bycie singlem, niż pedałem. - Niby powiedziane żartobliwie, jednak zabolało. Łukasiewicz zaczął ciężej oddychać, co zaniepokoiło Gilberta do tego stopnia, że o mało nie wyrwał mu telefonu z dłoni i nie rzucił nim o ziemię. Beilschmidt miał w głowie najmroczniejsze wizje, w których Feliks załamywał się przez ojca i od niego odchodził. Nie chciał tego. - Zadzwoniłem tylko tak na chwilę, żeby powiedzieć o naszych przyszłym spotkaniu. Mam już dla ciebie świetny prezent na święta, więc możesz czekać. Do usłyszenia! - Feliks niewyraźnie się pożegnał i szybko zakończył rozmowę, wpadając w ramiona Beilschmidta i zaczynając cichutko łkać. Życie go nienawidziło. 

          -Zdecydowanie będziemy musieli poczekać na nasz związek. - Rzekł blondyn, nie szczędząc w głośny płacz i sprawianie, że albinos miał poczucie winy. Mógł nie wyskakiwać ze swoją miłością koniecznie teraz, jednak z drugiej strony, zrobił dobrze. Obecnie mógł lepiej wesprzeć ukochanego. 

          -Pamiętaj, że cię kocham i w razie problemów, zawsze będę przy tobie. Będziesz o tym pamiętać? 

          -Tak, będę pamiętać... - Odparł Feliks, mając porządne wsparcie przynajmniej u jednej osoby. I może u Feliciano oraz Erizabety. 

***

          Grzechem byłoby nie przeproszenie za takie zachowanie, a nie ukrywajmy, Ludwig zachował się okropnie. Niby wtedy przeprosił, okazał skruchę i łagodnie przekazał, że parą nigdy nie będą, a przynajmniej nie w najbliższym czasie. Jednak uczucia Feliciano i tak skrzywdził, za co było mu cholernie głupio i czuł, że powinien wszystko jeszcze raz wytłumaczyć. Bardziej spokojnie, z odpowiednim nastawieniem oraz delikatnym uśmiechem na ustach. Tak, jak powinno być na początku. 

          -Nie jestem na ciebie zły. To normalne, że nie zawsze twoje uczucia są odwzajemnione. Niedługo mi przejdzie i będzie lepiej! - Vargas sztucznie się uśmiechnął, choć było w tym odrobinę szczerości. Zaprzeczał samemu sobie, lecz czuł dwie rzeczy jednocześnie. Smutek przez odrzucenie i zrozumienie wobec Beilschmidta. Rozmowa z Lovino dała mu nadzieję na lepsze jutro. Rzeczywiście, nie powinien poddawać się tak łatwo. 

          -To nie zmienia faktu, że zachowałem się nieodpowiednio i powinien określić się dokładniej. - Odpowiedział blondyn, mając w sobie poczucie odpowiedzialności za rudowłosego. Takie odrzucenie mogło źle zadziałać na złotookiego, a był za niego odpowiedzialny. Zależało mu na zdrowiu Vargasa i ich dobrych relacjach, w które może wątpił, ale nadal miał nadzieję. Nadzieja, takie piękne zjawisko, dające ratunek wielu znajomością. I miłością, których pewne ułomy nie potrafiły pojąć. 

          -Nie masz co określać. Wiem, że chcesz być na razie jedynie przyjaciółmi i już to zrozumiałem. Naprawdę, nie ma potrzeb do obaw! - Feliciano znowu zaśmiał się w ten swój perlisty sposób, który sprawiał, że dzień Ludwiga stawał się lepszy. To nie było zakochanie, a zaledwie zauroczenie osobą Vargasa. A czym miała się prawdziwa miłość do jakiegoś zauroczenia? 

          -Po pierwsze, chcę przeprosić. Nie powinienem zachować się tak szorstko, przerywać twoją wypowiedź, i sam wiesz jak to wyglądało. Nawet nie próbuj się wykręcać tym, że zaakceptowałeś to, ponieważ widzę, że kłamiesz. Dalej cię to boli. - Beilschmidt komplikował sprawę bardziej swoimi gestami, lecz w jakiś sposób musiał Vargasa uspokoić. Była to wrażliwa duszyczka, do której oczu już cisnęły się łzy. Miał bałagan w głowie. - Nie mogę wykluczyć tego, że mógłbym się w tobie zakochać. Na dobrą sprawę, mogę zakochać się w każdym, ale w tobie tak w szczególności. Jesteś naprawdę ciekawą osobą, do której mnie ciągnie, jednak jeszcze nie na tyle, żeby być zakochanym. Nie gwarantuję ci, że skończymy razem, ale nie nastawiaj się źle. Również nie chcę robić ci złudnej nadziei, lecz... Nie radzę sobie, prawda? - Rudzielec przytaknął rozbawiony na to pytanie, ledwo hamując głośne rechotanie. 

          -Ludi, poważnie, ja cię rozumiem. Nie robisz mi złudnej nadziei, nie nastawiasz na nic, a po prostu mówisz, że wszystko może się przecież zdarzyć. Jest różnica między zapewnieniem mnie, że na pewno niedługo będziemy razem, a tym, że chcesz mnie pocieszyć i stwierdzasz, że każda wersja jest prawdopodobna. Wybaczam ci, choć nawet nie mam za co. - Ludwig doceniał, że jego przyjaciel był taki wyrozumiały, a zarazem uroczy i słodko głupi. Lubił takich, jakkolwiek to brzmiało. Nieumiejętnie uśmiechnął się do Feliciano, co nie wyszło za dobrze, jednakże starania są doceniane. Można powiedzieć, że broń między nimi została chwilowo zawieszona. Choć temat miłości miał szybko wrócić. 

*** 10 grudnia ***

          Uwielbiali wracać razem do domu, szczególnie kiedy tworzyło się między nimi takie silne uczucie. Pisanie listów, wysyłanie kwiatów, wymigiwanie się, że to wcale nie oni. Zachowywali się jak małe dzieci, które boją się przyznać, że to one rozbiły lustro na korytarzu. Lecz był w tym pewien rodzaj zabawy, który cholernie uwielbiali. Ciągnęło ich do kontynuowania tego, póki limit się nie wyczerpie i nie nadejdzie dzień wyznania miłosnego. 

          -Mam do ciebie malutkie pytanie. - Zaczęła Erizabeta, gwałtownie, aczkolwiek czule łapiąc Rodericha za rękę. Spodobał mu się ten ruch, a musiał przyznać, że wszelkie głębsze kontakty z Elizą dodawały mu powodów do uśmiechu. Odwzajemnił uścisk, kierując do dziewczyny dociekliwy wzrok. 

          -Malutkie pytanie, powiadasz. - Odparł szatyn, ciekawiając się o co może chodzić zielonookiej. Nie lubił kłamać, więc łatwo przyznał, że intrygowała go każda czynność i poruszany temat przez Hedervary. Nie mógł doczekać się dnia, w którym zacznie być jej partnerem, a na pewno ten dzień nadchodził wielkimi krokami. Jedynie zastanawiało go w jakich warunkach do tego dojdzie. Czy będzie to romantyczna randka w restauracji, a może lekcja gry na fortepianie? - Mów, co tam chcesz. 

          -Niedawno dostałam wielki bukiet lilii z podpisem, że jestem najsłodszą osobą dla serca osoby, która mi to wysłała. Od ciebie ten prezent, kochany? - Edelstein czuł, jak zaczyna robić mu się duszno. Zdawał sobie sprawę z tego, że długo nie będzie mógł ukrywać faktu, że od niego ten bukiet, ale nie sądził, że wyznanie prawdy będzie musiało nadejść już teraz. 

          Kompletnie się zagapił, oddał swojemu przerażeniu oraz panice, przez co nie zauważył sporej tafli lodu na swojej drodze, która zwinnie została pominięta przez Erizabetę, lecz nie przez niego. Zanim się obejrzał, poślizgnął się i poleciał na bok, wpadając do niewielkiego zagłębienia, które jakimś cudem nie zostało ogrodzone. On to miał dopiero szczęście! 

          -Jezus Maria, Rodiś! - Mimo pokazania takiego przerażenia Erizabety po zobaczeniu wypadku Rodericha, w jej głowie jako pierwsza pojawiła się myśl "co za pierdoła". Nie pozostało jej nic innego, jak ostrożne zejście do rowu i okazanie pomocy przyjacielowi, który już tam na dole syczał z bólu i przeraźliwe łapał za nogę. Miała tylko nadzieję, że nie doszło do poważnego złamania. - Bardzo boli? - Zapytała w końcu, kucając na ziemi przy szatynie. Jego skrzywiona twarz mówiła sama za siebie. 

          -Teoretycznie boli, ale nie jakoś bardzo. - Odparł Roderich, próbując wstać oraz ubolewając nad tym, że pobrudził swój płaszcz, a przy okazji zrobił z siebie idiotę przed ukochaną. Liczył na to, że nie stracił za bardzo w jej oczach. I nie stracił, tylko zyskał u Elizy miano ciemnoty. Szybko się okazało, że wstanie nie jest takie proste, gdyż na lewej nodze nie mógł w ogóle stać. Nie sądził, żeby była złamana. W końcu zagłębienie nie było zbyt wielkie, a gdy spadał, to nie tak, żeby sobie cokolwiek łamać. Jak widać, życie znowu robiło mu na przekór. 

          -Z tym trzeba iść koniecznie do lekarza! Jakoś cię stąd wyciągnę i zadzwonię po taksówkę, pojedziemy do szpitala, a tam cię zbadają. - Edelstein chciał się kłócić, że on sobie poradzi i pewnie nie jest to coś aż tak poważnego, jednak widząc stanowcze oraz zmartwione spojrzenie dziewczyny, postanowił się z nią nie sprzeczać. Jeszcze drugą nogę by miał złamaną, ale to z miłości. Z miłości w dziewczynie, która momentami nie znała umiaru w swoich głupotach i była nadto wesoła. I tak ją kochał, szczególnie za taką troskę. 

***

Zacznijmy od tego, że uwielbiam ten rozdział. Nie wiem co takiego w nim jest, ale ma coś takiego w sobie, co sprawia, że mogę go czytać, i czytać, i jeszcze bardziej czytać. Ma on 7868 słów bez mojej końcowej gadaniny, lecz myślę, że chyba warto było napisać aż tyle. A wy co myślicie o tym rozdziale? Od razu mówię, że następne nie będą takie wspaniałe. 

Mam jednak kilka zastrzeżeń do fragmentu z tym, jak Feliks wybacza Magdalenie. Mam wrażenie, że nie przekazałam tam odpowiednich uczuć i jest tak płasko. Coś mi tam nie pasuje, ale to jest wszystko co mogę wyciągnąć z tej sceny. Liczę na przynajmniej odrobinę pozytywnych słów o tym wydarzeniu. Ogólnie, to PrusPol mi tutaj idealnie rozkwita i zbliża się do dramatów. Teoretycznie, zostali parą już w tym rozdziale. I jestem z tego bardzo zadowolona, lecz liczmy się z tym, że ojciec Feliksa swoje niedługo zrobi. Co nie zmienia faktu, że i tak było całkiem uroczo w tym rozdziale~. 

A co z GerIta? No cóż, Feliciano powiedział o swoich uczuciach i było dość melancholijnie. Ogólnie, to uważam, że ten rozdział jest takim w miarę dobrym przykładem tego, co niedługo mogę napisać. Coś takiego bardziej przykrego, spokojniejszego, bez potrzeby żartowania sobie. Ludwig z kolei nie wie w końcu, czy kontynuować tę znajomość, czy on Feliciano kocha, czy może jedynie lubi. Sprawy się mocno komplikują, chyba nawet za mocno. 

AusHun też tutaj mocno świeci! Zaczynam czuć, że naprawdę zaczynam skupiać się na wątkach głównych, choć coś tam się działo u Spamano, i u UsUk. Jednak nie było to coś ogromnego i moim obecnym priorytetem są shipy z tytułu. W ogóle, to rozumie ktoś znaczenie tytułu tego opowiadania w kontekście do wydarzeń i tego, co się zbliża? Pytam z ciekawości. Wracając do AusHun, Roderich miał na końcu wypadek i doprowadzi to do paru ciekawych oraz gorących sytuacji. Możecie już się niecierpliwić na niedzielę~. 

To będzie na tyle w tym rozdziale! Nie będę już zabierać waszego czasu. Mam nadzieję, że rozdział się wam podobał, a swoją opinię możecie pisać w komentarzach. Do zobaczenia już w niedzielę o znanej każdemu godzinie~!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro