2: rozdział 26
Zwariuję z tym internetem :)
- Bone! - krzyknąłem. Zgubił mi się gdzieś w tym całym zamieszaniu. Nie mieliśmy czasu na szukanie się wzajemnie, więc musieliśmy działać na własną rękę.
Cóż, wejście 'na cichacza' nie podziałało...
Głównie dlatego, że nie trafiłem.
- Pożałujesz, żeś się urodził!
Spojrzałem się za siebie, gdzie zobaczyłem wielkiego typa, który biegł do mnie z basebollem w ręku. Ocho... Uchyliłem się, gdy wziął zamach. Był tak duży, że zanim ponownie uniósł kij, byłem już za nim.
Walnąłem pistoletem w jego kark. Upadł ogłuszony. Od razu ruszyłem do przodu. Brak czasu, tak wiele do zrobienia.
Pobiegłem na schody, które trzeszczały przy każdym kroku. I tak byliśmy już spaleni, więc nic do stracenia. Na szczęście nie było wielu przeciwników. Na górze nikogo nie widziałem. To był plus.
- Ranve! - usłyszałem zza rogu. Nigdzie nikogo nie było, nawet gdy się rozejrzałem. O chuj chodzi? - RANVE! KURWA CHODŹ TU!
Ktoś pociągnął mnie w bok.
- Jezu, weź się ogarnij chłopie, bo zginiesz - Bone wciągnął mnie do pokoju zaraz obok mnie.
- Nie strasz mnie - syknąłem.
- Zamknij się - Bone sprawdził okno, za którym chyba nieczego nie zauważył. - Dziewczyny są w pokojach obok, ale szacuję, że w każdym z nich jest przynamniej jeden ochroniarz.
- Jak to? Miało być czysto!
- Miałobyć - syknął do mnie. - Ale nie jest. Jak to robimy? Na chama do każdego pokoju.
- Nie - westchnąłem, patrząc w sufit. - Trzeba ich wywabić. I tak się zlecą jak wejdziemy do pierwszego pokoju.
- No tak, laski pewnie będą wrzeszczeć - przewrócił oczami. - Dobra, to ja idę na drugą steonę korytarza. Tam jest szafa, schowam się. Ty ich wywab, a ja potem Ci pomogę.
- Czemu to zawsze ja? - szepnąłem, gdy wyszliśmy z pokoju. Bone tylko się zaśmiał i poszedł w ustalone miejsce.
Jak mam to zrobić?
Njaprostsze metody są najlepsze... Strzeliłem w sufit.
- Dzień dobry - uśmiechnałem się, gdy kilku facetów wyleciało z pokoi jak na zawołanie.
Nie wiem jaka to zależność, że im więcej ciała, tym mniej mózgu, ale widzieli, że mam broń w ręku, a i tak ruszyli w moją stronę. Nie chciałem zaczynać strzelaniny. Oni pierwsi zaatakowali.
Ja tylko unikałem ciosów i podcinałem im nogi. Raz dostałem z łokcia w czoło, zabolało, ale Bone czuwał.
Szybko poszło, został jeden i ten jeden trochę stchórzył, gdy my zajmowaliśmy się pozostałymi.
- Bone! Zwiewa!
Facet uciekał, a my nie dogonilibyśmy go. Nie liczyłem jednak, że Bone wyciągnie broń i strzeli prosto w plecy mężczyzny.
- Bone! - syknąłem na kolegę.
- Zawołałby innych!
- Kurwa... - syknąłem pod nosem. Z pokoi wyszły dziewczyny. Ostrożnie, sprawdzając co się dzieje.
- Spokojnie, jesteście bezpieczne - dziewczyny zaczęły wychodzić do nas ufniej. - Idzcie na dół, a potem biegnijcie w dół ulicy. Tam czeka na was ciężarówka, która przewiezie was w bezpieczne miejsce. Potem sobie poradzicie.
Dziewczyny zaczęły zbiegać na dół, dziękowac nam i całować nas po dłoniach. Co one tam musiały przeżyć... Nie chciałem o tym myśleć.
- Bone... - mruknąłem rozglądając się. Nie widziałwm wśród dziewczyn żsdnej znajomej twarzy.
- Nie widzę jej - odparł Bone. Wszystkie dziewczyny zbiegły, a my zostaliśmy.
- Nie ma Hailey...
- To nie ten dom?
- Jak to nie ten dom? - spojrzałem na niego. - Takie były wytyczne, gdzie ona jest?!
- Uspokój się i sprawdz pokoje!
Sprawdzaliśmy każdy zakamarek. Nie tylko w pokojach. Znaleźliśmy jeszcze dwie dziewczyny, w czym jedną w ciąży, ale żadna nie była tą, której szukaliśmy.
- Kurwa, co teraz?
- Nie wiem... Ale skoro to nie ten dom, to znaczy, że takich miejsc jest więcej... Sami tego nie załatwimy, a Hailey może być w poważnym niebezpiczeństwie...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro