2: rozdział 14
- Plan jest taki.-zaczął Bone, po tym, jak Hailey oddała mu swój telefon.- Jake jest najbliżej nas, więc to on będzie tu jako pierwszy. Ma zdolności, żeby odnaleźć tego snajpera, który cię śledził.-kontynuował.- Za to Harry będzie naszymi oczami i uszami.
Nie znacie Harry'ego, bo trzymał się na uboczu, kiedy byliśmy w gangsterce, ale to dobry chłopak, który ma niesamowite zdolności i wyprawia cuda z bronią w ręku. Osobiście nie znałem go za dobrze, więc dziwię się, że postanowił mi pomóc w takiej sytuacji.
- Hailey zostanie przemycona do furgonetki, którą podstawi Sophia, wiesz, ta, co nam towar sprowadzała z Norwegii.
- Kojarzę.
- A ty będziesz musiał się pobawić w Bonda i kiedy furgonetka będzie jechała, wskoczysz do niej, jasne?
- Tak jest.
- I uważaj. Prawdopodobnie mamy do czynienia z całą grupką tych kutasów.
Rozłączył się, a ja wytężyłem wzrok, chcąc dostrzec, kiedy plan w końcu wejdzie w życie. Jak na razie nam wszystkim zależało na tym, aby bezpiecznie wydostać się z mojego własnego domu. W tamtym momencie modliłem się też, żeby dzieciakom nic nie było, alw wiedziałem, że jeżeli uda nam się stąd wydostać, to załatwię im najlepszą ochronę jaką będę w stanie wynaleźć.
Mój ton rozmyślania przerwał nagły grzmot, który oznaczał tylko jedno.
- No i po bramie.-stwierdziłem, kiedy obejrzałem się za siebie, gdzie furgonetka prowadzona przez blondynkę rozjechała moją bramę wjazdową jak krowę na środku drogi.
Wiedziałem, że coś poszło nie tak, skoro Sophia narobiła tyle huku i miałem racje, ponieważ jak tylko podjechała pod drzwi domu, a Bone wraz z Hailey wyszli z niego, chcąc się przemieścić do furgonetki, rozległy się strzały. Widziałem tylko czerwone lasery snajperskie mierzące w moich przyjaciół oraz furgontkę, ale na szczęście zanim ktoś ucierpiał, Sophia odjechała z piskiem opon.
Wtedy zadzwonił mój telefon, a lasery wymierzyły w samochód.
W którym byłem ja.
Musiałem za nimi jechać, co zrobiłem, a w wolnej chwili odebrałem telefon, który położyłem na tapicerce, więc przy każdym skręcie ślizgał się to w prawo, a to w lewo.
- Ran!?
- Jadę za wami.-ogłosiłem, poprawiając lusterko tak, abym widział dokładnie co dzieje się za mną.
- Widzisz ich?
- O kurwa.-przekląłem, gdy tylko zobaczyłem kilka-jak nie kilkanaście-motorów, jadących mi na ogonie.
- Co?
- Te pojeby mają motory!
- No świetnie! Może do tego Święty Mikołaj na harleyu?!
- Bone!-skarciłem go, kiedy zobaczyłem, że wjeżdżamy do tunelu.
Mieliśmy ograniczone widzenie przez położenie, a to nie było dobre w naszej sytuacji. Było cicho.
Mogło się zdawać, że odpuścili. Kilka aut jechało za nami, obok nas i przed nami, ale były to tylko rodziny, biznesmeni czy samotne osoby, które pewnie wracały do domu z wycieczek czy prac. Przez ten spokój moje serce biło jakby chciało rozerwać mi pierś. Niczego nie widziałem, a tynel ciągnął się w nieskończoność.
I wtedy był wybuch.
Pisk opon.
Klaksony.
Krzyki.
Ból głowy i ramienia.
Świat zawirował.
Straciłem przytomność.
Było ciemno, mokro i słychać były jakieś niewyraźne, stłumione dźwięki, przeplatające się z gwizdaniem w uszach. Czułem się jak w jakimś pieprzonym transie. Jakbu magik rozkazał mi zamknąć oczy i wmawiał mi, że robię się senny.
Chwilę to trwało zanim byłem zdolny rozchylić powieki. Dźwięki zaczęły wracać do pierwotnego kształtu i usłyszałem strzały. Zobaczyłem kilkoro nieznanych mi ludzi w czarnych strojach z karabinami w ręce, a po przeciwnej stronie byli moi przyjaciele, odpierający atak bandytów. Widziałem też moją ukochaną, która przerażona siedziała za jednym z samochodów i majstrowała coś z jakimś obiektem w swoich rączkach. Nie byłem pewien co to jest.
Głowa bolała mnie nie miłosiernie, a po kałuży krwi, jaka się pode mną utworzyła mogłem stwierdzić, że oberwałem. Szybko się też zorientowałem, że mój samochód leży na dachu, a ja w połowie w nim, bo wypadłem przez boczne okno.
Powoli się podniosłem i obczaiłem sytuację jeszcze raz, dzięki czemu powoli mogłem wydedukować co powinienem zrobić. Nikt nie zauważył, że się podniosłem, co było moją przewagą. Wykorzystałem to i wziąłem leżący obok mnie karabin, który wcześniej należał do postrzelonego teraz napastnika. Odbezpieczyłem broń i wycelowałem w tego, który był najbliżej mojej grupy.
Strzał.
- Giniesz śmieciu.-wymamrotałem do siebie, będąc zadowolony, że w ogóle trafiłem, bo świat nadal mi wirował przed oczyma.
Teraz już widzieli, że żyje i próbowali także mnie zgładzić, ale schowałem się za jednym z wywróconych aut. Zza szyby widziałem, że w samochodzie siedziała rodzina.
Martwa rodzina.
Ci sami ludzie, których przed chwilą widziałem śmiejących się i szczęśliwych.
Teraz leżeli bez ruchu i oddechy zakrwawieni.
Ojciec, matka i dwie córki.
Byłem zły, że to się stało, bo do tego nie powinno nigdy dojść. Oni mieli być szczęśliwi i żyć, a nie patrzeć na mnie tym martwym wzrokiem.
W przypływie adrenaliny i złości zacząłem strzelać do tych sukinsynów jak popierdolony. Nie interesowało mnie, że też we mnie strzelali; podchodziłem do nich.
Ale ich było coraz więcej.
Wtedy usłyszałem świst. Tykanie.
- CHOWAĆ SIĘ!
Ktoś wrzasnął, a ja tylko zdążyłem podbiec do jakiegoś tira i się za nim schować.
Potem był wybuch i ogień, ponowne krzyki i świst w uszach.
Moja mała rzuciła granat...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro