Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1: rozdział 15

- To co teraz będzie?-zapytała blondynka następnego dnia przy śniadaniu.

Z powodu huraganu, jaki zaczął się około trzeciej w nocy, dorośli nie mogli spać, więc śniadanie zdecydowali się zjeść o czwartej. Dzieci za to niczego nie świadome spały w sypialni i nawet się nie obróciły. 

- A co ma być?-mruknął szatyn zanurzając potem usta w kofeinowym napoju, który miał w białym kubku.

- No wiesz... Z Peterem?

Mężczyzna westchnął, przecierając zmęczoną twarz dłonią.

- Zapewne zostanie zatrzymany na czterdzieści osiem aż nie złożysz zeznań przeciwko niemu.

Hailey opuściła wzrok na blat, przy którym siedziała.

- Hailey?- zapytał podejrzliwie, a kobieta zaczesała kosmyk włosów za ucho.- Ty masz zamiar na niego donieść, nie?

Spojrzała na niego spod rzęs, jednak szybko jej spojrzenie zlustrowało blat. Mężczyzna odchylił się do tyłu, oglądając blondynkę od góry do dołu i przeciwnie. 

- Nie mów, że mu odpuścisz.

- Ranve...-westchnęła.

- Nie, Hailey!-wtrącił, wstając.- Bije cię, maltretuje, wyzywa, a kiedy masz okazję się od niego uwolnić, to umywasz ręce? Co się z tobą dzieję, kobieto?!

- Nie krzycz.-poprosiła zachowując zimną krew, co miała opanowane do perfekcji mieszkając pod jednym dachem ze swoim agresywnym mężem.

- Mam nie krzyczeć? Hailey, spójrz co on ci zrobił! Byłaś taką wesołą, pewną siebie nastolatką, a teraz? Teraz jesteś poddaną, wytresowaną służącą i workiem treningowym przy okazji!

- A co twoim zdaniem mam zrobić?!-krzyknęła, wstając.- Podam go na policję i co dalej?! Zamknął go na dwa lata, a potem wyjdzie i będzie chciał mnie zabić, a może nawet i zrobić krzywdę dzieciom za to, co mu zrobiłam! Tego chcesz?! Żebym skończyła w grobie, a dzieci w sierocińcu?!-wyrzuciła z siebie to, co ją tyle czasu dusiło, a potem oparła się ręką o blat i przyłożyła dłoń do ust, zaczynając ronić łzy.

Ranve za to stał oniemiały i patrzył na nią, analizując te słowa. Miała trochę racji. Peter był nieprzewidywalny i nikt nie mógł wymyślić co mu wpadnie do głowy po odsiadce, która była zafundowana przez jego własną żonę. 

- W takim razie trzeba mu dodać parę grzechów.-mruknął.

- O czym  mówisz?-zapytała ledwo kontrolowanym szeptem, przy czym  udało się jej unieść wzrok na oczy mężczyzny.

- Od dwóch do pięciu lat za znęcanie się plus to, że uderzył dziecko, to wynosi jakieś sześć lat. Możemy dodać mu jeszcze jedno pobicie. To będą dodatkowe trzy lata, czyli mamy już dziewięć lat.-skwitował.

- Ale musiałby kogoś pobić.-pociągnęła noskiem.

- Nienawidzi mnie, prawda?

- Nie, Ranve...

- Tak.

- Nie dam ci się z nim bić.

- Nie pytałem cię o zgodę.

- Przecież on cię zabije...

- Dzięki za wiarę we mnie.-mruknął sarkastycznie, kierując swe kroki w stronę kobiety, przed którą stanął chwilę potem.- Nic mi nie będzie.-zapewnił patrząc na nią w dół.

Jednak blondynka nie wyglądała na przekonaną i wcale taka nie była, dlatego szatyn spojrzał na sufit z uśmiechem, a potem posłał jej spojrzenie. Ujął policzki kobiety w swoje dłonie, aby kciukiem pomasować miękką skórę pod oczami Hailey.

- Pamiętasz tego Jake'a z naszych młodych lat?

- Bo teraz jesteśmy tacy starzy.-przewróciła oczami rozbawiona, na co szatyn pacnął ją palcem w nos, a ona zachichotała.

- Kiedy się do ciebie dobierał?

- Pamiętam.-mruknęła nadal uśmiechnięta mimo to, że tamten incydent był dla niej prawdziwym koszmarem, kiedy była w wieku nastolatki.- Przybiegłeś mi na ratunek.-przypomniała.

- Mhmm... Oberwałem w ramię, co mnie potem przez tydzień bolało, ale Jake'owi złamałem nos.

- Nadal pamiętam te wiązankę przekleństwo z jego strony, kiedy mu przywaliłeś.

- I nic wielkiego mi się nie stało.

- Ale mogło.

- Ale nie stało.-upierał się.- Teraz też nic mi nie będzie, zobaczysz.-szepnął nachylając się nad blondynką, a kiedy ich usta się zetknęły...

- Ew.

Oboje spojrzeli w bok, gdzie Eddie siedział na stołku barowym i z obrzydzeniem przyglądał się całej scenie.

- Czemu całujesz mamę?

- Nie całuję.-zaprzeczył odsuwając się o krok od blondynki, która poczuła rozczarowanie, ale miała pojęcie, że tak będzie lepiej.

- Przecież widziałem!

- A ja nie. Niemaszdowodówidźspać.-powiedział na jednym wdechu, nogą obracając stołek, na którym siedział chłopczyk w stronę sypialni.

Eddie jęknął, ale zszedł ze stołka i podreptał grzecznie do pokoju, gdzie jednak nie położył się spać, ale razem z Emily zaczął bawić się zabawkami.

- Lubi cię.-stwierdziła blondynka, wymijając mężczyznę, aby zabrać się za sprzątanie po śniadaniu.

- Tak myślisz?

- Mhm. Dla Petera jest opryskliwy, a ciebie traktuje jak kolegę.

- Nie wyobrażam sobie jego dzieciństwa z tym agresorem.

- Agresorem?-prychnęła śmiechem.

- Wiesz o co chodzi. Po prostu... Nie wiem. Jak można mieć szczęśliwe dzieciństwo z ojcem, który znęca się nad mamą i wiecznymi kłótniami w domu?

- Staram się, żeby nie byli tego świadkami, ale nie zawsze wychodzi.

- Opowiesz mi jak to było?-zapytał ostrożnie, wyciągając z rąk kobiety talerz, żeby poświęciła mu chwilę.

- O czym chcesz usłyszeć? Jak mnie bije, czy jak krzyczy na dzieci?

- Wasza codzienność.

- Och.-sapnęła, siadając na kanapie, co uczynił także Ranve.- No więc...-chrząknęłam wbijając wzrok w swoje dłonie, które nerwowo się sobą bawiły.- Rano zwykle on wstawał pierwszy, ponieważ praca, a ja jeszcze spałam. Znaczy... "spałam".-zrobiła cudzysłów manualny.- Nie spałam i dzieci też, bo Peter ma tendencję do robienia huku podczas przygotowań. Nie wolno nam się wtedy odezwać, bo zaraz jest awantura.

Ranve prychnął niedowierzająco i pokręcił głową.

- Przynajmniej masz spokój, bo jest w robocie.

- No nie.-westchnęła zaczesując kosmyk włosów za ucho.- Kiedy Peter jest w pracy, to muszę wysłać dzieci do szkoły i zdążyć ogarnąć dom przed powrotem męża, bo inaczej...

- Jest awantura.-dokończył, a ona pokiwała głową.- A... A kiedy już wróci?\

- To zawsze wraca wkurzony i zmęczony, więc o wszystko się czepia. Dzieci go denerwują, dlatego każe mi się nimi zająć, żeby mu nie przeszkadzały.

- Wiesz, może dość już tych smutków.-westchnął opierając się o oparcie kanapy.- Raczej dzisiaj nie pojadę do pracy, nie chcę zginąć w huraganie.

- Możesz tu zostać.-zaproponowała.- Znaczy, jeżeli chcesz.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro