2: rozdział 9
Ed's P.O.V
- Nudzi mi się.-marudził Rick, siedząc po turecku na moim łóżku. Był wpatrzony w telefon, a ja siedziałem przy biurku i grałem na laptopie w jakąś internetową gierkę, która kompletnie mnie nie interesowała, ale lepsze to niż słuchać jego marudzenia.- Słyszysz?-powiedział głośniej, a kiedy nie odpowiedziałem, rzucił we mnie poduszką.
- Co?-spojrzałem na niego ze zmarszczonymi brwiami.
- Nudzi mi się.
- Znajdź sobie jakieś twórcze zajęcie.-prychnąłem, powracając do ekranu laptopa. Tym zdaniem popełniłem mój największy, życiowy błąd. Chociaż jak tak na to patrzeć, to wcale nie był błąd...
- Tak?-zamruczał jakoś tak dziwnie, a jego oddech poczułem na swoim karku. O Boże.- Twórcze mówisz?-zaczął całować moją szyję, aczkolwiek nie zwracałem na to uwagi, bo moje serce chciało wyskoczyć z piersi. Nie miałem pojęcia, co robić.
- N-nie.-zatrzymałem go, gdy chciał ze mnie zdjąć koszulkę. Nie byłem gotowy na takie coś. Westchnąłem, odchylając głowę na oparciu krzesła.
- O co chodzi?-spytał łagodnie, a mnie to podpasowało. Moje policzki piekły niemiłosiernie, więc zakładam, że było krwisto czerwone.
- Bo... Nie wiem.-zakryłem twarz dłońmi.- Chyba nie jestem... Gotowy.
- Myślisz, że co chciałem z tobą zrobić?-prychnął.
- Chciałeś mnie rozebrać.-spojrzałem na niego jak na idiotę.- A skoro chciałeś mnie rozebrać, to chyba nie muszę mówić, co mi się z tym kojarzy.
Patrzył na mnie tymi swoimi przenikliwie skupionymi oczami. Za każdym razem, gdy to robił, przechodziły mnie przyjemne ciarki, ale nigdy mu tego nie pokazywałem.
- Strasznie spięty jesteś.-zauważył.- Nigdy przy mnie taki nie byłeś.-stwierdził i w sumie miał rację, no ale kiedyś tak na siebie nie patrzyliśmy.- Trzeba cię rozluźnić.-wstał, a ja się bałem co tym razem zechce ze mną zrobić.
Ale on tylko poszedł w stronę wyjścia z mojego pokoju...
- No idziesz?-zapytał, unosząc brew.
- Ale gdzie?
- Grać w piłkę.-zaśmiał się, a ja spaliłem buraka.- A ty co myślałeś?-wyszedł z pokoju. Nie odpowiedziałem mu na to pytanie, tylko poszedłem za nim. Zeszliśmy na dół, a dalej do garażu skąd wzięliśmy piłkę do nogi.
Wyszliśmy przed dom, żeby mieć większe pole do gry. Graliśmy na gole, czyli staliśmy na przeciwko siebie i kopaliśmy piłkę tak, jakbyśmy chcieli trafić gola. Oczywiście to Rick był ten od koszykówki, a ja od nogi, więc szło mi lepiej.
- Ej no!-jęknął, kiedy piłka przeleciała dokładnie pomiędzy jego nogami.- To nie fair!-zaczął się stawiać, na co tylko wystawiłem mu język.
Graliśmy dalej, ale coś zwróciło moją uwagę. Czarny mercedes podjechał pod dom i stanął na podjeździe. Od razu rozpoznałem, że to auto Marlo, ale co on tu robił? Przecież tata miał pracować dzisiaj do wieczora, a tym czasem było może dziesięć po jedenastej. Dłuższą chwilę nic się nie działo, ale w końcu tata wysiadł z tylnich drzwi. Wyglądał... blado. Trzymał się za podbrzusze i był lekko pochylony w przód. Nagle oparł się o otwarte drzwi. Zaniepokoiło to zarówno mnie jak i Ricka, z którym wymieniłem spojrzenie. Ruszyliśmy w kierunku samochody. Marlo pomagał tacie trzymać się na nogach, ale pomimo to tata nagle zaczął się osuwać z ramion szofera.
- Tato!-krzyknąłem, podbiegając do niego jak najszybciej potrafiłem.
Ukląkłem przy nic tak samo jak szofer. Mężczyzna przewrócił tatę na plecy i sprawdził czy oddycha.
- Jest w porządku.-stwierdził, ale ja byłem taki przejęty, że nie mogłem wydać z siebie ani słowa.
Nie dbałem o to, co inni wtedy robili. Mój tata zasłabł na betonie, a ja nie miałem pojęcia czemu się tak stało. Moje myśli były zaćmione do tego stopnia, że głos Ricka, wzywającego pogotowie przez telefon był zamazany i nie wyraźny. W szpitalu nie mogłem wysiedzieć na miejscu. Chodziłem w te i we wte, czekając na kogoś, kto byłby zdolny wyjaśnić mi, co się dzieje z moim ojcem. Rick był cały czas ze mną. Dodawał mi otuchy i podnosił na duchy, gdy tak patrzyłem na zielone drzwi, gdzie mój ojciec walczył o przytomność.
- Ed?-usłyszałem głos mamy, więc spojrzałem w jej kierunku, ale zanim ją zauważyłem, ona już była w moich ramionach.- Co się stało? Gdzie tata?-zadawała pytania, ale tylko na kilka z nich byłem w stanie odpowiedzieć.
Siedzieliśmy we trójkę, podczas gdy Emily była u przyjaciółki mamy. W sumie to lepiej, bo ona nie potrafiłaby wysiedzieć w miejscu i ciągle by nudziła, a ja i tak jestem już nieźle podirytowany, że nikt nie chce wyjść i powiedzieć jednego pierdolonego zdania! Że jest okej...
- Ed, wejdziesz?
Uniosłem wzrok na mamę, która stała obok lekarza, a w progu drzwi. Musiałem przysnąć na chwilę. Pokiwałem głową, więc zaprosili mnie do środka. Boże... Zastygłem widząc tate całego i zdrowego. Nawet nie był przykryty kołdrą, tylko w samych dresach leżał na łóżku. Uśmiechnął się do mnie.
- Ja cię kiedyś uduszę.-obiecałem, podchodząc do niego z niesamowitą ulgą na twarzy.
- Ah, ile jeszcze razy to usłyszę?-mruknął, a ja się zaśmiałem, bo nawet w takiej chwili potrafił żartować.
- To co jest tak właściwie grane?-zapytała mama w pewnej chwili. Lekarz sprawdzał kroplówkę taty. Nie lubiłem szpitali i ogólnie takiego klimatu, dlatego chciałem się stąd wyrwać jak najszybciej.
- Pan Collins ma rzadko spotykane zjawisko.-stwierdził lekarz, przez co na twarzy mamy pojawiła się panika. Szybko jednak została uspokojona.- Nie, nie. Proszę się nie bać.-zaśmiał się lekarz.- Akurat to, że tutaj jest, było najlepszym, co mu się przytrafić mogło w takiej chwili.
- Ale...-zaczęła mama-... Co mu jest?
- Pan Collins był bezpłodny, ale coś się odblokowało w jego psychice i przez to właśnie plemniki zaczęły... Tak jakby działać. Ból w podbrzuszu był spowodowany nagłym pobudzeniem narządów rozrodczych. Jednym słowem... Znów jest pan płodny.-uśmiechnął się do taty, ale coś mi się wydaję, że on już o tym wiedział przed nami, bo tylko się uśmiechnął.
- Jezu, naprawdę?-zapytała mama, która miała łzy w oczach. Czyli mogę liczyć na nowe rodzeństwo?
- Tak, maleńka.-mruknął tata.- Będziemy mogli mieć dziecko.-zauważył i okej... Jęki w nocy będą głośniejsze...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro