Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2: rozdział 30

Przedostanie się na drugą stronę żywopłotu było łatwiejsze niż się spodziewałem, zwłaszcza, że o dziwo nikogo nie było w zasięgu wzroku. 

Jeszcze chwilę temu widziałem kilku ludzi pilnujących tego domu, a teraz nikogo nie było. No dałbym sobie łeb uciąć, że tam byli. 

Ed szedł przy mnie. Wszyscy byli czujni i gotowi do działania. Bronie odbezpieczone, mięśnie spięte. Umysł wytężony. 

Tak bardzo skupiłem się na wytężeniu słuchu, że zaczęło mi piszczeć w uszach. Cisza było nie do zniesienia.

W pewnym momencie nie wiedziałem czy faktycznie to tylko mi piszczy w uszach czy wszyscy to słyszą. 

Spojrzałem na Sonię, a ona na mnie. Za chwilę wszyscy wymieniliśmy wymowne spojrzenia. Ed pociągnął mnie za ramię i pokazał palcem na ścianę domu. Powlokłem spojrzeniem za jego palcem. 

- Ja pierdole - pociągnąłem Eda za koszulkę, bo stał jak kij w dupie zamiast się ruszyć i chować tyłek tak jak wszyscy.

Sukinsyny wiedziały, że tu jesteśmy. Podłożyli bombę. 

Zdążyliśmy zrobić kilka kroków. I jak jebło... Myślałem, że mnie przenieśli do aniołów. Zrobiło się szaro, później ciemno, cicho, głośno. Wszystko naraz. Umarłem. Jak nic. 

Mruganie nic nie dało, ciągle byłem ślepy. Nie mogłem poruszyć palcami u rąk, a bardzo chciałem. Dopiero wtedy mi zaczęło porządnie piszczeć w uszach. 

Coś tam usłyszałem. Po swojej lewej. Nie... Prawej. Ktoś coś mówił. Ed. O Boże, pierwszy raz w życiu się ucieszyłem na dźwięk jego trajkotania. 

- Jackson! Jackson!

Zamrugałem jeszcze kilka razy i w końcu zobaczyłem jego twarz. Miałe tylko nadzieję, że krew nie była jego, bo mnie Ranve zapierdoli. 

- Wstawaj! 

Co on do mnie mówi?

Jeszcze kilka chwil w ogóle nie kontaktowałem. Jakbym był w innym wymiarze. Gdy w końcu odzyskałem przytomność, poczułem tępy ból w lewej skroni. Później się okazało, że to przez cegłę, która leżała mi na głowie. Właściwie obok głowy, ale uderzyła mi w skroń. 

Podniosłem głowę, zrzuciłem z siebie resztki gruzu i spojrzałem w bok. Jedno ciało, drugie, trzecie. Nie wiem czy żyli. Nie miałem czasu sprawdzić. 

Podniosłem się, wsparłem na rękach i jakoś próbowałem wstać. Chociaż wszystkie mięśnie paliły mnie żywym ogniem, ale wiedziałem, że jak zostanę w tamtym miejscu trochę dłużej, ktoś w końcu we mnie wymierzy. 

Nie zdążyłem wstać, ktoś pchnął mnie z powrotem na twardy gruz. 

- Kurwa - syknąłem. Gruz wbił mi się w plecy. 

Znalazłem Eda. Stał niedaleko mnie, a z nim kilku innych kolesi. Nie znałem ich. Jeden z nich trzymał przerażonego chłopaka za ramię i musiał mocno ściskać, bo na twarzy Eda widoczny był wyraźny grymas. 

- Po coś tu przylazł? - warknął jeden w moją stronę. Miał głos jakby był na sterydach. Gruby i chropowaty.

- Znamy się?  - uniosłem brew. 

- Znamy, Jackson, znamy.

Nie zdążyłem odpowiedzieć ani słowem, a dwóch innych podniosło mnie na nogi i zaprowadzili mnie do wnętrza jakiegoś vana. Zaraz później wrzucili do mnie Eda. Zatrzasnęli nam drzwi przed oczami i zapanował półmrok. 

- Nie było tam taty - Ed powiedział do mnie, a ja na niego spojrzałem. 

- Był. 

Ed zagryzł wargę. Tak naprawdę Ranve mógł już nie żyć. Skoro spodziewali się naszej wizyty, to pewnie odkryli jego chip. 

Wkrótce samochód ruszył. Spróbowałem otworzyć drzwi od paki, ale były czymś zalakowane. Sięgnąłem po broń, może udałoby mi się przestrzelić zamek. Nie miałem jej przy sobie. 

- Wziąłem ją, żeby cię obronić, ale ją zabrali - przeniosłem wzrok na młodego. Chciał mnie bronić. Co za debil. 

Podszedłem do niego, wziąłem go za koszulkę i podniosłem. 

- Co masz kurwa robić, gdy coś nie idzie jak powinno?!  krzyknąłem do niego, a on z wytrzeszczonymi oczami wpatrywał się we mnie. - No co?!

- Nie wiem - powiedział cicho i pokręcił głową. Jak on przeżył tak długo to nie wiem.

- Masz spierdalać i się nie oglądać! Jeśli Ranve nie żyje, następny będziesz ty gówniarzu!

Rzuciłem nim o podłogę, ale oparł się na rękach, więc uniknął bolesnego zderzenia. 

- Jesteś taki nieodpowiedzialny - splunąłem.

- Chciałem ci pomóc - odezwał się wkurzony. 

- Ilu ich było? Pięciu? Sześciu? A ty jeden. Nie rób z siebie debila - usiadłem ciężko na podłodze. - Większego niż jesteś - dodałem ciszej. 

Nie wiedzieliśmy gdzie nas wiozą, ale coś musiało być na rzeczy, skoro jeszcze żyliśmy. Siedzieliśmy tak, patrząc na siebie na wzajem. Nie wiem ile to trwało, ale droga była bardzo trudna, wyboista i długa. 

Ed był wyraźnie zmęczony. Oczy mu się zamykały, ale nie zasnął. 

- Stoimy - powiedział, gdy samochód się zatrzymał. Chłopak nastroszył się jak sójka. Ja nawet się nie ruszyłem. 

Słychać było, że ci faceci wysiedli z samochodu, coś mówili, ale nie było nic słychać przez grubą warstwę blachy. Ich ciężkie kroki odbijały się od podłogi i echo niosło się jak smród. Byliśmy gdzieś w jakiejś hali, już mogłem to powiedzieć. 

Drzwi od paki otworzyły się, a białe, mocne światło wpadło do wnętrza pojazdy. Musiałem zmrużyć oczy. Przez sekundę nic nie widziałem, ale nie dali mi nawet tyle, żeby dojść do siebie. Zostałem wytargany z samochodu, a Eddy zaraz za mną. 

Faktycznie byliśmy w wielkiej hali, w której nie było absolutnie nic oprócz zimnych, surowych murów i symetrycznie rozmieszczonych filarów. 

Nasi ''porywacze'' wyglądali jak ekipa ze SWATu, ale na pewno nie byli z policji. 

Ranve, w coś ty się wepchał?

Jak zawsze w największe gówno. 

Faceci spojrzeli po sobie a za chwilę jeden z nich kiwnął głową i poszedł do innego vana. Dopiero wtedy zauważyłem, że było ich tam więcej. Ze cztery pojazdy, wszystkie czarne, opancerzone z przyciemnianymi szybami. 

Z wnętrza vana wyszła jakaś kobieta. 

- No nie pierdol - ręce mi opadły, gdy zobaczyłem długowłosą kobietę, która szła pewnym siebie krokiem, jakby to ona to wszystko zrobiła i temu dowodziła. 

- Mama? - Ed był tym bardziej zdziwiony.

- Czemu on krwawi? - jej głos, nadal tak samo aksamitny i delikatny, rozniósł się po hali. 

- Byli za blisko muru - odpowiedział jeden z porywaczy. 

- Jeżeli mój syn będzie miał chociaż jedno zadrapanie, napakuję ci gardło kulami.

Ja pierdole... No nie no, z wygładu Hailey,  ale to nie była ona z charakteru. 

- Ja bym chciał wyjaśnień - odezwałem się, podnosząc rękę jak w szkole do odpowiedzi. 

- Ty - wskazała na mnie palcem i nie była zadowolona, że mnie widzi - Miałeś pilnować Edda. I być ostrożnym. A tymczasem zanim wy się w ogóle wybraliście do schronu, wszyscy już o tym wiedzieli. Dobrze, że Ranve ma znajomości, bo byście już nie byli. 

- Czyli co? - młody wyraźnie nic nie kumał. 

- Oni tam byli wcześniej niż my, debilu - przewróciłem oczami, a Hailey spojrzała na mnie złowrogo.

- Chcesz dostać kulkę?

- Bawisz się w przywódcę? - uniosłem brwi i przechyliłem głowę. - Dobrze wiem, że to Ranve tu rządzi, a nie ty. 

- Nie Ranve - prychnęła. 

- To kto?

- Ja. 

Nagle podszedł do nas postawny facet, wyraźnie hiszpańskiego pochodzenia. Kojarzyłem go. Wiem kto to jest. Przecież to on mi kiedyś przestrzelił brzuch w Ibizie. To syn dona z Hiszpańskiego podziemia. I wyraźnie widziałem w jego oczach, że nie jest zadowolony z mojego widoku. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro