Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2: rozdział 28


- I co?

- Nie wiem - Jackson wzruszył ramionami, deptając pod podeszwą niedopałek papierosa.  Wypuścił ostatni kłąb dymu z płuc, po czym przetarł twarz dłonią. - Po kolei. Najpierw musimy skontaktować się z Ranve.

- O ile jeszcze żyje - dodała kobieta w blondzie. Spojrzałem na nią jak na idiotkę.

- Co to znaczy, że 'jeszcze żyje'? - zapytałem. Wszyscy obecni spojrzeli na mnie jakby dopiero zorientowali się, że potrafię mówić. 

- Twój tatuś potrafi się wpakować w niezły szwindel - zaśmiała się. 

- Tak, a z tego co słyszałem potrafi również z nich wychodzić...

- Każdy tak mówi... A potem kończy się dwa metry pod ziemią. 

- Ej, nie kłócić się - przerwał jeden z naszych, gdy już miałem się ponownie odezwać. - Jest jakiś sposób, żeby się z nimi połączyć? Nie możemy sobie pozwolić na siedzenie na dupie i nic nie robienie przez cały czas, gdy jakaś szajka próbuje rozpierdolić nam wszystkim życie, kariery i rodziny. W ogóle co on tu robi? - wskazał na mnie. - Powinien być z siostrami.

- Jest nam potrzebny - odparł Jackson.

- Tak, jasne, szwęda się pod nogami i nic nie robi. Zero pożytku. Potrafisz w ogóle strzelać z broni?

- Umiem - zmarszczyłem brwi. Nie jestem aż tak pokraczny. Nie tak jak oni myślą. 

- On nie jest tu dla strzelanek - Jackson wstał, wyciągnął kolejnego papierosa i rzucił paczkę na stół. - Jest naszą przykrywką. 

- Przykrywką? - zapytała blondyna. Nie wydawała się przekonana co do tego planu. Jak z resztą też. 

- Gdy Peter stanie z nami twarz w twarz, jak  myślisz? Będzie chętniej rozmawiał z tobą, czy ze swoim synem - położył dłonie na moich ramionach i mocno ścisnął. Skrzywiłem się. 

- Nie będę z nim rozmawiał - sprzeciwiłem się. 

- Będziesz - walnął mnie w tył głowy. - Nikt nie pyta cię o zdanie. - wziął pistolet ze stołu i przeładował go. - Szukamy ich i jedziemy.

- Z wojskiem musi nam się udać - powiedziałem, wzdychając. 


***


Skończyło się na tym, że zostaliśmy tu na noc, aby podładować baterie. Nie mogłem spać, choć wszystkie światła już dawno zgasły i jedynym dźwiękiem rozchodzącym się po budynku było chrapanie Jacksona. 

W tej chwili, gdy miałem czas myśleć, zacząłem tęsknić. Za rodzicami... Za kolegami... Nawet za siostrami. 

Dotarło też do mnie, że każdy z nich może nie być... Cały i zdrowy. Nie, nie dopuszczę do siebie takiej myśli. Uratujemy ich, ja uratuję. 

- Wstawaj.

Hm? Spojrzałem w górę. Jackson...

- Daj mi spać - zamknąłem oczy. Poczułem zmęczenie, zaraz po tym, jak usłyszałem jego głos. Działał na mnie otumaniająco. Nie chciałem go słyszeć, a byłem w cholerę zmęczony. 

- Miałeś na to całą noc, jest 5 rano, jedziemy. 

- Jak 5?! - usiadłem.

- No 5, wstawaj, bo ci łeb przestrzelę - poszedł gdzieś, a ja z obawy, że faktycznie poszedł po broń, wstałem. Byłem w koszulce, więc tylko założyłem spodnie.

Poszedłem do głównego pokoju, gdzie już wszyscy byli i słuchali tego, co mówi nam przewodniczący całego tego miejsca. 

- Jest na południowym wschodzie, dokładne dane macie przesłane na maila. Pomogłem wam jak mogłem, teraz mogę się tylko modlić. 

- Dziękujemy, odwdzięczymy się.

- Jedzcie już.

Jackson machnął na mnie ręką. Kurwa, to zaczynamy. 


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro