2: rozdział 28
- I co?
- Nie wiem - Jackson wzruszył ramionami, deptając pod podeszwą niedopałek papierosa. Wypuścił ostatni kłąb dymu z płuc, po czym przetarł twarz dłonią. - Po kolei. Najpierw musimy skontaktować się z Ranve.
- O ile jeszcze żyje - dodała kobieta w blondzie. Spojrzałem na nią jak na idiotkę.
- Co to znaczy, że 'jeszcze żyje'? - zapytałem. Wszyscy obecni spojrzeli na mnie jakby dopiero zorientowali się, że potrafię mówić.
- Twój tatuś potrafi się wpakować w niezły szwindel - zaśmiała się.
- Tak, a z tego co słyszałem potrafi również z nich wychodzić...
- Każdy tak mówi... A potem kończy się dwa metry pod ziemią.
- Ej, nie kłócić się - przerwał jeden z naszych, gdy już miałem się ponownie odezwać. - Jest jakiś sposób, żeby się z nimi połączyć? Nie możemy sobie pozwolić na siedzenie na dupie i nic nie robienie przez cały czas, gdy jakaś szajka próbuje rozpierdolić nam wszystkim życie, kariery i rodziny. W ogóle co on tu robi? - wskazał na mnie. - Powinien być z siostrami.
- Jest nam potrzebny - odparł Jackson.
- Tak, jasne, szwęda się pod nogami i nic nie robi. Zero pożytku. Potrafisz w ogóle strzelać z broni?
- Umiem - zmarszczyłem brwi. Nie jestem aż tak pokraczny. Nie tak jak oni myślą.
- On nie jest tu dla strzelanek - Jackson wstał, wyciągnął kolejnego papierosa i rzucił paczkę na stół. - Jest naszą przykrywką.
- Przykrywką? - zapytała blondyna. Nie wydawała się przekonana co do tego planu. Jak z resztą też.
- Gdy Peter stanie z nami twarz w twarz, jak myślisz? Będzie chętniej rozmawiał z tobą, czy ze swoim synem - położył dłonie na moich ramionach i mocno ścisnął. Skrzywiłem się.
- Nie będę z nim rozmawiał - sprzeciwiłem się.
- Będziesz - walnął mnie w tył głowy. - Nikt nie pyta cię o zdanie. - wziął pistolet ze stołu i przeładował go. - Szukamy ich i jedziemy.
- Z wojskiem musi nam się udać - powiedziałem, wzdychając.
***
Skończyło się na tym, że zostaliśmy tu na noc, aby podładować baterie. Nie mogłem spać, choć wszystkie światła już dawno zgasły i jedynym dźwiękiem rozchodzącym się po budynku było chrapanie Jacksona.
W tej chwili, gdy miałem czas myśleć, zacząłem tęsknić. Za rodzicami... Za kolegami... Nawet za siostrami.
Dotarło też do mnie, że każdy z nich może nie być... Cały i zdrowy. Nie, nie dopuszczę do siebie takiej myśli. Uratujemy ich, ja uratuję.
- Wstawaj.
Hm? Spojrzałem w górę. Jackson...
- Daj mi spać - zamknąłem oczy. Poczułem zmęczenie, zaraz po tym, jak usłyszałem jego głos. Działał na mnie otumaniająco. Nie chciałem go słyszeć, a byłem w cholerę zmęczony.
- Miałeś na to całą noc, jest 5 rano, jedziemy.
- Jak 5?! - usiadłem.
- No 5, wstawaj, bo ci łeb przestrzelę - poszedł gdzieś, a ja z obawy, że faktycznie poszedł po broń, wstałem. Byłem w koszulce, więc tylko założyłem spodnie.
Poszedłem do głównego pokoju, gdzie już wszyscy byli i słuchali tego, co mówi nam przewodniczący całego tego miejsca.
- Jest na południowym wschodzie, dokładne dane macie przesłane na maila. Pomogłem wam jak mogłem, teraz mogę się tylko modlić.
- Dziękujemy, odwdzięczymy się.
- Jedzcie już.
Jackson machnął na mnie ręką. Kurwa, to zaczynamy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro