Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2: rozdział 27

Jeżeli ktoś grał w 'Beyond: Two Souls', to dostrzeże nawiązanie z dostojnikiem na pustyni 




Na każdym kamieniu czułem jak moje wnętrzności skaczą, a mózg trzęsie się jak galareta. 

Czy kierowca jest z nami?

Jackson wyglądał jakby jazda Jeepem nie była dla niego obca. Prawie w ogóle się nie ruszał. Balansował ciałem zgodnie z ruchami pojazdu. Ja latałem po całym samochodzie jakby mnie szatan opętał. 

- Młody, oddychaj! - krzyknął największy dryblas na pace, a wszyscy, którzy to usłyszeli, zaśmiali się. Ja tylko uniosłem kąciki ust, bo gdybym otworzył usta, moja wątroba wyszłaby na światło dzienne. 

Gdzie jechaliśmy? Pozostawało to dla mnie tajemnicą. 'Uratować twoich starych' - tyle mi powiedział Jackson. 

Pustynia się skończyła, a za to zaczęło się coś w rodzaju małego miasteczka. Wyglądało ro jak poligon wojskowy. Mur był tak długi, że nie widziałem jego zakończenia. 

- Idziemy - powiedział Jackson. Zszedłem z samochodu, tak jak inni. Drzwi od poskładanej ze starych blach i innych takich śmieci otworzyły się, a z wnętrza obozu wyszedł ktoś z bronią ubrany jak pustynny żołnierz.  Czarna bandana zasłaniała mu twarz aż po nos. 

Spojrzałem na Jacksona. Opanowanie biło od niego na kilometr. Inaczej niż ode mnie. 

Kobieta przewodząca naszej grupie wyszła na przód. Facet z bronią pochylił się, żeby lepiej ją słyszeć. Potem kiwnął głową i pomachał do innych ludzi ubranych podobnie do niego. Stali na strażnicach. Każdy z nich z mordem w oczach i bezwzględnością wypisaną w postawie. 

Oni z kolei pokazali kciuki w górę do kogoś na dole, za bramą. Ta została otwarta przez kilku innych mężczyzn. Zostaliśmy zaproszeni do środka w towarzystwie kilku obozowiczów. 

Tylko ja pośród 'naszych' wyglądałem jak chuchro, które broni w życiu na oczy nie widziało. Wszyscy patrzyli na mnie jak na świeże mięso. A byli oni umięśnieni, każdy z nich miał broń w zasięgu ręki. 

To mnie właśnie martwiło. 

Byliśmy swój czy wróg?

Jackson uderzył mnie w łokieć.

- Wyluzuj - uśmiechnął się rozbawiony. 

- Tak... Racja, nie ma przecież o co dupy spinać. To tylko pustynna mafia z giwerami dłuższymi niż twój penis - spojrzałem na niego z uniesioną brwią, a on się zaśmiał i pokręcił głową. 

- Nie wiem kiedy ci się żart tak wyostrzył, ale podoba mi się - poczochrał mnie po włosach. - A ci panowie to faktycznie coś w rodzaju mafii. Tylko takiej mniej groźnej. Trzymaj się mnie, to może nie wsadzą ci tej długiej lufy w dupę. 

Skrzywiłem się, co jeszcze bardziej rozśmieszyło Jacksona. Nawet tutaj musiał palić? Dym niósł się prosto na mnie, a ja starałem się nie kaszlnąć, bo wszyscy na mnie patrzyli. 

Tak, wiem, cipa ze mnie. Ale oni  nie muszą tego wiedzieć.

Zostaliśmy doprowadzeni do budynku z piaskowca, w którym znajdowała się... Baza? Główne centrum dowodzenia? Jak zwał, tak zwał. Fakt, że było tam mnóstwo stołów z rozłożonymi na nich mapami, napisów na ścianach w arabsko-podobnym języku i broni ustawionych w różnych miejscach. 

Miałem wrażenie, że zamiast śmiecić papierkami, butelkami i kartonami, oni robili to bronią. Walała się wszędzie. Trzeba było uważać, żeby na nią nie nadepnąć. 

Mężczyzna, który wyszedł jako pierwszy z bramy powiedział coś do innych obecnych w pomieszczeniu, ale mówił w obcym języku, więc nic nie zrozumiałem. Niemniej ludzie wyszli, pozostawiając nas tylko z tym facetem. 

Panowała cisza, podczas której mężczyzna patrzył na nas, a my na niego. Tylko ja rozglądałem się po 'swoich', bo co do cholery?

Po raz kolejny usłyszałem ten charakterystyczny język, gdy mężczyzna w długiej szacie o kolorze piasku i przypominającą koronę czapką na głowie wszedł do pomieszczenia, gdzie byliśmy i my. 

Machnął ręką na pilnującego nas 'ochroniarza', a ten kiwnął głową i wyszedł ze spuszczoną głową. 

- Przyjaciele! - zaśmiał się donośnie, otwierając ramiona. - Myślałem, że nie dotrzecie przed zmierzchem. Już zacząłem się martwić - pogroził nam palcem. 

- W słońcu, czy przy księżycu - zaśmiała się nasza przewodniczka. - Co to dla nas? - uściskała mężczyznę, całując oba jego policzki.

- Oooo nie doceniasz potęgi pustyni moja droga - w pokoju ponownie rozbrzmiał jego śmiech. Spojrzał na naszą grupę. Tylko ja nic nie kumałem. - Widzę, że zmienił się skład twojej drużyny. 

- Tak, to jest Jackson, znasz go z ataku na B.I.N, a to Ed. On jest tu przez przypadek. 

Uniosłem brew. Słucham?

- A gdzie Louis? - mężczyzna zaczął przesuwać pierścień na swoim palcu. Miał na sobie dużo biżuterii. Ale bez przesady. Wyglądał bardzo dostojnie, więc mogłem zgadywać, że to on tutaj sprawuje prawdziwą władzę. 

- Nie dał rady - powiedziała blondynka, a mężczyzna uśmiechnął się smutno. 

- Na każdego przyjdzie pora - westchnął, patrząc w sufit. - Cierpiał?

- Nie, kula przestrzeliła mu mózg. Zmarł z miejsca.

Wymamrotał coś pod nosem w swoim języku, po czym uśmiechnął się do nas z nadzieją. 

- To co? Chyba trzeba was uzbroić. 


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro