Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2: rozdział 14

- Plan jest taki.-zaczął Bone, po tym, jak Hailey oddała mu swój telefon.- Jake jest najbliżej nas, więc to on będzie tu jako pierwszy. Ma zdolności, żeby odnaleźć tego snajpera, który cię śledził.-kontynuował.- Za to Harry będzie naszymi oczami i uszami.

Nie znacie Harry'ego, bo trzymał się na uboczu, kiedy byliśmy w gangsterce, ale to dobry chłopak, który ma niesamowite zdolności i wyprawia cuda z bronią w ręku. Osobiście nie znałem go za dobrze, więc dziwię się, że postanowił mi pomóc w takiej sytuacji.

- Hailey zostanie przemycona do furgonetki, którą podstawi Sophia, wiesz, ta, co nam towar sprowadzała z Norwegii.

- Kojarzę.

- A ty będziesz musiał się pobawić w Bonda i kiedy furgonetka będzie jechała, wskoczysz do niej, jasne?

- Tak jest.

- I uważaj. Prawdopodobnie mamy do czynienia z całą grupką tych kutasów.

Rozłączył się, a ja wytężyłem wzrok, chcąc dostrzec, kiedy plan w końcu wejdzie w życie. Jak na razie nam wszystkim zależało na tym, aby bezpiecznie wydostać się z mojego własnego domu. W tamtym momencie modliłem się też, żeby dzieciakom nic nie było, alw wiedziałem, że jeżeli uda nam się stąd wydostać, to załatwię im najlepszą ochronę jaką będę w stanie wynaleźć.

Mój ton rozmyślania przerwał nagły grzmot, który oznaczał tylko jedno.

- No i po bramie.-stwierdziłem, kiedy obejrzałem się za siebie, gdzie furgonetka prowadzona przez blondynkę rozjechała moją bramę wjazdową jak krowę na środku drogi.

Wiedziałem, że coś poszło nie tak, skoro Sophia narobiła tyle huku i miałem racje, ponieważ jak tylko podjechała pod drzwi domu, a Bone wraz z Hailey wyszli z niego, chcąc się przemieścić do furgonetki, rozległy się strzały. Widziałem tylko czerwone lasery snajperskie mierzące w moich przyjaciół oraz furgontkę, ale na szczęście zanim ktoś ucierpiał, Sophia odjechała z piskiem opon.
Wtedy zadzwonił mój telefon, a lasery wymierzyły w samochód.

W którym byłem ja.

Musiałem za nimi jechać, co zrobiłem, a w wolnej chwili odebrałem telefon, który położyłem na tapicerce, więc przy każdym skręcie ślizgał się to w prawo, a to w lewo.

- Ran!?

- Jadę za wami.-ogłosiłem, poprawiając lusterko tak, abym widział dokładnie co dzieje się za mną.

- Widzisz ich?

- O kurwa.-przekląłem, gdy tylko zobaczyłem kilka-jak nie kilkanaście-motorów, jadących mi na ogonie.

- Co?

- Te pojeby mają motory!

- No świetnie! Może do tego Święty Mikołaj na harleyu?!

- Bone!-skarciłem go, kiedy zobaczyłem, że wjeżdżamy do tunelu.

Mieliśmy ograniczone widzenie przez położenie, a to nie było dobre w naszej sytuacji. Było cicho.

Mogło się zdawać, że odpuścili. Kilka aut jechało za nami, obok nas i przed nami, ale były to tylko rodziny, biznesmeni czy samotne osoby, które pewnie wracały do domu z wycieczek czy prac. Przez ten spokój moje serce biło jakby chciało rozerwać mi pierś. Niczego nie widziałem, a tynel ciągnął się w nieskończoność.

I wtedy był wybuch.

Pisk opon.

Klaksony.

Krzyki.

Ból głowy i ramienia.

Świat zawirował.

Straciłem przytomność.

Było ciemno, mokro i słychać były jakieś niewyraźne, stłumione dźwięki, przeplatające się z gwizdaniem w uszach. Czułem się jak w jakimś pieprzonym transie. Jakbu magik rozkazał mi zamknąć oczy i wmawiał mi, że robię się senny.

Chwilę to trwało zanim byłem zdolny rozchylić powieki. Dźwięki zaczęły wracać do pierwotnego kształtu i usłyszałem strzały. Zobaczyłem kilkoro nieznanych mi ludzi w czarnych strojach z karabinami w ręce, a po przeciwnej stronie byli moi przyjaciele, odpierający atak bandytów. Widziałem też moją ukochaną, która przerażona siedziała za jednym z samochodów i majstrowała coś z jakimś obiektem w swoich rączkach. Nie byłem pewien co to jest.

Głowa bolała mnie nie miłosiernie, a po kałuży krwi, jaka się pode mną utworzyła mogłem stwierdzić, że oberwałem. Szybko się też zorientowałem, że mój samochód leży na dachu, a ja w połowie w nim, bo wypadłem przez boczne okno.

Powoli się podniosłem i obczaiłem sytuację jeszcze raz, dzięki czemu powoli mogłem wydedukować co powinienem zrobić. Nikt nie zauważył, że się podniosłem, co było moją przewagą. Wykorzystałem to i wziąłem leżący obok mnie karabin, który wcześniej należał do postrzelonego teraz napastnika. Odbezpieczyłem broń i wycelowałem w tego, który był najbliżej mojej grupy.

Strzał.

- Giniesz śmieciu.-wymamrotałem do siebie, będąc zadowolony, że w ogóle trafiłem, bo świat nadal mi wirował przed oczyma.

Teraz już widzieli, że żyje i próbowali także mnie zgładzić, ale schowałem się za jednym z wywróconych aut. Zza szyby widziałem, że w samochodzie siedziała rodzina.

Martwa rodzina.

Ci sami ludzie, których przed chwilą widziałem śmiejących się i szczęśliwych.

Teraz leżeli bez ruchu i oddechy zakrwawieni.

Ojciec, matka i dwie córki.

Byłem zły, że to się stało, bo do tego nie powinno nigdy dojść. Oni mieli być szczęśliwi i żyć, a nie patrzeć na mnie tym martwym wzrokiem.

W przypływie adrenaliny i złości zacząłem strzelać do tych sukinsynów jak popierdolony. Nie interesowało mnie, że też we mnie strzelali; podchodziłem do nich.

Ale ich było coraz więcej.

Wtedy usłyszałem świst. Tykanie.
- CHOWAĆ SIĘ!

Ktoś wrzasnął, a ja tylko zdążyłem podbiec do jakiegoś tira i się za nim schować.

Potem był wybuch i ogień, ponowne krzyki i świst w uszach.

Moja mała rzuciła granat...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro