Rozdział 4
Gwizdek trenera zmieszał się z oklaskami. Kolejna bramka na dzisiejszym treningu, która była zdobyta przez numer dziewięćdziesiąt pięć. Liam zirytowany, odprowadził go wzrokiem, jak wraca na połowę boiska swojej drużyny.
Rozpoczęli kolejną akcję.
Czwartkowy trening prawie cały zazwyczaj spędzali na grze między sobą. We wtorki natomiast ćwiczyli rzuty, obronę i atak.
Piłka trafiła do Liama, a ten od razu przystąpił do ataku. Wyminął jednego obrońcę, a robiąc zwód, wyminął także następnego. Kiedy znalazł się w pobliżu bramki, wziął zamach, jednak w tym momencie ktoś wytrącił mu kij z ręki.
Dziewięćdziesiąt pięć zgarnął piłkę i od razu podał ją innemu zawodnikowi.
- Jaja sobie robisz? - warknął w stronę odwróconego, podnosząc swój kij z murawy.
Dziewięćdziesiąt pięć z niechęcią zwrócił się przodem do Dunbara.
- O co ci znowu chodzi? - Liam zacisnął szczękę, rozpoznając Raekena. - Wkurzasz się, że jeszcze nic dzisiaj nie trafiłeś?
Uniósł brew, patrząc na młodszego z politowaniem.
- Nie al...
- No to stul pysk, bo to było czyste zagranie - warknął na niego i po prostu odwrócił się, odbiegając w stronę akcji.
Raeken rozważał przez chwilę, czy spróbować zablokować chłopaka, który zaraz dotrze do ich obrony. Jednak od początku treningu minęła już dobra godzina, a Theo zaczynał czuć, że traci siły. Dlatego teraz tylko stał, śledząc wzrokiem zawodnika z piłką.
Jednak po chwili spojrzeniem napotkał brązowe tęczówki.
Zlustrował wzrokiem chłopaka, który stał nieopodal trybunów, za linią autową boiska. Szatyn też patrzył w jego stronę.
Theo spojrzał ukradkiem na trenera, który był skupiony na rozgrywającej się akcji. Postanowił wykorzystać ten moment i truchtem zbiegł z boiska, podchodząc do szatyna, który na niego czekał.
- Dyszysz jak pies, Raeken - uśmiechnął się wyższy, wkładając ręce do kieszeni jeansów.
- Streszczaj się, Stiles, nie mam całego dnia - oznajmił twardo. - Czego potrzebujesz?
- Kolejnej przysługi - ciemnooki uśmiechnął się niewinnie. - Pięć gramów na dzisiaj, godzina dwudziesta druga.
- Na pewno nie upadłeś na łeb, kiedy tutaj szedłeś? - prychnął Theo, lustrując go krytycznym wzrokiem. - Zdajesz sobie sprawę, że trudno będzie to tak szybko załatwić?
- Dlatego przychodzę z tym do ciebie, idioto - odpowiedział niewzruszony. - Rozliczymy się wieczorem, będę czekał tam, gdzie zawsze.
- Raeken! - krzyk trenera sprawił, że zielonooki spojrzał w jego stronę.
Mecz dalej trwał, nie mógł sobie od tak schodzić z boiska.
- Dwudziesta druga - powtórzył Stilinski.
Brunet nie odpowiedział, tylko niedbale skinął głową, idąc do trenera.
- Jazda na boisko, a nie się ociągasz! - zirytowany trener, wyciągniętą ręką wskazał na murawę.
- Mogę iść na chwilę do szatni? - spytał nastolatek, jakby niewzruszony uniesionym głosem Finstocka.
- Byle szybko - warknął, odwracając się w stronę gry.
Raeken truchtem pobiegł do szatni, na miejscu od razu ściągając kask. Chłód w pomieszczeniu od razu przyniósł ulgę. Mimo początku września, temperatury wciąż były na tyle wysokie, że podczas treningu, pot litrami wylewał się ze wszystkich zawodników.
Brunet odkładając kask i kij na ławkę, ściągnął swoje rękawice, otwierając szafkę. Wygrzebał z torby swój telefon, siadając na ławce obok swoich rzeczy.
Ja: Potrzebuję pomocy.
Czekał chwilę na odpowiedź. Nigdy nie pisał wprost, już dawno ustalili swój kod na te sprawy. Po chwili jego telefon zawibrował.
Derek: Znowu? Nie mam dzisiaj czasu.
To też mieli ustalone. Spotykali się zawsze w ostatni dzień miesiąca.
Ja: Błagam cię, Derek, siedzę już nad tym pięć godzin :/
Czas zawsze określał ilość. Chwilę potem telefon znowu zawibrował.
Derek: Nie przesadzasz trochę? Trzeba było uważać na lekcjach.
Ja: Znajomy mnie rozpraszał.
Tym z kolei zaznaczał, że nie kupuje dla siebie.
Derek: Znajomy, czy sam miałeś wyjebane?
Theo uśmiechnął się pod nosem.
Ja: Znajomy.
Derek: Będę jak zawsze.
Raeken schował telefon, zamykając szafkę. Założył rękawice i kask, zgarniając swój kij. Teraz musiał wrócić na boisko i przetrwać resztę treningu...
***
Siadając na ławce, położył swoją sportową torbę obok siebie. Wyciągnął paczkę papierosów, od razu biorąc i podpalając jednego. Tym razem powodem nie był ani nałóg ani stres. Tylko irytacja, ponieważ przez zachciankę Stilesa musiał wyjść wcześniej z siłowni. Jednak wiedział, że prędzej czy później, ta przysługa mu się opłaci.
Wypuścił dym z ust, zaciągając się niemal od razu.
Zresztą jak każda inna. Na tym polegała jego znajomość z młodym Stilinskim. Zaczęło się w drugiej klasie, kiedy Theo potrzebował przysługi. Potem Stiles zwrócił się także z potrzebą. Następnie znowu Raeken i w dość szybkim czasie ponownie odezwał się ciemnooki. Tak to się ciągnęło przez trzecią i czwartą klasę, aż do teraz. Theo przynajmniej miał pewność, że Stiles nie zamierza zrywać tej korzystnej znajomości.
Raekenowi było to bardzo na rękę, wystarczał mu fakt, że szatyn jest synem szeryfa miasta. Więc informacje od niego były naprawdę przydatne.
Ponownie się zaciągnął.
Piętą nerwowo stukał o żwirowy grunt. Aktualnie, ścieżkę parkową rozjaśniały tylko latarnie ustawione w dużych odstępach od siebie. Zawsze spotykał się z Derekiem w tym parku. Hale mieszkał niedaleko, a Theo miał blisko i z pracy i z siłowni.
Znowu się zaciągnął.
Usłyszał kroki ze swojej lewej strony, a potem ktoś usiadł obok niego. Raeken rozpoznał Dereka, zwłaszcza po jego czarnej skórzanej kurtce. Wymienili się bez słowa. Marihuana za pieniądze.
Nie obawiali się, że ktoś ich zobaczy, parkowa ścieżka była pusta.
- Dlaczego twój znajomy nie może osobiście tego załatwić? - odezwał się Hale, wyciągając swoją paczkę papierosów.
- Naprawdę chcesz, żeby syn szeryfa miał twój numer? - Raeken spojrzał na niego z rozbawieniem.
- Ty to jednak jesteś głupi - prychnął Derek, odpalając swojego papierosa. - Pomyślałeś chociaż, co będzie, jeśli wygada się swojemu ojcu?
- O swój tyłek nie musisz się martwić - Theo zrobił pauzę, zaciągając się. - Dostałbym tylko i wyłącznie ja.
- Z kolei mi nie pasuje strata jednego z regularnych klientów - stwierdził szatyn, wypuszczając dym z ust.
- Ach dziękuję za troskę - prychnął Raeken, a wychylając się, dogasił peta na popielniczce śmietnika.
- Następnym razem widzimy się normalnie - oznajmił Derek, kiedy Theo zakładał swoją torbę.
Brunet doskonale rozumiał, że piwnookiemu chodzi o koniec miesiąca.
Zielonooki skinął tylko głową i udał się ścieżką prowadzącą w głąb parku. Wiedział, że po jego drugiej stronie czeka na niego Stiles, bo już był spóźniony dobre dziesięć minut.
Szybko dotarł na miejsce, przystając na pasach. Po drugiej stronie ulicy, na parkingu zamkniętego już marketu, rozpoznał jeepa Stilinskiego. Na zielonym świetle przeszedł przez jezdnię, po chwili wsiadając do samochodu na miejsce pasażera obok kierowcy.
- Zawsze się spóźniasz? - zaczął niezadowolony szatyn.
- Co, na głodzie jesteś, że tak ci na czasie zależy? - prychnął Theo, podając mu zapakowane pięć gram.
- Nie, ale przez ciebie ja się spóźniam - burknął, a biorąc marihuanę od bruneta, zapłacił mu dokładnie tyle samo, ile Raeken musiał zapłacić Derekowi. - Nie można było tego podzielić na pięć razy jeden gram?
Theo przewrócił oczami.
- Trzeba się było bardziej określić - oznajmił twardo. - Chyba nie masz zamiaru wypalić tego wszystkiego na raz?
Zielonooki uniósł brew, mierząc pytającym wzrokiem szatyna.
- To na domówkę Isaaca - odpowiedział niewzruszony Stiles.
- Jak miło, że zostałem zaproszony - wymamrotał Raeken.
- Próbowałem, z chęcią bym pooglądał jak ze Scottem skaczecie sobie do gardeł, ale niestety większość nie podzielała mojego pomysłu - skrzywił się z niezadowoleniem, a wyglądał jakby mówił szczerze.
Jednak Theo doskonale wiedział, że Stilinski żartuje.
- Będziesz miał jakieś ciekawe informacje, to wiesz gdzie mnie szukać - stwierdził Raeken, a poprawiając swoją torbę, wysiadł z jeepa. - Miłej zabawy.
Szatyn nie odpowiedział, tylko kiedy zielonooki zamknął za sobą drzwi, odjechał, pozostawiając bruneta na pustym parkingu.
Cóż, teraz Theo musiał wrócić do domu...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro