Wieszcze po godzinach
Jimmy Page i Robert Plant obecnie tankowali swój statek na międzywymiarowej stacji benzynowej. Weszli do wnętrza sklepiku po to, aby zapłacić za pluton. Zza lady przywitał ich pozytywny jak biały jadzący na wakacje do Burkiny Faso ekspedient. Miał on an oko 20-parę lat i wyglądał jak niespełniony, styrany poeta. Przez chwilę Page miał wrażenie, że to duch Morrisona dorabia na 66 zmianie, żeby zdobyć pieniądze na.... batony princi polo, ale nie... Jednym słowem nasz kasjer przypominał psychopatę z XIX wieku.
-W czym mogę służyć?- wybełkotał, ale zanim nasz kochany promyczek słońca- Robert Plant zaczął wygłaszać swoją hipisowską przemowę o peace and love (czytaj. SIKACH I MIŁOŚCI) zza drzwi, na tyłach sklepu wyłoniła się kolejna postać. Ten jegomość także wyglądał jakby urwał się z pojebanej, starożytnej epoki, z niewiadomo jakiego państwa. Miał grzywę gęstych włosów, przez co przypominał mu trochę Hendrixa w białej wersji, a nos zdobił mu jasny proszek, nie wiadomo jakiego pochodzenia.
-SŁOWACKI! Znów się obijamy?! Ile razy mam ci powtarzać ty nędzny, ochujany pisarzyno,
że prędzej kokos z dęba spadnie niż ty napiszesz coś dobrego!- najwidoczniej osoba, która wyłoniła się z owego pokoju była kimś w rodzaju menadżera z... rokstarskimi skłonnościami (jak osądził mag po pudrze na nosie)
-Przepraszam, panie Mickiewicz- Jimmy nie wiedział czemu, ale ów Mickiewicz wydawał mu się być jakimś XIX- wiecznym odpowiednikiem rokstara. Tylko zamiast drugs , sex and rock n roll, to drugs, segz and polonez, ale cóż kim był, by oceniać innych? A, tak. Wyjebistym, czarnym magiem z lśniącymi falami ciemnych włosów. Pfu... Jeśli ten nędzny menadżer międzywymiarowej stacji benzynowej- Mickiewicz myślał, że ma lepszą czuprynę, to może iść się walić. To Page był czterokrotnym zwycięzcą awangardowej nagrody- szopa roku i pomazaniec sezonu.
-Proszę pana!- Plant oburzył się na agresywne zachowanie właściciela stacji. ‚I kurwa, świetnie'- pomyślał Jimmy wywracają przy tym oczami. Coż, to będzie Grunwald w wykonaniu hipisa i naćpanego menadżera.
-AGRESJA TO NIE SPOSÓB NA ŻYCIE!- wykrzyczał Plant, a Page westchnął głęboko i szarmancko oparł się o sklepową ladę:
-Jak długo tu pracujesz?- zapytał od niechcenia przyglądając się swoim jakże INSPIRUJĄCYM paznokciom.
-Moje wiersze nie odnosiły zbyt wielkich sukcesów, więc postanowiłem wybrać się w duchową podróż, która przywiodła mnie tutaj- odrzekł kasjer.
-Brak pieniędzy na konopie??- sprostował Page, a ekspedient jedynie kiwnął głową.
-A wy? Co tu robicie?
-Nic wielkiego, znajomy zaczarował jakiegoś kolegę z tej samej branży, ale przy okazji popierdolił zaklęcia. Przegrał bitwę zespołów zorganizowaną przez Hendrixa i wziął ślub z tym znajomym. Potem wdarły się Latarki, okłamały ich i obecne znajdują się na statku kosmiczny w okolicach Marsa, myśląc, że pomagają biednej, styranej rasie, gdy ta, tak naprawdę kumulują energią, którą chcą użyć do zniszczenia Ziemi.- wytłumaczył Page nadal patrząc na swoje paznokcie. Już wszyscy wiemy, czym inspirował się Słowacki podczas pisania o skierce i chochliku w Balladynie. Podpowiedź: mogło być to dwóch, miłych rokstarów, którzy odwiedzili międzywymiarową stację benzynową.
-Nie mam czasu, na takich jak ty- burknął Mickiewicz, a Plant prychnął z oburzeniem.
-Dobra płacimy i wychodzimy- Jimmy postanowił zakończyć ten DRAMAT, więc złapał swojego towarzysza za kołnierz jego koszulki, rzucił drobne na ladę i wywlókł Planta z pomieszczenia.
-Prostak! Tukan!- wydzierał się blondyn, rzucając obelgi w stronę menadżera.
———
Ozzy nie wiedział jak do tego doszło, ale jakimś cudem się tu znalazł- niańcząc Latarkę, która rosła w zaskakująco szybkim tempie wraz ze swoim mężem- homoseksualnym zanzibarczykiem. Zastanawiał się co też robił w tym momencie jego przyjaciel- Jimmy, ale znając tego maga pewnie pokazywał Plantowi różne MAGICZNE SZTUCZKI (if ju noł łot aj min).
-Jak go w ogóle nazwiemy?- zapytał się Freddie patrząc, jak ich syn uczy się alfabetu z książki z Latarką zabijającą człowieka na okładce.
-Ozzy Mercury- Pan Mroku wymyślił coś na poczekaniu, bo nie miał ochoty ani siły na dalszą konwersację z Fretką.
-Kól- odrzekł mu mieszkaniec autonomicznego regionu Tanzanii.
-Zniszczyć ziemię- Ozzy Mercury właśnie wypowiedział swoje pierwsze słowa.
-Ooooo... Jakie to urocze! Lecę to nagrać!- oświadczył Mercury senior idąc po kamerę. Ozzy miał wrażenie, że coś w jego życiu poszło nie tak. Może było to wywołane ćpaniem? Nie.... Nagle cały statek się zatrząsł. Ozzy momentalnie wskoczył na równe nogi. Zapewne złowroga lasa chciała zniszczyć Latarki. Niczym odpowiedzialny rodzic zostawił nadal rosnącą latarkę w kwaterze i wybiegł do głównej sali. Wszystko piszczało jak twój budzik o 7.00 rano i świeciło się na czerwono. Tym razem te wszystkie rzeczy nie były jedynie piguł-owymi zwidami, gdyż na wielkim monitorze widniał ogromny statek kosmiczny zmierzający w ich kierunku. Statek ten Władca Ciemności znał, aż za dobrze. Napisane na nim było ‚Mistrz czarnej magii jest tylko jeden, Osbourne' i podobizna kwiatka nieudolnie wykonana przez ‚przyjaciela'... samego Jimmy'ego Page'a.
-Co on tu robi?- Osbourne zaczynał się zastanawiać. Tymczasem Freddie zauważywszy, że jego syn gdzie zniknął zapytał się:
-Co zrobiłeś z Ozzym juniorem?
-Yyyyy.... kim?- Nietoperz doznał zaćmieni umysłu.
-Naszym kurwa synem...
-O KURWA!
——
Wiem, przepraszam, że tym razem tak krótko, ale idę oglądać Motley Crue reaction to kids reaction to Motley Crue. Rozumiecie, sprawy wagi państwowej. Niech Latarki będę z wami.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro