One Breathe
Wiesz, jak to jest, kiedy jesteś uczestnikiem balu trzecioklasistów szkoły gimnazjalnej? Zdajesz się wtedy bawić dobrze, o ile słowo 'dobrze' ma zastosowanie w tym, jak szybko zaczynasz wkraczać w dorosłość. Odczuwasz wtedy euforię z gwiazd, które dryfują na niebie, podczas gdy Ty stoisz z miłością swojego 'życia' (o ile jesteś opanowany złudnym, niezbyt przyszłościowym myśleniem) pod lazurowym stadem komet. Miał imię, które zapadło mi w pamięci – Harry. Widziałem go raz, przed tym, jak zdecydował zaprosić mnie na bal. Byłem popularny wśród gimnazjalnej młodzieży, on natomiast stanowił namiastkę szarości, tą na którą nie chciałem patrzeć, mimo to zgodziłem się. Mój ex chłopak Gregory zerwał ze mną przed pierwszym dniem wiosny, za wymówkę uznał tak optymalnie prymitywne „nie pasowaliśmy do siebie", choć kilka dni wcześniej zaznajomiłem się z plotką, że moja najlepsza przyjaciółka – Jocelyn – i Greg spali ze sobą na walentynkowej imprezie Rodrick'a. Pamiętałem do dziś zapach kawioru i płatki róż, którymi obsypany był jego dom. Kanapa szybko uplamiona piwem oraz aksamitny jedwab na ścianach, po którym obijałem się przy pocałunkach z niejakim Olly'm. Miał pudroworóżowe włosy, które gryzły mnie w szyję (względnie i w oczy). Mimo to chciałem dopiec Gregowi za zostawienie mnie w święta, najwidoczniej i on tego wieczoru świetnie się bawił. Mniejsza, wybiegam z tematu. Czas balu był dla mnie niezapomnianym przeżyciem, szczególnie wtedy, kiedy zemdlałem podczas jednego z wolnych tańców, a budząc się dowiedziałem się o tym, że zmagam się z trzecim stadium raka płuc. Przerzuty, łaskotliwe uczucia podczas badań, śmieszne momenty, w których umierałem, a jednak żyłem. Komizm wrodzony.
- Nie umiesz grać w szachy. - Alec, mój złotowłosy brat, nurtował mnie ciekawskim spojrzeniem. - Przecież gra nie kończy się w takim momencie. - zerknął na plansze, na której widoczne były cztery białe pionki oraz siedem czarnych.
- Powiedziałbym, że to Ty nie umiesz przegrywać. - odgryzłem się, powoli składając planszę ze szpitalnej etażerki. - ale nie chcę urazić Twojego intelektualistycznego honoru.
Alec przygładził swoje blond włosy i odstające końcówki włożył za ucho.
- Intelektualistyczny? - prychnął charakterystycznie z końskim zgrzytem zębów. - Nie wiedziałem, że mój malutki braciszek może znać tak wyszukane słownictwo. Niedługo Hans, ten z przedsiębiorczości, będzie mógł konwersować z Tobą o swojej pracy, ba, może się tam dostaniesz!
Co innego mogłem robić w wieku siedemnastu lat od kilku już leżąc w szpitalu? Nauka była czymś zajmującym, w szczególności, że była marnowaniem czasu. Nigdy z niej nie skorzystam, ponieważ wątpię, aby przedsiębiorczym bankom zabrakło chorego na raka płuc personelu z przerzutami, którzy mogą umrzeć w trakcie robienia sobie Latte na drugie śniadanie; nie wyłączyłbym ekspresu, a rachunek za korporacyjny prąd nie przypadnie trupowi. Ot zysk.
Mieszkanie w szpitalu stało się szarą rutyną, o ile króliki na ścianach miały dodać choć odrobinę pozytywizmu do obecnej sytuacji. Jeszcze rok temu byłem w dziale dziecięcym; Kubuś Puchatek i Myszka Miki na ścianach stanowiły dla mnie widok pogryzionych owiec z horroru „Krwawe czyny", a obecność poważnie chorych dziesięciolatków wprawiała mnie w poczucie nieestetyczności i bólu brzucha, czasami migreny, kiedy rak się odzywał. Więc, kiedy moje siedemnaste urodziny nadeszły, tutejszy personel przeniósł mnie do lokatorium (tak nazywali pomieszczenia, które miałem dzielić lokatorem w swoim, bądź podobnym wieku). Miał na imię Niall. Był uroczy, szczególnie, kiedy przychodził do mnie w środku nocy i zasypiał obok. Skąd to wiedziałem, kiedy chłopak ulatniał się rankiem? Moja poduszka ociekała cudzą śliną, jednakże to całkiem miłe, wiedzieć, że pomagasz komuś zasnąć. Zazwyczaj rozmawialiśmy o przeszłości; komicznych sytuacjach z gimnazjum, czy prześmiewaliśmy pobyty w szpitalnych salach. Czułem, że przy nim nie muszę się hamować. Rozmawialiśmy o własnej śmierci, jak o jutrzejszej pogodzie; zmiennej i nagłej. Często żartowaliśmy z tego, co martwiło moich rodziców. Tylko sęk w tym, że tylko przy nim mogłem być prawdziwy. Nienawidziłem, jak inni na mnie patrzyli, jakby każde mrugnięcie miało znaczyć „Współczuję Ci", albo „Mam nadzieję, że wyzdrowiejesz". Z początku to było ... miłe, teraz zrobiło się kąśliwe i w pewnym stopniu nużące. Nadzieja jest moja, nie muszą jej podzielać, a współczucie to tylko namiastka bezsensownych słów, które mogą sobie wsadzić pomiędzy pośladki, a nie w usta i na język.
- Jak się czujesz? - pogłaskał mnie po peruce; kupił mi ją kilka dni temu, miała odcień ciemnego brązu.
- Jak chcesz żebym się czuł? Odpowiedź zawsze będzie brzmiała „dobrze", więc nie rozumiem sensu pytania.
Ja i Niall byliśmy sobie bliscy; chorował na raka trzustki. Pamiętam, kiedy siedział na moim łóżku i oglądaliśmy Iniemamocnych na HBO, korzystając z darmowego pakietu, jak i z personalnego popcornu. Pochyliłem się wtedy, aby wziąć kolejną garść słonej papki, kiedy on złapał za moje policzki obiema rękami i nasze słone od wszechobecnej soli wargi, złączyły się ze sobą. Uczucie w brzuchu było niesamowite.
Umarł w tą środę, mimo to nie płakałem. Wiedziałem, że tego by nie chciał, choć w środku czułem, jak wszystko się rozpada, włącznie ze mną.
- Jak myślisz, pozwolą Ci jechać na weekend do domu? - przysiadł na moim łóżku, ręką głaszcząc mój policzek; gdyby to nie był mój żonaty brat, poczułbym na nim zapach Niall'a.
- Nie sądzę. - odparłem. - Ostatnio dostałem nocnych potów, pielęgniarki siedzą przy pokoju socjalnym całą noc.
- Nie martw się, to minie.
Najgorszą wadą mojego brata było rzucanie niepotrzebnych, kłamliwych słów. „Spokojnie Wennie, będziemy razem do końca życia", rzucił ją po miesiącu chodzenia. „Hej Sam, ładna sukienka! Pójdziemy razem na bal?", mimo że uważał jej sukienkę za puszczalską, a tuż przed balem wysłał jej wiadomość, że jednak idzie z Beth. „Hej Louis, nie martw się, wyzdrowiejesz!". To tak jakby powiedział do poderżniętej świni, że zatamuje jej wychodzące z gardła flaki; ciekawe tylko w jaki sposób.
- Wiesz, kocham Cię. - powiedziałem przyciszonym głosem; czułem się dziwnie, patrząc na puste łóżko, które kiedyś należało do Niall'a.
- Och, niedźwiadku, ja Ciebie też. - zaczął mamlać do mnie, jak do dziecka. Alec i jego infantylne upodobania nie schodziły z mojego top dziesięć rankingu.
Wkrótce opuścił moją salę, a ja mogłem odetchnąć powietrzem nie zawierającym wstrętnej wody kolońskiej.
***
Obudziłem się w świetle czerwonego lasera; byłem na prześwietleniu? W końcu jednak otworzyłem parę oczu, a owe czerwone światło dochodziło ze wschodzącego, krwistego słońca. Wyglądało co najmniej majestatycznie, kiedy w tle biało – zielonej sali rozbrzmiewała uspokajająca melodia. Rozglądając się na boki, zdałem sobie sprawę, że nie jestem sam. Obok mnie na niskim, zielonym stołku opatulonym szpitalną folią pod siedziskiem, znajdował się nastolatek, możliwe że student. Miał gęste loki opadające na szerokie ramiona i gustowną marynarkę, w rękach natomiast dzierżył bukiet tulipanów, jasnoniebieskich, takie, które dostałem na balu tańcząc z Harrym. Chłopak dopiero po chwili zaczął przypominać mi Harrego, włosy faktycznie urosły, jednak zarys szczęki nieszczególnie uległ zmianie. Wszędzie rozpoznałbym ten naszyjnik z piórem. Opowiadał mi o nim, kiedy matka tuż przed śmiercią mu go wręczyła, całkiem wzruszające.
Czekał, aż go zidentyfikuje, mimo to patrzył na mnie wyczekująco.
- W cz-czymś mogę pomóc? - zapytałem, nie wierząc własnym oczom.
Nigdy nie spodziewałbym się spotkania z kimś, kogo znałem w przedchorobowych czasach.
- Szukam niejakiego Louis'a Tomlinson'a – uśmiechnął się niedorzecznie uwodzicielsko. - Taki piękny, siedemnastoletni chłopiec z piętra numer cztery.
- Z rakiem płuc? - dopytałem, nie spuszczając wzroku.
- Z rakiem płuc. - potwierdził.
- Nie znam kogoś takiego, to pomyłka. - wbiłem jasnoniebieskie tęczówki w niemrawy uśmiech chłopaka.
- Och, tak? - oparł swoją dużą, żylastą dłoń na moim łóżku; ewidentnie molestował moją przestrzeń osobistą. - Myślałem, że się znacie, jesteście dosyć podobni w kwestii piękna.
Pragnąłem rzucić jakąś obraźliwą ripostą, jednakże nie na co dzień spotykałem się z takimi komplementami. Od kilku lat nie słyszałem takowych, nie licząc rzecz jasna Niall'a.
- Harry – zacząłem, a ten wyraźnie się uśmiechnął. - co Cię tutaj sprowadza?
- Wiesz, jak to jest umówić się na bal ze swoim zauroczeniem, kiedy jednego dnia malujesz na lekcji matematyki jego podobiznę i fantazjujesz na jego temat, a drugiego trzymasz go za rękę, prowadząc na lśniący parkiet? Czułem się nieziemsko w Twoim towarzystwie.
Westchnąłem, opierając pulsującą głowę na poduszkach i wsłuchując się w jego kojący nerwy głos.
- Wtedy Cię pocałowałem, przy stole z ponczem, o mało co go nie wylałem, kiedy szeptałem Ci na ucho, jak piękne masz oczy. Chciałem wyjść z bardziej sprośnym tekstem, ale nie mógłbym się nie roześmiać, kiedy mówiłbym Ci „Pociągasz mnie swoim ciałem", a w tle grałby DJ Steve z kawałkiem „Moja stara to wieśniara".
- Ten kawałek się nie starzeje. - sprostowałem z udawaną pogardą. - To jak dyskotekowe pokolenie AC/DC w mniej mocnych dźwiękach.
Harry uśmiechnął się szczerze i dobitnie, przez co poczułem chęć dotknięcia jego zapuszczonych włosów. Mógł w nich wyglądać jak wokalista Thirty Seconds To Mars, jednak brak zarostu ewidentnie niszczył te wizję.
- Tak czy inaczej. - dotknął mojej zimnej dłoni; uroki niedotlenienia. - Nawet nie wiesz, jak się przeraziłem, kiedy zemdlałeś w moich ramionach, niekonkretnie zemdlałeś, zacząłeś się dusić. Spanikowałem. Zacząłem krzyczeć na wszystkich, aby się odsunęli, jakiś gość dał Ci wtedy inhalator, nie pomogło na długo. Myślałem, że Cię straciłem, kiedy Twoje ręce odmarzły, a oddech jakby ustał.
Zacisnąłem na nim drobną dłoń.
- Wiesz, jak to jest, kiedy osoba, którą kochasz umiera?
Przytaknąłem głową w wyrozumiałym geście. Nie miałem tutaj wielu przyjaciół, ale kiedy jeszcze byłem na oddziale dziecięcym, nic nie umknęło mojemu spojrzeniu. Zawsze, kiedy ktoś zwalniał jedno z łóżek, nie był przenoszony na inny przedział, tylko umierał. Personel nie mówił o tym głośno, szczególnie, że te dzieciaki i tak nie mogły spać po nocach.
- Chcę Cię stąd wyrwać. - zarządził, potrząsając moją dłonią. - Chcę dać Ci szansę, na coś lepszego, Louis. Proszę, pójdź ze mną.
Błagał mnie, kiedy ja i mój tępy wzrok wariowaliśmy. Czystym absurdem było wyjście chłopaka o kondycji równej minus sto w świat pełen nieograniczeń, podczas gdy on sam zmagał się z niedotlenieniem i przerzutami. Kto jednak powiedział, że czystym absurdem nie jest zamknięcie go w kloszu, gdzie dostawałby tylko leki, jedzenie i wodę?
Poszedłem za nim, zafascynowany.
***
Zabrałem ze sobą butle tlenową i 'wąsy', szczególnie zważając na fakt, iż nie potrafię oddychać samodzielnie, przynajmniej w pełni. Z dnia na dzień stawałem się coraz słabszy, mimo że każdy to bagatelizował. Byłem w kitlu, który odkrywał moją pupę w bokserkach, więc pierwsze co, to zmieniłem ubrania. Nie miałem ich tutaj wiele; założyłem wyblakły t-shirt i jeansy.
- Wyglądasz ... woah. - Harry przyłożył dłoń do mojego policzka i musnął go kciukiem. - Louisie Tomlinsonie, czy jesteś gotowy na najlepszy tydzień pod słońcem?
To był najgłupszy plan w moim życiu, aby spędzić tydzień w plenerze ze swoją gimnazjalną miłością, jednak to jego usta wciąż czułem na karku i jego ciepły oddech przy uchu.
- Jestem, sir! - zasalutowałem.
Przeszliśmy przez tłoczny korytarz; włożyłem plecak tlenowy na plecy, aby sprawniej się poruszać. Stanęliśmy przy wodopoju, dwójka lekarzy wyszła z przedziału numer dwanaście, więc Harry pociągnął mnie w bok. Utknęliśmy w jakiejś szczelinie, jednakże bezpiecznie czekaliśmy, aż obaj wykształceni przejdą.
- Cholera. - sapnął wtedy. - Z bliska wyglądasz jeszcze lepiej.
Nasze klatki stykały się ze sobą bezpośrednio, a nogi przekręcały w dziwaczne strony. Pachniał jak ajerkoniak, co początkowo wzbudziło we mnie dziwną nieufność, jednak kiedy wyszliśmy z zaułka, zauważyłem, że coś wystaję z jego kieszeni.
- Cukierki? - zapytałem, wyjmując jednego w kształcie złotej beczułki.
- Z ajerkoniakiem. - dopowiedział, kiedy skręciliśmy w przedział numer dziesięć. - Możesz się poczęstować, o ile się nie upijesz.
Otworzyłem świecącą folię i z niesmakiem spojrzałem na czarną otoczkę.
- Czarna czekolada? - fuknąłem z obrzydzeniem.
- Posmakuję Ci. - zapewniał.
Kiedy wziąłem mały kęs do buzi, wpierw poczułem ohydny swąd oraz nieatrakcyjny smak czegoś gorzkiego, a zarazem lukrowego. Miałem ochotę zatrzymać się przy pierwszy kontenerze i wypluć to ohydztwo, póki nie zahipnotyzowałem się owym smakiem. Coś, co Cię brzydzi, ale uzależnia jednocześnie, jak palenie papierosów, względnie zero korzyści, stosunkowo poczucie satysfakcji.
Moje tenisówki trzepotały na szpitalnej podłodze, zostawiając za sobą ciemne, pociągłe ślady; widząc je, poczułem faktyczną chęć ucieczki z tego miejsca. Prawie trzy lata życia tutaj wprawiły mnie w odruch wymiotny na widok wymiętego kitla, czy nieeleganckich szpitalnych klapeczek z dziurami u góry. Nie dąsałem się odnośnie mody, jednakże co za dużo to nie zdrowo.
Wyrzuciłem pusty papierek pod siebie i pełzłem dalej z coraz bardziej szybkim oddechem. Stres robił swoje.
- Chowaj się! - krzyknął szeptem, kiedy dwójka lekarzy z przedziału układów krążenia wyskoczyła z optyki (śmieszyło mnie połączenie szpitala z okulistą).
Nie widzieliśmy żadnej szczeliny, więc migiem podeszliśmy do wodopoju i pochyliliśmy się nad nim, tak, aby nie zauważyli przynajmniej mojej twarzy. Jeden z nich puścił szelmowski uśmiech do Harrego, mimo to, nie zatrzymali się.
- Z takimi akcjami, dziwię się, że nie mam problemów z sercem. - prychnąłem na chodzie, kiedy nastolatek złapał mnie w stalowym uścisku za nadgarstek.
- Ponieść Ci plecak?
- Możesz ponieść mi płuca, jeśli dasz radę.
***
Kiedy dotarliśmy pod recepcję i wielkie, oszklone drzwi, coś we mnie pękło. Od zarania dziejów cechowałem się głośną odwagą, jednak teraz czułem, jakby granice zostały przekroczone; nie potrafiłem tego zrobić. Harry skrupulatnie obserwował mój nietęgi wyraz twarzy.
- Jeżeli wyjdziesz, nie obiecuję, że wrócisz. - zacytował jedną z moich ulubionych książek Sheenon'a „Troubles".
- Wiem to, Isaku, wiem to. - odpowiedziałem cytatem. Nasze uśmiechy minęły się ze sobą.
- Isak miał super moc.– stwierdził. - Potrafił igrać z ogniem dzień w dzień.
- Bo miał raka? - dopytałem.
- Nie. - zarechotał. - Bo miał paczkę LM'ów niebieskich i zapalniczkę.
- Nie palił. - odparłem bezuczuciowo.
- Póki nie poznał seksownej Stelli Skwatch. - wymówił jej nazwisko z szarmancją. - Jarał i jarał, tylko dla niej. W końcu się zabił.
- Jak mówisz o tym w ten sposób, myślę, że Sheenon to pieprzony psychol. - dalej wpatrywałem się w drzwi.
- Pieprzony psychol, którego ponad piętnaście książek masz na swojej półce?
- Nigdy nie powiedziałem, że nie lubię pieprzonych psycholi. - upomniałem kąśliwie zerkając w jego stronę.
Miał poważny i pogrzebowy wyraz twarzy, jakby właśnie tę marynarkę zamierzał ubrać na mój pogrzeb.
- Więc polubisz i mnie. - odwrócił się w moją stronę i z pełną premedytacją, wywiercał we mnie dziurę. - Jeżeli nie pójdziesz, nigdy nie poznasz świata z wyobraźni psychola Harrego.
Argument był denny, mimo to otworzyłem drzwi na roścież i postawiłem pierwszy krok ku nowemu doświadczeniu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro