misery
Moje dopiski jak zwykle pogrubioną czcionką.
***
Delikatne pchnięcie, zarumieniony Hanzo i odrzucenie. Tak właśnie McCree zapamiętał moment po pocałunku. Siedział sam przy stoliku, nie wiedząc, co robić. Po Japończyku została jedynie niedopita chai latte.
Nie ruszał się chyba przez piętnaście minut. W końcu gdy baristka za ladą zaczęła się niepokoić, zapłacił i udał się do wyjścia.
Gdy wszedł do samochodu, zadzwonił do niego telefon. Nawet się nie pofatygował, żeby się rozłączyć.
Jechał od razu do domu, nawet nie zahaczył, jak miał w zwyczaju o jakiś sklep, żeby zrobić zakupy, o których Gabriel ciągle zapominał.
Po prostu wszedł na drugie piętro, wszedł do mieszkania, nawet nie odpowiedział na "hola" Sombry (która swoją drogą leżała na kanapie w samym różowym szlafroku w c), otworzył drzwi swojego pokoju i padł ze zrezygnowania na łóżko.
Czuł się... po prostu źle.
Z jednej strony przez bycie odrzuconym, a z drugiej za swoje zachowanie. "Jak mogłem myśleć, że tak po prostu się na to zgodzi?", pomyślał, zbulwersowany.
Po chwili leżenia plackiem w łóżku usłyszał ciche skrzypienięcie drzwi.
- Nie wchodź! - wydarł się, lecz jego krzyk został mocno stłumiony przez poduszkę i nie powstrzymał on Gabriela Reyesa przed wejściem.
- Hej, amigo - zaczepił go, szturchając w ramię - Może byś się podniósł? Lulu (imię Sombry nie jest potwierdzone więc coś wymyśliłam lol)... Przepraszam, Sombra - mężczyzna ciągle zapominał, że jego córka wolała, gdy zwracano się do niej pseudonimem - Sombra mówiła, że od dwóch godzin tak leżysz.
- Serio? - spojrzał na godzinę na telefonie. Była osiemnasta, faktycznie przeleżał bezczynnie dwie godziny. - Nie patrzyłem na zegarek, a byłem po prostu zmęczony - usprawiedliwił się.
- Ta, bo ci uwierzę - westchnął mężczyzna - Dalej, co się dzieje?
- Nic! Odpierdol się - mruknął.
Gabriel jedynie westchnął. Był już przyzwyczajony do tego, że jego syn i jego uczniowie tak się do niego zwracali.
- Daj znać, jak zgłodniejesz - powiedział Gabriel, zamykając za sobą drzwi.
Wszedł do kuchni i otworzył lodówkę. Jak zwykle zapomniał zrobić jakichkolwiek zakupów, a Jesse tym razem nie kupił nawet chleba. W lodówce było jedynie piwo, cola, sok pomarańczowy, jakiś niezbyt świeży cheddar, resztka salsy domowej roboty i trochę kurczaka.
Jęknął i trzasnął drzwiami lodówki.
- Chińszczyzna, KFC, cokolwiek? - spytał, z telefonem w ręku w kierunku Sombry.
- Weź mi sajgonki i rosół - mruknęła, w połowie zaabsorbowana oglądaniem jakiegoś serialu na Netflixie.
- JESSE! - wydarł się, żeby chłopak go usłyszał - CO CHCESZ Z CHIŃCZYKA?
- MAKARON W PIĘCIU SMAKACH! - odpowiedział, nadal stłumiony przez poduszkę.
- NA PEWNO NIE CHCESZ JESZCZE CZEGOŚ? - upewnił się mężczyzna.
- NIE JESTEM GŁODNY! - ryknął McCree, nadal nie raczący nawet wyjść z pokoju.
Gabriel delikatnie się zaniepokoił. Jego dzieci zawsze jadły wręcz monstrualne ilości jedzenia, gdy Jesse nie był głodny, to mogło oznaczać tylko jedno - coś miało się na rzeczy.
Mimo to złożył bez żadnych oporów zamówienie w China Express na dowóz i zaczął się zastanawiać, co mogło się stać...
***
McCree skończywszy jedzenie wyrzucił kartonik po makaronie przez okno, razem z widelcem, który bynajmniej nie był tym plastikowym dołączanym do zamówienia. Zdał sobie z tego sprawę dopiero, gdy usłyszał brzęk metalu uderzającego o chodnik i "Jezu Chryste" jakiegoś przechodnia. I tak jakoś mocno go to nie obchodziło. Najwyżej kupi jakiś nowy komplet sztućcy w sklepie "wszystko do dziesięciu dolców".
Włączył komputer i podświadomie wręcz wszedł na Facebooka i otworzył okienko czatu z Hanzo. Natychmiast je zamknął. Walnął głową o biurko. Nadal nie mógł pogodzić się z faktem, że dostał kosza.
Wyjął z kieszeni swoją nieśmiertelną Motorolę z klapką (która faktycznie świetnie się spisywała, bo miał ją od ostatniej klasy gimnazjum (takie chujowe tłumaczenie middle school)) i zaczął pisać, też trochę przeciwko samemu sobie sms z przeprosinami.
Ani się obejrzał, a minęło osiem minut i przekroczył limit znaków w wiadomości dwukrotnie.
Skasował ją, zanim w ogóle pomyślał o wysyłaniu.
Rzucił telefon gdzieś daleko od siebie i włączył na komputerze jakąś smętną alternatywę. Nie był w humorze na swoje zwyczajowe country i klasyki rocka.
Nagle jednak usłyszał delikatnie odmienne dźwięki, a z głośnika rozległ się rap:
I-I-I I've got a migraine...
- Sombra! - jęknął - Weź to wyłącz!
- Thank God it's Friday, 'coz Fridays are always better than Sundays, 'coz Sundays are my suicide days... - dokończyła dziewczyna, wchodząc do pokoju.
- Czy ty tym tekstem coś sugerujesz?
- Ależ skąd - wyparła się Sombra - Ale dał ci kosza, prawda?
- S-skąd to wiesz? - spytał, lekko wkurzony McCree.
- Mam swoje źródła - zaśmiała się.
- Wolę nie wiedzieć - westchnął i znów otworzył swój telefon. Cztery nieodebrane połączenia od Fareehy. Zapomniał, że mieli się spotkać. - Weź już wyjdź, ten dzień chyba nie może być już gorszy.
- Jak chcesz - dziewczyna wzruszyła ramionami i wyłączyła muzykę - Tylko nie zabij się w niedzielę, ok?
- Postaram się - burknął.
***
6 kwietnia
Następny dzień był chyba jeszcze gorszy od poprzedniego. McCree obudził się dopiero w południe i to za sprawą głośnej kłótni Gabriela i Sombry. Na wpół przytomny wstał, zrobił sobie cały dzbanek kawy i zgrzał w mikrofalówce resztki kaczki w miodzie z ryżem, której zjedzenie najwyraźniej Reyesowi nie było dane.
Po tym jakże pożywnym śniadaniu wrócił do pokoju. Nie miał najmniejszej ochoty na chociażby wyjście z domu.
***
Pod wieczór siedział z Sombrą na kanapie w salonie i oglądał Stranger Things. Mieli swojego rodzaju maraton, Jesse'mu trochę poprawił się humor, ale nadal nie na tyle, by choćby ruszyć się z kwadratu.
No cóż, do czasu, kiedy Sombra wyciągnęła z lodówki dwie puszki Somersby.
- Oj, braciszku, czyżbyś zaminieł się w emo?
- Ja? Emo? Chyba śnisz - roześmiał się ponuro, biorąc kolejny łyk napoju z puszki. - Mogę ci to, nawet, kurwa udowodnić.
Podszedł do drzwi i narzucił swoją dżinsową kurtkę na piżamę, oraz włożył buty.
- Idę po Hanzo - mruknął i trzasnął drzwiami.
Dziewczyna chwilę gapiła się tępo w drzwi. Nie do końca rozumiała, co się przed chwilą stało. Popatrzyła na puszkę po piwie, szukając zawartości alkoholu. "Jak on może mieć taką fazę po trzech procentach alkoholu na pół litra?!".
***
McCree stanął bezpośrednio pod internatem. Przeskoczył przez bramę i wszedł na podwórze. Było słychać muzykę, mimo, że od godziny trwała cisza nocna. Zaczął się rozglądać za jakimś sposobem, by wejść na drugie piętro. Zapamiętał dokładnie, gdzie był pokój Hanzo, w oknie świeciło się światło.
Zauważył, że budynek ma schody przeciwpożarowe, ale zaczynały się one dopiero na pierwszym piętrze. Zaczął szukać drabiny, lecz po kilku minutach z jego poszukiwań przerwał mu dziewczęcy krzyk z góry budynku:
- Pomóc ci? - chłopak spojrzał w górę. Na szybie przeciwpożarowym siedziała sama Amelie Lacroix, z liną w ręku. Powoli spuściła ją w dół.
- Emmm... Dziękuję? - w głosie McCree było słychać lekką konsternację. Mimo wszystko jednak złapał się liny i wszedł po niej na szyb. Szło mu to dość mozolnie, w końcu nie każdy co dzień wspina się po linach niczym Tarzan.
- Nie dziękuj - mruknęła dziewczyna, zapalając truskawkowego papierosa. Znów, jak zwykle, była modnie ubrana, tym razem były to białe rurki, ciemnofioletowy top, szeroka, czarna, dosyć szeroka obróżka i czarna bluza z Adidasa. - I uprzedzę twoje pytanie; tak, w czasie wolmym lubię bawić się w Spidermana i łazić po dachach. A poza tym, nie mogę znieść gadania mojej kochanej koleżanki z pokoju.
- Łał. To... ciekawe - podsumował ją Jesse. - A tak właściwie, to co ty robisz na terenie męskiego internatu? Ten dla typiar jest chyba ulicę dalej, nie?
- Wszystkich ludzi z wymiany trzymają właściwie w jednym korytarzu. - westchnęła - W efekcie korzystanie z pisuarów jest zabronione.
- Oh.
- Dobra, rozgadałam się, idź, gdzie miałeś iść i daj mi spokój - parsknęła, zaciągając się.
Samozwańczy kowboj bez oporów wykonał polecenie Francuzki. Wszedł schodami pożarowymi na drugie piętro i ostrożnie zapukał w szybę.
Hanzo, usłyszawszy pukanie od razu gwałtownie obrócił się w stronę okna, upuszczając książkę, którą akurat czytał. Gdy zobaczył tam McCree, musiał przetrzeć oczy, bo nie wierzył, w to, co widział. Uszczypnął się też, żeby przy okazji sprawdzić, czy też nie śni.
Ale jego prośby się nie spełniały.
Ten przebrzydły uwodziciel nadal stał na parapecie i walił w szybę.
Na początku próbował go ignorować. Udawał, że jak gdyby nic wrócił do lektury.
Ale pukanie nie ustawało. Podszedł go okna i Jesse miał już nadzieję, że Azjata je otworzy. Jednak Shimada jedynie spuścił roletkę, tym samym ograniczając kontakt wzrokowy z chłopakiem.
Złamał się dopiero, gdy usłyszał "przepraszam".
- Hanzo... Błagam... - głos chłopaka brzmiał naprawdę żałośnie. - Wiem, że to może wydać się śmieszne, ale... Proszę... Daj mi szansę. Przepraszam.
W Japończyku coś pękło i go wpuścił.
*****
*darude Sandstorm playing* *nakłada okularsy przeciwsłoneczne*
NAPISAŁAM TO W DWA DNI YOLO
sory, że tak nietreściwie, ale wolę to rozbijać na sensowniejsze, ale krótsze rozdziały.
Nie mam zbyt wiele do powiedzenia, może z wyjątkiem tego, że Z N O W U piosenka nie pasuje do rozdziału.
Z bogiem moje kochane dzieci.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro