Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

pięć!

          Trzynastoletni Bill wbiegł do swojego pokoju i czym prędzej zatrzasnął za sobą drzwi, nie przejmując się, że może obudzić tym rodziców. Nie przejmował się też tym, że finalnie nie wziął ze sobą wiaderka na wodę kapiącą z dachu przez intensywny deszcz lejący na zewnątrz. Nie planował już wcale wychodzić z pokoju aż do rana, dopóki mrok tamtejszej nocy nie ujdzie w niepamięć, ustępując (miejmy nadzieję) słonecznemu dniowi. 

Jego klatka piersiowa gwałtownie unosiła się i opadała. Wciąż nie mógł opanować oddechu po tym, co ujrzał kilka minut temu. Widok własnego młodszego brata, dosłownie gnijącego i przemawiającego gardłowym, szorstkim głosem tak, jakby był demonem z Egzorcysty, którego jeszcze niedawno oglądał z chłopakami w jeden z deszczowych wieczorów nie był zdecydowanie przyjemny. Włosy na jego karku wciąż stały dębem, w dół od nich ciągle przechodził go chłodny dreszcz coraz to na nowo. W dodatku kiedy tylko zdobył się na myśl o klaunie, który pojawił się obok Georgie'go, a raczej Tego, co go przypominało czuł, jak od nowa zbiera mu się na wymioty. Jak nogi się pod nim uginały, sprawiając wrażenie, że zaraz upadnie i nie będzie mógł się podnieść. To nie był sen, przecież był w pełni świadomy tego wszystkiego. To nie była też halucynacja, nie było nawet takiej opcji. Przynajmniej on tak sądził.

Rzucił szybko okiem na szkic twarzy dziewczyny leżący na łóżku, nad którym zasnął. Akurat był na etapie kolorowania jej oczu na ciemnoczekoladowy kolor, kiedy krople spadające na jego twarz, jak i poduszkę i w końcu sam rysunek go obudziły. Wtedy jeszcze nie wiedział, co go czeka i jedynym zmartwieniem było to, że woda skapnęła wprost na oczy postaci, rozmywając delikatnie kolor.

Podszedł do okna. Wciąż lało, dosłownie tak jak tego dnia, gdy Georgie zaginął. Bill Denbrough nie lubił się tym dzielić, ale od tego czasu bał się deszczu. Bał się i nienawidził go jednocześnie, bo tak bardzo przypominał mu o tej niewinnej, promiennej twarzyczce ukochanego brata, którego stracił przez ten cholerny deszcz. Bzdura, to wszystko było jego winą. Tamtego dnia czuł się już lepiej i gdyby tylko nie był tak okropnym starszym bratem, to wyszedłby z nim na dwór. W końcu trzymał go jeszcze tylko lekko katar, co mogło się stać? Każdy, kto sądził że zielonooki nie obwiniał się o śmierć brata był w wielkim błędzie.

Mimo tego tysiąca myśli, które w tamtym momencie przebiegło przez jego umysł podniósł okno drżącymi dłońmi w górę, mniej więcej do połowy. Poczuł, że robi mu się po prostu coraz to bardziej duszno i ani trochę mu się to nie podobało. 

Zimne powietrze natychmiast dmuchnęło na jego twarz. Wziął wdech, który nadal był płytki i nierówny. Patrzył przez chwilę za okno, obserwując krople uderzające o ulicę oświetloną zaledwie kilkoma latarniami. Obserwował i obserwował, dopóki krople nie zaczęły także spływać po jego policzkach. W tamtym momencie poczuł, że już dosyć i odsunął się od okna, siadając na podłodze i opierając się o łóżko. Podciągnął kolana i oparł na nich ramiona a także głowę, zaczynając cicho szlochać i modlić się, żeby rodzice tu nie weszli. 

Siedział tak tam całkowicie sam, płacząc coraz to bardziej i bardziej z każdą sekundą trwania tego okropnego zjawiska pogodowego. Gdy był z przyjaciółmi, w ogóle się nie bał. Oni sprawiali, że czuł się silniejszy i nieustraszony. Sprawiali, że mógł być tym liderem, który budzi szacunek i robi wrażenie takiego, który zawsze jest gotowy ich ochronić. Może po części taki był, zawsze chciał ich wszystkich chronić. Byli w końcu teraz najważniejszą częścią jego życia, bo czym był bez nich? Właśnie tym, czym teraz. Mazgającym się jąkałą, który prawdopodobnie w tym momencie nie mógłby złożyć żadnego sensownego zdania, a to wszystko przez ten głupi deszcz i To Coś w piwnicy.

Ciche skrzypnięcie sprawiło, że gwałtownie uniósł głowę wystraszony. Ujrzał postać gramolącą się lekko niezdarnie przez jego okno. Okryta była żółtym, przeciwdeszczowym płaszczykiem do połowy ud wraz z kaloszami pod kolor. Gdy tylko stanęła przed nim i ściągnęła kaptur ujrzał blond włosy związane w niechlujnego, niskiego kucyka, z którego wiele kosmyków wystawało, okalając jej delikatną twarz. To była Rachel.

Dziewczyna sama obudziła się w środku nocy przez koszmar, jaki jej się śnił, a także przez to, że nadszedł dla niej ten czas w miesiącu i pobrudziła spodenki, a także prześcieradło, które musiała wstać i przebrać. Wracając do koszmaru, znowu widziała to samo, co dzień wcześniej - To Coś podobnego do jej brata, wmawiające jej, jak bardzo jest do niczego i że też się uniesie. Nadal nie wiedziała, co to mogła znaczyć. Wiedziała tylko, że w tamtym momencie była to rzecz, która przerażała ją najbardziej w świecie. Może to była rzeczywiście tylko dziwna halucynacja, związana z jej miesiączką, czy coś. 

Patrząc jednak na deszcz lejący za oknem przypomniała sobie o małym Georgie'm. Dobrze pamiętała dzień, w którym zaginął. Czytała Romeo i Julię przez cały czas, z przerwami na pomoc mamie w kuchni. Osobiście ona uwielbiała deszcz, ponieważ pomagał jej się skupić i wczuć się w klimat czytanej powieści. Zawsze jednak rozumiała, że nie wszyscy za nim przepadają. Tym bardziej po tym feralnym październikowym dniu rozumiała, że Bill może go nie lubić. Widziała ten lekki niepokój w jego oczach, kiedy tylko przesiadywał u niej i Richie'go w pokoju, albo mieli razem lekcje, a za oknem można było zauważyć tylko pionowe strużki deszczu uderzające z impetem o ulicę i chodnik. Teraz, zaledwie pięć minut po tym, gdy zadecydowała, że pobiegnie ile sił w nogach do sąsiada raczej nie byłaby w stanie wyjaśnić, dlaczego tak bardzo jej zależało, by być obok. Po prostu czuła, że musi choć sprawdzić, czy aby na pewno deszcz go nie obudził.

Widząc, w jakim stanie był chłopiec była sobie samej wdzięczna, że przyszła i że wgramoliła się po tej rozlatującej się drabinie z podwórka państwa Denbrough do jego pokoju. Nie mógł być pod żadnym pozorem sam, nie w takim stanie.

On natomiast wlepił swoje zielone, zaszklone oczy w szarą koszulkę dziewczyny. Nie potrafił spojrzeć jej w oczy, po prostu w tym stanie nie umiał. Zobaczyła go w takim stanie, w jakim nie chciał być widziany przez nikogo; to była jego największa słabość, którą bał się okazywać nawet sobie samemu.

— Bill. . . — zaczęła łagodnie, ściągając kalosze i stawiając je pod oknem, by nie nabłocić. — Co się stało? — Spytała, zsuwając z siebie płaszcz i podchodząc bliżej chłopaka.

Gdy przez chwilę stała tak nad nim, zauważyła rysunek na jego łóżku. Po kilku sekundach, gdy zdała sobie sprawę, że przedstawia ją poczuła jak delikatne ciepło rozchodzi się w niej od środka. Denbrough miał niesamowity talent plastyczny, wiedziała to od kiedy to tylko się poznali. Siedząc niekiedy z nim przez te wszystkie lata podstawówki mogła zauważyć, że marginesy jego zeszytów zawsze były cudnie ozdobione, najczęściej długimi pnączami roślin.

Otrząsnęła się i rzuciła ubranie wierzchnie na łóżko zdając sobie sprawę, że to nie czas na rozmyślanie o tym, czy też wypytywanie brązowowłosego o rysunek. Liczył się tylko i wyłącznie on i powód, dla którego był w tym stanie.

Usiadła obok niego, podczas gdy on znowu schował twarz w kolanach. Starał się nie płakać, ale to nie było możliwe, skoro chciał wciąż oddychać. Nie umknęło to uwadze Tozier, która położyła dłoń na jego ramieniu i delikatnie pogładziła je kciukiem, chcąc choć w jakiś sposób go uspokoić.

Uniósł delikatnie wzrok, czując jej dotyk na sobie. Znowu wlepił wzrok w widok za oknem, który z jakiegoś powodu był teraz mniej straszny. Patrzenie na niego było zdecydowanie lepszą opcją, niż w ogóle spojrzenie na Rachel. Był zbyt zawstydzony i zażenowany sobą, by to zrobić.

— Hej, Billy — powiedziała. — Nie bój się. . . Cokolwiek się stało, nie będę się śmiała. Obiecuję.

Chłopiec pokręcił od razu głową i pociągnął nosem, znowu zaczynając gwałtownie szlochać.

— T-T-T-To jest z-z-zbyt g-głupie. . . N-Nie uwierzysz mi, R-Rach. . . — wydusił z siebie. — S-Sam nie wiem cz-czy w to w-w-wierzyć.

Dziewczyna patrzyła w skupieniu na twarz zielonookiego. Niesforne kosmyki jego brązowych włosów wpadały mu do oczu, które były całe napuchnięte od płaczu. Widząc go w takim stanie sama w jakimś stopniu czuła się źle. Chciała, żeby znowu mógł się uśmiechać, tak jak wcześniej tego dnia, gdy byli razem w kamieniołomach, czy wracali z domu Bena. 

— Słońce, posłuchaj mnie. — Jej głos był nadal ciepły i łagodny, koił jego uszy i w jakimś stopniu sprawiał, że czuł się odrobinę spokojniejszy. — Teraz. . . Teraz dzieje się wiele głupich, absurdalnych rzeczy, przez co nie są takie głupie. Jestem skłonna uwierzyć we wszystko, więc błagam. . . Powiedz mi, co sprawiło, że jesteś w takim stanie, Billy. — Ponownie pogładziła go dłonią po ramieniu. — Martwię się. . . — dodała nieco ciszej.

W końcu odważył się spojrzeć w jej czekoladowe oczy. Po raz kolejny pozwolił sobie choć na chwilę zgubić się w nich i zapomnieć o tym, jak wygląda. Rachel przejmowała się tym, co się stało i chciała go wysłuchać. Nie zdawał sobie wcześniej sprawy, jak bardzo tego potrzebował. Jak bardzo chciał, żeby ktoś wysłuchał go bez oceniania jego osoby.

Ona uniosła delikatnie kącik ust, chcąc dodać mu otuchy. Chciała go wysłuchać, bo on musiał być wysłuchany. Każdy czasem musiał, a ona chciała zrobić wszystko, żeby nie czuł, że jest sam.

— J-Ja. . . — zaczął w końcu nadal drżącym głosem. — W-W-Wyszedłem z p-pokoju p-po wiaderko, b-bo kapało mi z dachu. . . N-Nagle zapaliło się światło w p-p-pokoiku G-G-Georgie'go, p-poszedłem to sprawdzić i-i. . . — Przełknął ślinę. — U-Usiadłem n-na chwilę n-na łóżku, z-z-zobaczyłem, j-jak ktoś p-p-przebiega p-przez korytarz. . . K-K-Ktoś, k-k-kto wygląda j-jak on. . . W-Wyszedłem i n-na posadzce b-b-były ślady, j-jakby p-po ubłoconych k-kaloszach. . . P-Prowadziły n-n-n-na dół i poszedłem z-za nimi. . . I z-znowu g-go zobaczyłem, w-w k-k-kuchni. . . I-I d-drzwi do p-p-p-p-piwnicy b-były otwarte i. . . 

Rachel czuła, jak serce niemal podchodzi jej do gardła. Objęła trzynastolatka oboma ramionami w pasie i przytuliła go do siebie, nawet się nie wahając. Może normalnie byłoby niezręcznie, ale teraz? Teraz Denbrough tego potrzebował.

Bill oparł głowę na jej ramieniu i ponownie wybuchnął szlochem, zaciskając dłonie na materiale jej czarnej, lekko spranej koszulki. Trzymała go tak blisko siebie, czekając aż będzie gotowy powiedzieć więcej, nie zamierzała go jednak popędzać.

— P-Potem. . . — powiedział bo niezbyt długiej chwili. — W-W-Wszedłem tam i w-w-wszędzie była w-woda i o-o-on t-też tam był. . . G-G-Georgie t-tam był. . . A r-r-raczej c-c-coś, c-co wyglądało j-jak on. . . P-P-Prosił, ż-żebym się nie gniewał, b-b-bo zgubił ł-ł-łódkę. . . P-Powiedziałem, ż-że n-n-nie b-będę, j-jak mógłbym? — Zacisnął powieki. — Z-Zaczął m-mówić, ż-że t-t-też się u-uniosę. . . W-W kółko i w k-k-kółko. . . C-Coraz dz-dziwniej. . . I z-z-zaczął g-g-gnić. . . Z-Za n-nim pojawił się j-j-jakiś k-k-klaun. . . I w-w-wciągnął go p-p-pod wodę. . . Z-Zaczął się zbliżać i uciekłem. . . — Chłopiec zaczął płakać jeszcze głośniej niż wcześniej. — N-N-Nie chcę już tam wracać, R-R-Rach! P-Proszę, n-nie zostawiaj m-mnie. . . 

Jej serce biło tak szybko, że zapewne on sam mógł to poczuć. Przyciskała go do siebie coraz to bardziej, byleby poczuł się już bezpiecznie. Wierzyła mu, oczywiście, że mu wierzyła. W końcu ona też widziała coś strasznego. . . Nie miała powodu by mu nie wierzyć. Tym bardziej, że chłopak usłyszał dokładnie to, co ona.

— Nie zostawię Cię — wymamrotała, gładząc go delikatnie dłonią po plecach. — Nie bój się, Billy. . . Jestem tu, jest dobrze, To coś już Cię nie dotknie. . . 

Takie niby to proste słowa sprawiły, że Denbrough poczuł się lepiej. Rachel mu uwierzyła, na dodatek obiecała, że go nie zostawi i nie pozwoli, by cokolwiek, co widział go dotknęło. Tak bardzo się cieszył, że do niego przyszła.

— J-Ja widziałam wczoraj coś podobnego. . . — powiedziała po chwili ciszy. — A-Ale to był Richie przy oknie. . . Ono nagle spadło, obcięło mu niemal głowę, ale ona wisiała potem na skrawku jego szyi. . . — Przełknęła ślinę. — T-To coś to nie był Rich. . . Z-Zaczęło się zbliżać, w-w-wygadywać r-różne rzeczy. . . I t-też powiedziało, ż-że się uniosę. . .

Brązowowłosy na chwilę się odsunął i spojrzał w jej oczy. One też były lekko zaszklone, jednak Tozier nie pozwoliła żadnym łzom wypłynąć na wierzch. Było to coś, co wychodziło jej niezwykle dobrze po latach praktyki. No chyba, że wtedy, kiedy działo się coś naprawdę. . . Okropnego. 

Ona też patrzyła chwilę w jego oczy. Były w tamtym momencie naprawdę kojące i sprawiały, że wspomnienie z poprzedniego dnia odpływało coraz dalej. Tylko Bill tak na nią działał. Tylko on jedyny i mimo, że nie wiedziała dlaczego skłamałaby mówiąc, że jej to przeszkadza.

— P-P-Powiemy to chłopakom i B-Bev? — Zapytał.

— Nie wiem, Bill. . . — odpowiedziała cicho. — To chyba będzie najrozsądniejsze, ale. . . Nie wiem, co jeśli nie uwierzą i stwierdzą, że po prostu oszaleliśmy?

— W-Wtedy p-p-przynajmniej mamy siebie. . . Razem — oznajmił unosząc delikatnie kącik ust.

— Tak — zgodziła się, odwzajemniając lekki uśmiech chłopaka — razem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro