Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

dwanaście!

          Grupka trzynastolatków, która dopiero co uciekła z domu na Neibolt i zawiozła rannego Eddie'go pod jego dom patrzyła, jak wściekła Sonia prowadzi go do swojego samochodu.

— To wszystko wasza wina! — wrzasnęła kobieta, wskazując po kolei na każdego z przyjaciół swojego syna. — Wiecie przecież, jaki jest delikatny!

— Zaatakowano nas, p-p-proszę pani. . . — powiedział Bill podążając za mamą Eddie'go, która dosłownie pakowała już syna do auta.

— Nie — ucięła mu krótko. — Nie próbujcie zwalać tego na kogoś innego!

Słysząc, z jakim tonem kobieta zwracała się do Billa Rachel mogła poczuć, jak coś w jej środku się gotuje. Zacisnęła pięści i stanęła przy chłopaku, chcąc wesprzeć go w tej sytuacji.

— To nie nasza wina, że spotkaliśmy ćpunów! — wtrąciła, mając już w głowie idealną historię, w którą każdy by uwierzył.  — Przecież wie pani, ile ich się tam kręci!

Kobieta pokręciła głową zatrzaskując drzwi samochodu, nawet nie racząc spojrzeć na blondynkę. Dziewczyna obserwowała, jak Eddie za szybą ma wbity wzrok w swoje buty i prawdopodobnie boi się nawet podnieść wzrok na swoich przyjaciół. Jej serce ściskał żal, jaki odczuwała patrząc na tego drobnego, niczemu nie winnego chłopca, który został tak mocno zraniony.

Wtem, Pani Kaspbrak z rąk wypadły kluczyki od samochodu.

— Pomogę. — Bev podeszła nieco bliżej i schyliła się po kluczyki.

— Nie waż się! — Sonia powstrzymała rudowłosą ruchem ręki i sama zabrała przedmiot z ziemi.

Marsh podniosła się i skrzyżowała spojrzenia z Tozier. Ta zmarszczyła brwi i z powrotem wbiła wzrok w mamę Eddie'go czując, jak coraz bardziej nienawidzi tej kobiety. Chyba korona by jej z głowy nie spadła, gdyby pozwoliła Bev podnieść dla niej te jebane kluczyki — pomyślała.

— Słyszałam o Tobie, panno Marsh — powiedziała Sonia, gdy już się podniosła pochylając się nad niebieskooką. — I nie chcę, żeby taka ladacznica jak ty zbliżała się do mojego syna.

To zdanie przelało czarę goryczy. Kiedy przez ostatnią minutę Rachel słuchając tej okropnej kobiety czuła, jakby coś w niej się gotowało, to właśnie teraz się zagotowało. Wręcz kipiało i skapywało na palnik gazowy, jeszcze podsycając ogień. A teraz miała zamiar zalać całą kuchenkę i posadzkę.

— Co pani właśnie powiedziała?! — Zapytała dziewczyna, przez co kobieta idąca już w stronę pojazdu z powrotem odwróciła się i spojrzała na nią.

— Nawet w to musisz się mieszać ze swoim niewyparzonym językiem, panno Tozier? — Zadrwiła Sonia. — To chyba rodzinne. . . 

— To chyba dar — odgryzła się trzynastolatka. — Może mnie pani nazywać jak chce, jeśli pani ulży, bo mnie to za cholerę nie rusza. — Wzruszyła kpiąco ramionami. — Przynajmniej to prawda. Ale nazywanie Bev ladacznicą to kompletne kłamstwo. — Pokręciła głową. — To najlepsza dziewczyna na świecie. I mogę się założyć, że Eddie powie pani to samo.

Kobietę na chwilę jakby zamurowało. Rachel drążyła w niej dziurę swoim spojrzeniem ze skrzyżowanymi ramionami, przy tym uśmiechając się ironicznie. Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale zamiast tego pognała tylko w stronę drzwi ze strony kierowcy.

Beverly stanęła obok blondynki i przytuliła krótko jej ramię. Tozier posłała jej lekki uśmiech i obserwowała, jak matka Eddie'go wsiada do samochodu, zatrzaskuje za sobą gniewnie drzwi i po odpaleniu go nakręca, by oddalić się wzdłuż ulicy. Wszyscy z nich podążyli za kremowym, dosłownie sypiącym się już autem, które było już coraz dalej i dalej.

Kiedy w końcu zatrzymali się na środku drogi, Bill zabrał głos.

— Widziałem studnię — powiedział, odwracając się do przyjaciół. — Wiemy, gdzie To jest i-i następnym razem będziemy lepiej przygotowani. — Na jego twarz wkradł się mały, dumny uśmiech.

— Bill, słońce — wtrąciła się Rach. — To dobrze, że wiemy gdzie to jest, ale sądzę, że po dzisiaj przyda się każdemu mała przerwa. . . 

— Nie! — Krzyknął Stan, przez co wszystkie pary oczu powędrowały ku niemu. — Nie będzie następnego razu, Bill! Chyba oszalałeś!

— Dlaczego? — Spytała Bev. — Wiemy, że nikt inny nic nie zrobi. 

— Eddie prawie zginął! — Wrzasnął Richie, wskazując ręką na drogę, którą odjechał wspomniany chłopiec. — I spójrzcie na tego skurwiela! — Tym razem wskazał na Bena. — To teraz jebany krwisty stek!

— Ale nie możemy pozwolić, żeby To nam zwiało sprzed nosa — odezwała się Marsh. — Ben, sam mówiłeś, że To wraca co dwadzieścia siedem lat.

— No i w porządku! — odpowiedział jej Hanscom. — Będę miał czterdziechę i będę daleko stąd.

Rachel wsunąwszy swoje poharatane dłonie do kieszeni ogrodniczek odchyliła odrobinę głowę do tyłu i westchnęła. Spojrzenie Billa prędko powędrowało w jej stronę. Dobry Boże, czy ona musi być taka ładna? — zapytał sam siebie wyczekując, co ona ma do powiedzenia.

— A w międzyczasie To zabije jeszcze setki dzieciaków w tym roku. . . — Z powrotem zaczęła rozglądać się po dzieciakach. — Tak jak mówiłam, nie musimy się mega spieszyć. . . Wróćmy do domu, odpocznijmy. . . Za jakiś czas, jak się zregenerujemy to stawimy Temu czoła, cholernie szkoda byłoby się poddać.

— Zgadzam się — przytaknęła jej Bev.

— Myślałem, że też chcesz nawiać z tego miasta — powiedział Ben kręcąc głową z jakby lekkim niedowierzaniem. 

— Ale chcę zmierzać ku czemuś, a nie uciekać — odpowiedziała mu rudowłosa patrząc wprost na niego.

— Bardzo przepraszam, ale kto zaprosił do nas Molly Ringwald? — Spytał Richie.

— Co do chuja, Richard?! — Rachel spojrzała na niego wzburzona ze zmarszczonymi brwiami. 

Najpierw ten cholerny babsztyl obraża Bev, a teraz ten idiota — pomyślała, podczas gdy niewzruszona Beverly pokazywała jej bratu środkowy palec.

— Richie. . . — zaczął Uris po cichu, patrząc na chłopaka.

— Spójrzmy na to realnie! To prawdziwy świat! — Brunet skierował wzrok na Billa. — Georgie nie żyje. Przestań narażać nas na jego los.

— Richard! — zagrzmiała Rachel.

Podczas, gdy ciemnooki zaczął iść w stronę Billa, prawdopodobnie by go wyminąć ten niespodziewanie odepchnął go.

— Georgie żyje! — powiedział, patrząc mu w oczy. 

— Już mu nie pomożesz — odpowiedział mu Tozier ze spokojem — ale nadal możesz pomóc sobie.

Rachel nie do końca wiedziała, co powiedzieć. Chciała, naprawdę chciała wierzyć, że taki promyczek jak Georgie żyje i będzie mogła go jeszcze zobaczyć. Jednakże im dłużej siedzieli w tym wszystkim, tym bardziej docierało do niej, jak skończył chłopiec. I tak, jak bardzo rozumiała, że Bill nie chciał do siebie tego dopuszczać, tak samo wiedziała, że w końcu będzie musiał. 

Gdy po raz kolejny brunet próbował wyminąć zielonookiego, ten nie dawał za wygraną. Złapał go za ramiona i ponownie zabrał głos.

— Nie! O-O-O-O-Odwołaj to! — Zagrzmiał. — Boisz się. . . Wszyscy się boimy, ale odwołaj to! — Popchnął go.

Richie był widocznie zaskoczony reakcją przyjaciela. Jednakże nie zamierzał pozostać mu dłużny i podszedł bliżej niego, by także go popchnąć. Denbrough naturalnie odchylił się odrobinę w tył, ale sprawiając wrażenie, że jego emocje właśnie sięgnęły zenitu uderzył bruneta z pięści w twarz, na co ten upadł na asfalt.

— Bill! — Wrzasnęła Rachel, chcąc podejść do brata i pomóc mu wstać, ale Stan i Mike już się tym zajęli.

— Jesteście takimi frajerami! — Tozier ledwo po wstaniu na nogi już chciał zmierzyć do Billa i także wymierzyć mu cios, jednak Hanlon i Uris wciąż go przytrzymywali. 

Bill także podszedł bliżej niego, ale został złapany w pasie przez Bena i za ramię przez Rachel. 

— Jesteście takimi frajerami! — powtórzył Richie. — Zginiecie, próbując mu pomóc!

W tamtym momencie Rachel dziękowała sobie, że ma tak cholernie dużo siły i mogła skutecznie powstrzymać zielonookiego przed ponownym uderzeniem prowokującego go chłopaka. Trzymała jego ramię z całej siły, ponownie wbijając mu wręcz paznokcie w skórę, byleby tylko nie robił więcej niczego pod wpływem emocji.

— Przestańcie! — Krzyknęła Beverly.

Jak na zawołanie, Mike odepchnął odrobinę Billa od Richie'go i chłopcy w końcu odsunęli się od siebie. Rachel poluzowała ścisk na ramieniu przyjaciela, jednakże w razie czego wciąż wolała go nie puszczać. Richie jednak w końcu został puszczony przez chłopaków, po czym poprawił sobie okulary spadające z nosa.

— Nie możemy się tak kłócić, do cholery! — powiedziała. 

To tego chce! — dodała rudowłosa. — Chce nas poróżnić! Byliśmy razem, gdy zrobiliśmy Temu krzywdę i dlatego jeszcze żyjemy!

— I nie możemy się bać! To żywi się strachem, musimy To zagłodzić i to razem, inaczej nic nie zdziałamy! — Rachel mówiąc to, co jakiś czas znów ściskała ramię zielonookiego. 

— Tak? No to super, nie zamierzam już dłużej pomagać — powiedział brunet, wymijając w końcu Billa i uderzając go z barku w jego bark. — Możesz ze mną pojechać, albo i nie, Rach — rzucił jakby bezinteresownie.

Blondynka rozdziawiła powieki obserwując, jak każdy po kolei podnosi z chodnika swoje rowery. Richie, Stan i Ben, który pod koniec posłał jeszcze Beverly zawiedzione spojrzenie.

— Mike. . . — zaczepiła go niebieskooka widząc, że on także zmierza w stronę swojego roweru.

— Wiecie, że nie dam rady — skwitował, odwracając się w ich stronę. — Mój dziadek miał rację. Jestem odludkiem, tak powinno zostać.

Po tych słowach chłopak także podniósł swój pojazd i wsiadł na niego.

— Wcale nie. . . — powiedziała cicho Rachel, przytulając się odrobinę do ramienia Billa i patrząc, jak ciemnoskóry odjeżdża. — Kurwa jasna. . . — Zmrużyła powieki i oparła zmęczona głowę na ramieniu chłopaka.



Po kłótni Bill i Rachel odprowadzili Beverly do jej mieszkania na Main Street i upewnili się, że bezpiecznie tam weszła. Po tym Poszli wzdłuż tej ulicy, aż doszli do Jackson Street. Stamtąd właśnie skręcali w Witcham Street; ulicę, na której oboje zamieszkiwali.

Promienie popołudniowego słońca niemiłosiernie piekły pokaleczone uda Rachel. Tak, jak w przypadku dłoni rany zostały tam po tym, jak Bill musiał ją dosłownie przeciągnąć po chropowatej posadzce domu na Neibolt Street, by nic się jej nie stało. Miała całe brudne ogrodniczki z tyłu, ale była pewna, że pralka uczyni cuda. Jeśli nie, zawsze może je sprać ręcznie.

— O-O-Odprowadzę Cię do domu, R-Rach — powiedział chłopiec, patrząc na nią.

— Dziękuję, Billy. — Uśmiechnęła się do niego ciepło.

Denbrough odwzajemnił odrobinę niemrawo uśmiech, najzwyczajniej przez swoje niemiłosierne zawstydzenie. Już po paru sekundach zrobił się cały czerwony na policzkach. Nie mógł się przed tym powstrzymać, przecież tak cholernie lubił Rachel. Była dla niego miła, zawsze potrafiła go rozbawić i do tego była absolutnie najpiękniejszą dziewczyną, jaką znał. Bill widywał ładne dziewczyny w szkole, ale żadna nie dorównywała jej. Jej złocistym włosom, czekoladowym oczom i piegom na nosie. 

Tozier była piękna w absolutnie każdym wydaniu. Czy miała na sobie swoje ulubione ogrodniczki, czy sukienkę w kwiatki na niedzielnej mszy w kościele metodystów nieopodal. Czy miała włosy rozpuszczone, czy spięte. Czy była ubrana schludnie, czy brudna po spędzaniu czasu w Barrens, lub jak teraz, po incydencie na Neibolt. Była nawet ładna w bieliźnie, wciąż pamiętał jej widok sprzed około miesiąca w kamieniołomach i czasami nawet pamiętał go zbyt intensywnie. Mówiąc to mam na myśli, że jak to każdy trzynastoletni chłopiec zaczął się zastanawiać, jak wygląda i bez bielizny. Sądził, że było to niewyobrażalnie złe i nieodpowiednie, ale koniec końców ta myśl z nim wygrała. Bill jako mały artysta widział w życiu wiele obrazów, szczególnie takich z nagimi kobietami. Z jakiegoś powodu w końcu w pewnym sensie nagość była uważana za coś pięknego w sztuce — pomyślał, zanim zabrał się za faktyczny szkic.

To było jakieś dwa tygodnie temu. Może widok Rachel na obchodach czwartego lipca w białej bluzeczce z guziczkami w wiadomym miejscu wzmógł w niego te myśli, było to całkiem możliwe. Zaczął od twarzy, potem nadzwyczajnie przyłożył się do jej włosów. Szyja i ramiona poszły mu dosyć sprawnie, szczególnie uwielbiał rysować jej odstający obojczyk. Jednak nie dotarł do miejsca, które owego czwartego lipca zasłaniała bluzka na guziki. Na samą myśl, jak może to wyglądać u dziewczyny poczuł, jak jego jeansowe spodenki robią się nagle zbyt ciasne w kroczu. Nie wiedząc, co robić po prostu próbował to zamienić to na zwykły rysunek, zdecydował się na koszulkę na ramiączkach, skoro obojczyk wyglądał już tak ładnie i żal to było zmieniać. Byle nie ta cholerna biała bluzka na guziczki.

Dla Billa było to naprawdę dziwne uczucie. Już parę lat później chłopiec co prawda odkryje, że jest to zupełnie normalna rzecz, jednak na chwilę obecną było zupełnie inaczej. Po tym incydencie przez jakieś dwa dni bał się patrzeć na Rach i mówiąc do niej cokolwiek jąkał się bardziej, niż zwykle. 

— P-P-Przepraszam za to. . . — Wskazał na lekko już zaschnięte rany na jej udach. — I z-z-za t-to. . . — Skinął głową na jej dłonie.

— Nie przejmuj się. — Machnęła ręką. — Chciałeś dobrze, przecież wiem. 

— N-N-Nie chciałem, żeby c-c-coś Ci się stało, R-Rachie — odpowiedział jej.

Tym razem to ona poczuła, jak ciepło gromadzi się w okolicach jej policzków. Do tego doszło też ciepło w środku, mniej więcej w okolicach brzucha. Mimo to, dziewczyna uśmiechnęła się na samą myśl, jaką troską obdarzył ją jej Wielki Bill.

— Jak zawsze, Wielki Billu. — Zgarnęła sobie kosmyk włosów za ucho. — Wiem, że się o nas troszczysz. Naprawdę to doceniam.

— Dz-Dzięki. — Wyszczerzył się.

— A, no i nie przejmuj się za bardzo tymi moimi ranami. Wbiłam Ci dobre parę razy paznokcie w ramię, jesteśmy nawet kwita — zaśmiała się wesoło.

Denbrough odpowiedział jej tym samym. Parę lat później także dowie się, jak szczególne dla niego w sferze seksualnej było wbijanie paznokci w skórę. Siedemnastoletni Bill, gdy pierwszy raz w życiu tego doświadczył nie do końca wiedział, dlaczego jest to dla niego tak przyjemne uczucie. A było dlatego, że tak bardzo kojarzyło mu się Rachel, która robiła tak w chwilach przerażenia na Neibolt i był dla niej swego rodzaju wsparciem. W końcu jako lider miał także potrzebę chronienia innych, w obecnej sytuacji szczególnie tej blondynki.

— Swoją drogą. . . Jeszcze wszystko się ułoży, zobaczysz — zapewniła go. — Pogodzimy się, będzie okej. . . 

— M-M-Mam nadzieję. . . — przyznał. — N-N-Nie pokonamy Tego s-s-sami, potrzebujemy i-innych. B-B-Boję się, c-co będzie jeśli. . .

— Wiem. — Skinęła głową. — Ale nie będzie. Wszystko się ułoży, Billy. 

Pokiwał tylko głową, obserwując coraz bardziej zbliżający się dom państwa Tozier. Gdyby mógł, to nie kończyłby tej chwili. Z Rachel mógłby rozmawiać ciągle i ciągle, a nigdy mu się nie nudziło. Jednak widział, jaka odważna była na Neibolt. Za wszelką cenę chciała ochronić każdego, nawet swoim kosztem. Teraz zasługiwała tylko na odpoczynek i po drodze do jej domu lubił co jakiś czas pomyśleć o tym, jak mogłaby odpoczywać razem z nim na jego łóżku, w końcu zasypiając w jego ramionach. To była miła myśl.

— Bill?

— T-T-Tak? — Zapytał wyrwany z przemyśleń.

— Słuchaj, to pewnie zły moment, ale. . . — zaczęła. — Może chciałbyś gdzieś razem pójść w ten piątek? Na przykład do kina, albo coś. . . 

Zamarł. Boże, czemu on o tym nie pomyślał? Przecież też mógł gdzieś zaprosić Rachel, a teraz pewnie myślała, że on nie chciał. Jasne, że chciał. Tylko nie było okazji, dopiero teraz nadarzyła się świetna.

— Nie chcę, żebyś siedział sam i zamartwiał się tą kłótnią. . . — kontynuowała nieco zawstydzona brakiem informacji zwrotnej od trzynastolatka. — To niezdrowo i w ogóle. . . 

— Ch-Ch-Chcę iść — odpowiedział nagle.

— Och. — Rozpromieniła się momentalnie. — Super! O szesnastej?

— P-P-Pewnie. — Na jego twarz wpełzł uśmiech.

Przez chwilę stali tak pod jej domem i patrzyli na siebie z uśmiechem. Z jakiegoś powodu była to naprawdę miła chwila dla obojga z nich, dosłownie nic nie mogło jej zepsuć.

— Pójdę już. . . — powiedziała dziewczyna po dłuższej chwili. 

— T-Tak, um. . . — Chłopak podrapał się po karku w zamyśleniu. — Rach?

— Hm? 

Wpatrywał się przez moment w jej twarz. W jej uroczą, muśniętą słońcem twarz z jeszcze większą ilością piegów w okolicach nosa i policzków. Boże, czy istniał ktoś piękniejszy od Rachel Tozier? Chyba nie. 

Oparłszy dłoń na jej ramieniu przybliżył się i ucałował czule jej prawy policzek. Momentalnie dziewczyna poczuła, jak ciepło robi jej się w tamtym miejscu. Następnie ciepło przeszło w dół, aż do jej brzucha. Czuła się tak coraz częściej przy Billu, to było przecudowne uczucie. Uczucie lekkości, wręcz znajdowania się w swego rodzaju nieważkości, gdzie była tylko ich dwójka.

Zarumieniła się, unosząc kąciki ust. Gdy chłopak odsunął się mogła zobaczyć, że on tak samo jest cały różowy na tej swojej przesłodkiej porcelanowej twarzyczce. Chrystusie, nikt nie był tak słodki jak Bill Denbrough. Dosłownie nikt.

— D-Do zobaczenia, R-Rachie Boo. . .

Po tych słowach obdarzył ją ciepłym uśmiechem. Dopiero, gdy odpowiedziała mu tym samym wsiadł na rower i zaczął oddalać się w stronę swojego domu. 

Z uśmiechem od ucha do ucha zaczęła prowadzić swój rower do garażu. To było najlepsze, co ją dzisiaj spotkało. Na samą ponowną myśl o tym uroczym geście nie miała już ochoty odpoczywać, ani nic. Miała w sobie tyle energii, co kilkuletnie dziecko po zjedzeniu pięciu łyżeczek cukru prosto z cukierniczki. Pamiętała, gdy tak kiedyś zrobiła i teraz czuła się dosłownie tak samo. Nawet i lepiej.

— Och kurwa, Bill — wymamrotała do siebie. — Chyba mogłabym Tobie urodzić kilka zajebistych dzieci.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro