6.Później nazwiemy to wypadkiem część pierwsza
Gravity Falls, 2009 rok
— Myślę, że źle to robisz.
— Myślę, że zaraz sama będziesz to robić.
Teeth patrzy przez chwilę, jak Pyronica i Kryptos próbują rozłożyć swój namiot. Stelaż leży połamany, częściowo sklejony taśmą i rozrzucony po całej trawie, a osłona właśnie jest deptana przez Pyronicę. Dziewczyna macha w powietrzu kuchennym młotkiem – ich prowizorycznym narzędziem – i mruży oczy, kolejny raz oceniając pracę swojego przyjaciela. Oczywiście, ocena jest negatywna. Co prowadzi ich do jeszcze jednej kłótni.
Pozostali mają się trochę lepiej. Wendy już dawno skończyła swoje zadanie i nawet pozbierała gałęzie, więc teraz ona i Robbie – chłopak, którego ze sobą przyprowadziła – odpoczywają razem na przewróconym drzewie. Keyhole i Hectorgon dokonują ostatnich poprawek. Teeth zostawia tę część pracy dla Zanthara; wystarczająco już namachał się i napocił przez tę godzinę.
Will i Dipper... cóż, próbują. Idzie im lepiej, niż dwóm walczącym ciągle alfom; Dipper bez problemu odczytuje instrukcję, a jeśli czegoś tam brakuje – wciąż potrafi to instynktownie odnaleźć. Rzecz w tym, że brakuje mu siły, a Will nie radzi sobie zbyt dobrze w jednoczesnym podtrzymywaniu rzeczy i unikaniu narzędzi. Kilka razy piszczy, gdy Dipper prawie go uderza albo gdy wydaje mu się, że zaraz zostanie uderzony.
Wendy zerka w ich stronę i podnosi się, ale Teeth natychmiast macha do niej ręką, odkłada puszkę fanty na najbliższy pieniek i rusza w stronę dzieciaków. Może jednak skłamał i wcale się tak nie namęczył.
— Pomóc wam? — pyta, ale prawda jest taka, że cały czas wpatruje się w Dippera; prawie gryzie się w język, gdy zupełnie inne słowo chce wydostać się z jego ust.
Cóż, nic nie może na to poradzić. Jego instynkt jest zbyt silny i zbyt chętnie się odzywa, gdy widzi jak chłopiec walczy z namiotem. Poza tym, tak obiektywnie, to naprawdę niesprawiedliwe, nie? Dwie małe omegi tak długo pracujące nad jednym zadaniem, z którym nawet więksi i silniejsi nie mogą sobie poradzić. Nic dziwnego, że Wendy się tak zerwała, a Keyhole i Hectorgon zerkają w ich stronę. Każdy chciałby coś z tym zrobić. Po prostu Teeth jest od nich szybszy.
Dipper marszczy brwi. Zerka na namiot, a potem Teetha i przekrzywia głowę. W późnym, popołudniowym świetle i z instrukcją w rękach naprawdę wygląda jak jego były. Młodszy i bez okularów, ale to wciąż Liam.
Uroczy, wiecznie potrzebujący Liam.
— Na pewno chcesz to zrobić? — pyta chłopiec. — I tak już się napracowałeś...
— Przecież nie mogę was tak zostawić. — Teeth przyklęka obok Dippera i zerka mu przez ramię na kartkę papieru. — Więc teraz jesteście na tym etapie, tak?
Dipper w końcu ustępuje i kiwa głową. Will mamrocze próbując dodać coś od siebie, ale Teeth w ogóle go nie słucha. Zabiera narzędzia, poprawia włosy i kolejny raz bierze się do pracy.
Idzie mu zdecydowanie lepiej i płynniej, niż poprzednio. Dipper czyta kolejne kroki i wskazuje potrzebne przedmioty, a on tylko wbija, poprawia i wciąga wszystkie elementy na ich miejsce. Nie musi się martwić, że ktoś zaraz rozwali kolejne gwoździe albo źle coś rozszyfruje, a przy podnoszeniu z ziemi zmieni prosty fragment stelaża w literę Z. (Teeth nie ma pojęcia, czym rodzice Zanthara go karmią, ani na jakie treningi posyłają, ale powinni przestać. Ten dzieciak ma zdecydowanie za dużo siły.) Kiedy kończą robi się chłodniej, a kolor nieba przechodzi z delikatnego błękitu do pomarańczy.
Tymczasem Wendy bawi się w pośrednika i chyba jej to wychodzi, bo namiot Kryptosa i Pyronicy zaczyna nabierać kształtów, a oni sami rozmawiają dużo ciszej i z mniejszą ilością wyzwisk.
— Wreszcie. — Dipper wzdycha i przeciąga się.
Zmienia pozycję, rozprostowując nogi. Spodenki ledwie sięgają mu do kolan, odsłaniając bladą i wciąż pozbawioną włosków, ale za to lekko przyozdobioną zadrapaniami, skórę. Teeth łapie się na tym, że nie potrafi oderwać wzroku. Ta część to miła odmiana. Liam w całej swojej niechlujności nigdy nie poświęcał czasu na golenie się; co najwyżej przejeżdżał maszynką pod pachami. Włosy na nogach rosły mu szybciej, niż niektórym alfom, przyciągając obrzydzone spojrzenia wszystkich przechodniów i samego Teetha. A to tylko część, której nie zakrywał. To, co działo się pod bielizną było nawet gorsze.
Zdecydowanie nie tego nauczyły go filmiki oglądane potajemnie na komputerach w bibliotece i magazyny przemycane pod koszulką, gdy kasjerka była zajęta obsługiwaniem niekończącego się porannego tłumu. Dlatego nie można go winić, gdy wreszcie prawdziwe życie daje mu trochę miłych widoków, a on z nich korzysta po całym dniu pracy, prawda?
Dobrzy ludzie zasługują na dobre rzeczy, tak?
— Byłeś już kiedyś na biwaku?
— Takim prawdziwym, a nie w ogrodzie za domem i z rodzicami w pobliżu? — Dipper przykłada palec do ust i przez chwilę myśli nad odpowiedzią. — Może z dwa razy. — Uśmiecha się mimowolnie, bo z perspektywy czasu to nawet miłe wspomnienia. Raz wujek Stanek wpadł do nich w trakcie wiosennej przerwy i zaciągnął ich do auta zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować. Potem jechali przez pół dnia tylko po to, by znaleźć się w najbrzydszym lesie, jaki Dipper kiedykolwiek widział. Okazało się, że mają za mało jedzenia i zero sensownych ubrań na zmianę, ale obecność dzikich zwierząt i łapanie rękoma ryb w potoku wciąż brzmiało lepiej, niż słuchanie przez tydzień rodziców, którzy właśnie osiągnęli granicę cierpliwości i rozpoczęli serię kłótni o każdy drobny szczegół ich małżeństwa.
Drugi raz był mniej spontaniczny i kosztował dużo więcej, a zamiast wujka on i Mabel mieli za towarzyszy dwóch nauczycieli oraz grupkę innych dzieci w ich wieku. Rozbili się obok domu leśniczego, a w nocy jedli chipsy i pianki przemycone przez Mabel. Tym razem żaden niedźwiedź nie próbował ukraść ich plecaków, ani nie zmienił dachu samochodu w swoje łóżko, więc tak. To też było miłe.
— A ty?
Teeth wzrusza ramionami.
— Raz w roku wyjeżdżamy z bratem z Gravity Falls i jedziemy tak długo, jak możemy, a potem rozbijamy się w pierwszym lepszym miejscu.
A przynajmniej tak robili aż do zeszłego lata. Później ktoś – jego brat, oczywiście, że on – doszedł do wniosku, że za narkotyki zapłacą mu więcej, niż po kolejnych godzinach spędzonych na stacji paliw w otoczeniu zmęczonych i wkurzonych kierowców. Rodzice nie byli zachwyceni, gdy ktoś wpadł im do domu o siódmej rano i policja też nie, gdy musieli przegrzebywać się przez cały ten bałagan, by w ogóle dotrzeć do właściwego pokoju. Przynajmniej kolejne etapy poszły gładko. Żadnych krzyków ani zaprzeczeń. Najpierw kara, potem pakowanie rzeczy. Jedno „nie pokazuj się tu więcej, jeden usunięty numer z telefonu i tyle. Koniec zamieszania. Można wracać do nudnej codzienności.
— Teeth? — Pyronica przerywa ich rozmowę. Gdzieś za jej plecami dumnie stoi nowiutki, tylko trochę uszkodzony, namiot. — Gdzie są zapałki? — pyta z dłońmi opartymi o biodra.
— Jakie zapałki?
— No wiesz. — Macha rękami. — Do ogniska.
Wskazuje gdzieś za siebie, gdzie Wendy krząta się w miejscu, rozkładając gałęzie. Teeth nagle czuje się jednocześnie bardzo zmęczony i zirytowany.
— Kryptos powiedział, że je przyniesie.
— Kryptos powiedział, że ty je miałeś przynieść.
Och. Super. Dobrze, że mu o tym powiedział.
Pyronica nie czeka na nic więcej; obraca się na pięcie, gotowa ruszyć w stronę, z której dopiero co przyszła. Prawdopodobnie mogłaby w tej chwili zabić kogoś samym spojrzeniem. Zanim jednak zdąży to zrobić i tym samym zmienić ich biwak w scenę z horroru, Wendy zjawia się obok.
— Wrócę się po nie — mówi i klepie dziewczynę po ramieniu. — I tak zapomniałam swojej bluzy — dodaje, gdy Pyronica wciąż kipi ze złości.
— Też pójdę! — wtrąca nagle Dipper i zrywa się ze swojego miejsca. Kiedy uświadamia sobie, jak szybka była jego reakcja, czerwienieje i zaczyna mamrotać. — To znaczy... chyba nie wziąłem swetra z kanapy i... no.. tego... trochę tu zimno.
— Okej! — Wendy uśmiecha się promiennie. Albo świetnie udaje, albo faktycznie nie zauważa wszystkich wymówek i rozmarzonych spojrzeń skierowanych w jej stronę. — Ten las wygląda trochę strasznie o tej porze, więc w sumie im więcej nas tym lepiej — stwierdza i jej dłoń przenosi się na ramię Dippera.
Teeth wstaje.
— W takim razie ja też pójdę — oświadcza. — W końcu to mój dom — burczy, wpychając dłonie do kieszeni.
— Przynieście więcej jedzenia! — krzyczy Hectorgon, rozłożony na trawie.
W ten sposób, w trójkę, opuszczają polane i po raz kolejny wkraczają na zarośniętą ścieżkę... Co w praktyce oznacza, że Wendy i Dipper idą z przodu, rozmawiając o szkole i wakacjach, i wszystkim, co dziewczyna wymyśli, a Teeth wlecze się za nimi. Przynajmniej bez bagaży i wielkich, złożonych namiotów, idzie im trochę szybciej, niż poprzednio. W jednej chwili są otoczeni drzewami, w drugiej wita ich już znajomy widok podupadającego budynku. Pomimo pogłębiającej się ciemności i mroźnego wiatru, dwa psy dalej biegają po ogrodzie i radośnie poszczekują na ich widok.
Wendy popycha bramkę i chętnie wita się z buldogami. Teeth omija ich i od razu rusza w stronę drzwi. Z irytacją odkrywa, że nawet ich nie zamknął – klamka ustępuje po zaledwie jednym szarpnięciu. Ale może po prostu jest stara. Może wszystko jest tu za stare, by mogło działać.
Krzywi się i zerka na korytarz. W powietrzu wciąż unosi się zapach smażonego jedzenia, a zaraz przy wejściu do salonu walają się buty i torby, których ostatecznie nie wzięli. Teeth ma tylko nadzieję, że psy nie rozszarpią zamków i nie dostaną się do schowanego tam jedzenia. Ale kogo on właściwie oszukuje? Oczywiście, że to zrobią. Popołudnie spędzi sprzątając ich rzygi, a wieczorem będzie udawać, że nie ma pojęcia dlaczego są takie osowiałe. Pieprzone kundle i ich bezdenne żołądki oraz za dobre nosy.
— Idę po zapałki — mówi, ale najpierw przesuwa dłonią po ścianie aż wreszcie odnajduje przełącznik. Światło migocze zanim wreszcie zalewa wszystko obrzydliwe żółtą poświatą. Tak naprawdę ledwie pomaga; Teeth wciąż nie widzi ani najdalszej części korytarza ani wnętrza samej kuchni.
Słyszy za to głośne łupnięcie gdzieś na górze, a miny Dippera i Wendy mówią mu, że nie jest jedynym.
Macha niedbale ręką.
— To tylko deski — wyjaśnia i czuje odrobinę, no może dużo więcej, satysfakcji, gdy uświadamia sobie, że tylko on nie przestraszył się. — Czasami gwoździe puszczają i deski spadają albo uderzają o blachy na dachu.
Nie próbuje powstrzymać uśmiechu, ale nie zostaje też na dłużej. Mimo wszystko chce mieć to już z głowy. Jego żołądek jest pusty, a mięśnie obolałe. Powoli zaczyna marzyć o piankach, kiełbaskach, ziemniakach i wszystkich słodyczach czekających przy namiotach.
Poza tym... ognisko to jeden z tych dobrych momentów, prawda? Dookoła zimno, wieje wiatr, ogień trzaska i oświetla leśną scenerię, a omega przy nim wciąż marznie, więc może podzielić się kurtką albo bluzą. Tak to robili w filmach, które oglądała jego była. On sam nie do końca rozumie sens tego wszystkiego; wolałaby raczej zamarznąć, niż otulać się czymś, co śmierdzi spoconą alfa, ale w porządku. Omegi myślą inaczej. Omegi lubią takie rzeczy. Potem jeszcze szepnie coś miłego, może obejmie Dippera ramieniem i gotowe, wszystkie punkty odhaczone. Gówniany dzień przyniesie mu trochę mniej upierdliwą przyszłość.
Może nawet uda mu się nie spieprzyć tego tym razem.
Liam był...
Liam miał więcej doświadczenia. Wystarczająco dużo, by wiedzieć kiedy Teeth kłamie i wyłapywać prawdziwie bezinteresowne gesty. Oczywiście, że zaimponowanie mu okazywało się ciężkie, wręcz niemożliwe.
Kiedy patrzy na to w ten sposób zaczyna rozumieć swojego wujka – rozwiedzionego w jednym tygodniu i zaręczonego z kimś dużo młodszym w drugim. Ciotka Jennifer jest miła, ale też się o wszystko czepia, a kiedy wręczasz jej prezent – narzeka, że wolałaby coś innego. Z drugiej strony Hazel jest wyluzowana. Ledwie po studiach, z tatuażem na prawej ręce i zawsze rozchichotana. I w sumie ciało też ma lepsze. Zmarszczki ciotki to jej delikatna, miękka skóra. Siwe włosy ciotki to jej lśniące, blond loki. Mocny makijaż ciotki to jej odrobinka szminki na ustach.
Tak, Teeth naprawdę zaczyna to rozumieć.
I może jednak Pyronica zasługuje na trochę podziękowań. Może, jeśli wszystko skończy się dobrze, pozwoli jej raz, jeden jedyny raz, przejechać się jego autem bez nadzoru. W końcu bez niej spędzałby dzień i noc w swoim pokoju, jedząc chipsy i wpatrując się w telewizor. Albo słuchałby muzyki przeglądając magazyny ukryte pod materacem.
Schyla się, otwierając szafkę pod zlewem. Kosz jak zwykle jest wypełniony po brzegi; obiad sprzed tygodnia powoli wypływa, jakby właśnie nabrał świadomości i chęci na wydostanie się stąd. Obok leży pięć różnych stosów. Torby plastikowe ze sklepu, torby papierowe z innego sklepu, worki na śmieci w kolorze niebieskim, worki na śmierci w kolorze czarnym i oczywiście specjalne worki na psie odchody, których nikt nie używa, ale jego matka i tak je wiecznie kupuje. Gdzieś między tym, a olejem, środkami do czyszczenia i ścierkami, Teeth odnajduje karton pełen pudełek z zapałkami. Na wszelki wypadek bierze trzy opakowania.
Kiedy się prostuje, słyszy jak cały dom skrzypi. Schody jęczą ciężko przy najmniejszym podmuchu powietrza. Jedna z desek – ta wiecznie nienaprawiona, kiedyś blokująca okno w pustej sypialni – znowu się porusza i wali w ścianę. Wiatr wdziera się przez każdą szczelinę. Wendy i Dipper rozmawiają w salonie; ich głosy niosą się aż do kuchni, ale Teeth wyłapuje tylko pojedyncze słowa. Znowu coś o szkole, znowu coś o ocenach. Nuda.
Psy są teraz w kuchni, patrząc na niego swoimi wielkimi, żałosnymi oczami. Ich miski są już puste, więc Teeth pociera kark i podchodzi do lodówki. Przez chwilę grzebie w niej, przestawiając kolejne słoiki, garnki i patelnie pełną... czegoś. Jest żółte, zimne i ma w sobie białe mięsopodobne kawałki. Nie chce wiedzieć więcej.
— No już — mamrocze, gdy jeden z psów rzuca mu się na nogi i zaczyna ujadać. Drugi zerka w ich stronę, ale nie opuszcza swojego miejsca przy drzwiach. Trochę powarkuje i Teeth wzdycha ciężko. — To tylko wiatr, idioto — mówi trochę głośnie.
Oczywiście buldog go nie słucha – dlaczego miałby to zrobić? Znają się przecież tylko całe jego psie życie – i prostuje się na swoich małych nogach. Jego warkot narasta, a ogon porusza się niespokojnie, ale Teeth wciąż nie widzi tam nic ciekawego. To tylko nudny korytarz zawalony jeszcze nudniejszymi rzeczami. Gdzieś wisi jakieś zdjęcie, gdzie indziej leży wazon ze sztucznymi kwiatami.
Teeth przemywa miski zimną wodą, napełnia je jedzeniem i odstawia. Głupek numer jeden od razu się na nie rzuca – głowę zakopuje w swojej, ale lewą tylną łapę wpycha do miski brata. Wspomniany brat wydaje z siebie głośne szczeknięcie, a potem podskakuje jakby przestraszył się samego siebie. Teeth kręci głową. A mogli mieć dobermany.
Albo zwykłego kundla ze schroniska. Nawet on byłby odważniejszy po tylu latach.
Odkręca wodę chcąc zmyć jedzenie, które dostało się na jego dłoń.
Nawet jeśli dopiero co go używał, kran wydaje z siebie serie ciężkich, bolesnych dźwięków. Rury całe aż się trzęsą, a woda, która początkowo z nich wypływa ma brązowy odcień. Teeth wzdycha niecierpliwie.
Woda jest zimna. Jasne, że jest zimna. Pięć razy ją ustawia, bawiąc się pokrętłami, ale kran odmawia współpracy. Za to rura zaczyna drgać tak mocno, jakby zaraz miała wystrzelić prosto w sufit. Teeth się poddaje. Zakręca kran i sięga po ścierkę.
W tej samej chwili do jego uszu dociera głośny krzyk. Coś podskakuje. Coś znowu uderza, tym razem chyba o podłogę.
A potem następuje wystrzał.
Ciało Teetha pochyla się do przodu. Biodra boleśnie uderzają o krawędź szafki, ręce opadają na blat. Jest daleko od źródła, a jednak huczy mu w uszach; wycie psów zlewa się z kolejnym krzykiem i następującym po nim zamieszaniem. Jest pewien, że słyszy kroki, ale jest też pewien, że cały dom się trzęsie i rozpada. Ścierka spada gdzieś na podłogę i, prawdę mówiąc, ma ochotę do niej dołączyć, gdy próbuje się oderwać od mebli i ruszyć w stronę korytarza.
Nogi ma ciężkie, kolana ugięte, ale jakoś wymija buldogi i wystawia nogę z kuchni. W tej samej chwili w jego głowie pojawia się myśl.
Czy naprawdę musi to robić? W kuchni też są drzwi. Mógłby uciec nimi do ogrodu. Stamtąd to już tylko dwa wybory – albo znowu biegnie i informuje wszystkich o tym, co się stało, albo zabiera auto i rusza prosto na posterunek policji. Nikt by go za to nie skarcił. Nikt nie powiedziałby, że jest tchórzem. W końcu ma tylko szesnaście lat. Może się stąd wydostać. Może-
— Czy ty oszalałeś?! — Głos Wendy przerywa jego myśli. — Zabieraj mi to sprzed twarzy!
W kilku krokach Teeth pokonuje odległość między kuchnią a salonem.
Scena, która go wita nie jest horrorem. Nawet nie stoi obok.
To jakaś komedia – jedna z tych słabych, puszczanych gdy na świecie nie dzieje się nic ciekawszego, a lepsze rzeczy są za drogie, by stacja mogła sobie na nie pozwolić drugi raz w tygodniu.
Dipper leży na dywanie. W panice musiał rozerwać paczkę doritos, bo walają się teraz po całej podłodze. Wendy wciąż stoi na nogach, a jej palce zaciskają się na strzelbie.
Strzelbie, którą trzyma również 8 Ball.
Chłopak, którego nie powinno tu być – który dosłownie powiedział im, że nie może przyjść – ma na sobie biały, puchaty szlafrok i zieloną maseczkę (Teeth jest pewien, że widział ją w łazience wśród rzeczy należących do matki). Na jego widok rozszerza oczy jeszcze mocniej, ale przynajmniej wreszcie opuszcza broń.
— Co. Ty. Tu. Robisz? — cedzi Teeth przez zaciśnięte zęby. Strach bardzo szybko mija zastąpiony czymś gorszym. Furią. Palącą, palącą, okropną furią. Cały się trzęsie; prawdopodobnie śmierdzi, obrzydliwie gorzki zapach zalewa pomieszczenie, gdy rusza w stronę chłopaka z obnażonymi zębami. Nawet nie zwraca uwagi na nowo powstałą dziurę w ścianie. Wszystko jest czerwone i wkurwiające.
— Wpadłem w odwiedziny — odpowiada 8 Ball i próbuje się uśmiechnąć. Chce brzmieć pewnie, ale widok drugiej, starszej alfy sprawia, że się płoszy i zaczyna cofać w stronę Wendy.
— Powiedziałeś, że nie będzie cię w Gravity Falls.
— Zmiana planów?
— I jak niby dostałeś się do mojego domu?
— Drzwiczkami dla psów???
— Drzwiami dla psów — powtarza Teeth i jego brew drga. Jego powieka drga. Cała lewa strona drga. Wszystkie mięśnie kurczą się i rozkurczają w nerwowym tiku. Zaciska ręce w pięści. — Wszedłeś pieprzony-
— Teeth! — Wendy znowu mu przerywa. Rozkłada ręce, stając między nimi.
Jest młodsza, ale irytująco wysoka, a Teeth zna jej braci. Wszyscy upierdliwie silni, zbudowani jakby urodzili się na siłowni i od razu przystąpili do ćwiczeń. Myśl o tym sprawia, że nagle czuje się głupio i mniej pewnie. Wszystkie życiowe wybory przelatują mu przed oczami, przypominając o tym, że pomiata nim banda dzieciaków, a teraz musi zrezygnować ze swoich emocji w strachu przed pięścią kolejnego bachora.
— Um... — Dipper podnosi się z ziemi. Niepewnie strzepuje okruchy ze swojego ubrania i rozgląda się po otoczeniu, tym samym przypominając o swojej obecności. — Czy ktoś powie mi, co tu się dzieje? — pyta zadziwiająco spokojnie. Spojrzenie ma tylko trochę zmęczone; może bardziej sfrustrowane utratą jedzenia. Ale dłonie go zdradzają. Trzęsą się, gdy chowa je za plecami.
(Teeth trochę żałuje, że nie może poczuć jego zapachu – tego prawdziwego, podchodzącego tylko od niego, a nie irytującej, ochronnej mieszanki obu rodziców i zwykłego potu. W tej chwili nawet biologia z niego kpi.)
— To 8 Ball — wyjaśnia Wendy. — Przyjaźni się z Pyronicą.
— I miało go tu nie być — dodaje Teeth.
— Tak, miało go nie być. — Wendy przewraca oczami. — Ale jednak się pojawił i... przestraszył się nas? — Unosi brew, zerkając na chłopaka.
— Tak było — potwierdza, ale nie rusza się ze swojego miejsca, bezpiecznie schowany za jej plecami. — Chciałem tylko trochę odpocząć, a potem do was dołączyć! Naprawdę! Nie wiedziałem, że tak nagle wrócicie i no... wiecie. Pomyślałem, że ktoś się włamuje.
— To była twoja pierwsza myśl? — Po raz pierwszy Teeth wskazuje na dziurę w ścianie. — Ze wszystkich opcji wybrałeś chwycenie za strzelbę i skradanie się?
— A co gdyby to naprawdę był włamywacz? Mogłem uratować twój dom!
— Mogłeś też nas zabić, kretynie.
8 Ball kuli się w sobie.
— Przepraszam — mamrocze, wbijając palce w ramiona Wendy.
Teeth nabiera powietrza do płuc. Zerka na Dippera, a potem znowu na dziurę. Cóż, dobre wieści są takie, że nie widzi ani ogrodu, ani drzew, a jedynie ukruszoną cegłę. A jeśli ma być szczery – to nie jest też pierwszy wypadek w tym domu. Kiedyś, gdy jeszcze strzelba wisiała w pokoju jego rodziców, ojciec obudził się w środku nocy, słysząc hałas w ogrodzie i zerwał się z łóżka, otworzył gwałtownie okno rozwalając w nim zawias, a potem zaczął strzelać. (Wiewiórki nie były zachwycone.) Po tamtej nocy broń trafiła do innego pokoju, gdzieś gdzie na co dzień nikt nie zagląda. Tylko, że to skończyło się długą kłótnią i kolejnym wystrzałem, gdy mama i tata szarpali za strzelbę, próbując ją sobie wyrwać. Oni przetrwali, drzwi niekoniecznie.
Tak, cóż, dobra. Mogą powiesić obraz albo nawet pustą ramkę w tym miejscu.
Albo to zignorować. To nie tak, że codziennie mają tu tylu gości.
— Macie wszystko po co przyszliście? — pyta, ale najpierw przeciera twarz dłonią.
Wendy i Dipper kiwają głowami.
— Świetnie. — Jeszcze raz zerka na chłopaka. — Ubieraj się, wracasz z nami.
Wendy patrzy na ścianę, a potem na pobrudzony dywan.
— Co z-
— To już problem na jutro. Dzisiaj nie zamierzam niczego sprzątać — oświadcza, próbując odzyskać choć odrobinę kontroli nad sytuacją.
W kieszeni ma zapałki. Psy siedzą w kuchni i tylko patrzą na nich, gdy 8 Ball wreszcie wraca na korytarz – teraz ubrany w dżinsowe spodnie i czarną bluzkę na długi rękaw. Nerwowo ściska swój plecak, a minę ma taką jakby Teeth dalej planował go uderzyć. (Nie może temu zaprzeczyć. Chce to zrobić. Dzieciak zasłużył.)
Kiedy wychodzą Teeth upewnia się trzy razy, że drzwi są porządnie zamknięte. Zatrzaskuje też przejście dla psów i nawet okrąża dom, by zrobić to samo z kuchnią. Buldogi trochę piszczą, obserwując go przez okno, ale to już nie jego problem. Nic z tego nie jest jego dzisiejszym problemem.
Poprawia bluzę i rusza tą samą ścieżką, którą tu przyszli.
Tylko, że teraz jest już ciemno. Niebo ma czarną barwę i prawie nie widać na nim gwiazd, a sytuacja staje się jeszcze gorsza, gdy wchodzą między drzewa. Wendy idzie z przodu, bo jako jedyna wciąż może coś zobaczyć. Potem Dipper, Teeth i na końcu 8 Ball. Nie odzywają się do siebie. Przez długi czas jedynymi dźwiękami, które im towarzyszą są odgłosy lasu – cykady i szumiące liście.
Pogoda nie potrafi się zdecydować. W jednej chwili drżą z zimna, w drugiej znowu jest im duszno.
Po paru minutach dostrzegają niewielki błysk – światło latarki – a kłótnia natychmiast zagłusza wszystko inne. Bo oczywiście to właśnie robią Pyronica i Kryptos w tej chwili.
— Zabrałeś moje chipsy — mówi dziewczyna, wykonując w międzyczasie o jakieś dwadzieścia ruchów za dużo. Nawet po tak ciężkim, długim dniu, nie potrafi ustać w miejscu.
— Te były moje — odpowiada Kryptos, ściskając zieloną, otwartą paczkę chipsów. — A ty i tak zdążyłaś zjeść połowę!
Na ich widok przerywają. Pyronica unosi brew.
— A ten co tu robi? — pyta.
— Głupie niespodzianki — odpowiada Teeth i rzuca zapałki na ziemię obok ich bagaży.
Kolejny krok jest łatwiejszy, wymaga mniej chodzenia i nie wywołuje żadnych krzyków. Po prostu siadają w kręgu, podczas gdy Wendy zajmuje się ogniskiem. Hectorgon chodzi dookoła, otwiera kolejne paczki i pudełka, i częstuje ich jedzeniem. Keyhole wybiera trochę wszystkiego – ma na swoim talerzu zarówno pianki, jak i kiełbaski oraz garść cukierków, jednego bardzo spalonego ziemniaka i trzy gofry zrobione przez jego matkę. Will jest jego przeciwieństwem. Tego nie może jeść, bo jest uczulony, a to sprawia, że się dziwnie czuje. Tekstura jest nie taka, a zapach jeszcze gorszy. Je więc kanapki przyniesione z domu. Nudny chleb z nudnym masłem. Pyronicę interesują kiełbaski, Wendy woli ziemniaki. Kryptos trzyma paczkę chipsów, niczym największy skarb i nie dba o nic innego. Robbie bawi się gitarą, zamiast jeść. 8 Ball i Hectorgon ostatecznie dzielą się czekoladą, nie mając ochoty na nic innego. Dipper i Teeth wybierają ziemniaki.
Przez chwilę jest naprawdę miło. Przy ognisku nie czują chłodu, a miejsce, w którym się znajdują jest odsłonięte, więć mogą podziwiać nieliczne gwiazdy. Teeth jest na tyle blisko, że jego stopa od czasu do czasu zahacza o stopę Dippera. Chłopiec uśmiecha się do niego, a on to odwzajemnia. Kilka razy przysuwa się, a nie dostając żadnego sprzeciwu wreszcie wyciąga rękę i-
— Okej! Wystarczy! — Pyronica podnosi się gwałtownie. — Najedliśmy się, to pora na historie!
Teeth opuszcza rękę.
— H-h-h-hist-hist-historie?
— Jakie historie? — pyta Kryptos.
— Te straszne, oczywiście. Chyba nie myśleliście, że horrory to wszystko? — Prycha.— Jesteśmy na biwaku! A wiecie, co jest podstawą dobrego biwaku?
— Jedzenie? — podsuwa Wendy.
— To druga najważniejsza rzecz. Ale pierwszą są historie. Groza! Strach! Bez tego to się po prostu nie liczy, równie dobrze moglibyśmy siedzieć w domu robiąc nudne piżama party i kręcąc butelką do rana. — Kolejne prychnięcie. — Dlatego teraz pora opowiedzieć sobie parę rzeczy. A kiedy to mówię, chodzi mi o to, że wszyscy macie się wysilić, jasne? Nie chcę żadnego „Uuu, Pyronica ja się booooję!!!" albo „Ale ja nie znam strasznych historii"! Ruszcie głowami! Daje wam pięć minuty i zaczynamy.
— Dlaczego nie zaczniemy od razu? — Kryptos odrywa wzrok od paczki i unosi brew.
— Bo najpierw muszę zrobić siku — odpowiada, wzrusza ramionami i rusza w stronę krzaków.
— A więc straszne historie... — Hectorgon pociera palcami sztucznego wąsa i mruży oczy, patrząc po kolei na wszystkich zebranych. — Znacie coś?
— Mój ojciec kiedyś prawie odrąbał palec mojego brata, czy to się liczy? — pyta Wendy. — Było nawet trochę krwi.
Teeth przewraca oczami. Gdzie on był zanim Pyronica postanowiła się odezwać i wszystko zrujnować? Ach, tak. To ten moment, gdy wyciera rękę i-
Nieważne. Will już tam jest, przyciśnięty do Dippera i mamrocząc coś, co może oznaczać „boję się" oraz pięćdziesiąt innych rzeczy. Naprawdę ciężko go zrozumieć, gdy wiecznie się jąka. Dipper mówi coś po cichu – tak cicho, że nawet Teeth nie może go usłyszeć – i niezręcznie klepie drugą omegę po głowie.
— No dobra. — Pyronica powraca, ale zamiast zająć swoje poprzednie miejsce obok Kryptosa, wpycha się między Willa a Wendy. — To kto zaczyna?
Hectorgon unosi rękę.
— Mógłbym wam opowiedzieć historię od sąsiada kuzyna mojej ciotki — oświadcza — ale nie wiem czy to przetrwacie. Jest naprawdę upiorna!
Pyronica unosi brew.
— To będzie prawdziwe?
— Dokładnie! Stu procentowo autentyczna historia, prosto z domu małej rodzinki zamieszkującej Baltimore. No... przynajmniej kiedyś tam mieszkali. Po tym zdarzeniu musieli się przenieść.
— Dawaj. — Pyronica krzyżuje dłonie na piersi. — Chcę to usłyszeć.
— Czy będą tam duchy? — wtrąca Dipper. Jedną ręką wciąż głaszcze Willa, ale jego ciało pochyla się do przodu, a spojrzenie trochę się ożywia.
— Ha! Zobaczysz!
Hectorgon podnosi się ze swojego miejsca, wkładając w to zdecydowanie za dużo dramatyzmu. Uśmiecha się niczym złoczyńca z niskobudżetowego filmu, a potem odchrząkuje i zniża swój głos próbując brzmieć bardziej dorośle i mrocznie.
— To zdarzyło się w walentynki w dwutysięcznym roku. Elizabeth, córka sąsiada kuzyna mojej ciotki, miała wtedy sześć lat i po raz pierwszy musiała zostać sama w domu. Do tej pory zawsze towarzyszyła jej opiekunka, ale podczas tego zdarzenia biedna kobieta musiała odwiedzić rodzinne strony, by zając się chorą matką. Elizabeth błagała swoich rodziców, by zadzwonili po dziadków albo spędzili tę noc w domu, ale oni mieli już rezerwację w restauracji i nie chcieli spędzać kolejnych walentynek w domu. Poza tym wierzyli, że ich córka jest już wystarczająco duża. Sześć lat, pamiętacie? Dzieci ich sąsiadów w tym wieku zostawały już same!
Ale Elizabeth nie była przekonana. „Nie chcę" powtarzała, gdy jej rodzice szykowali się do wyjścia. „Boję się, nie zostawiajcie mnie samej" mówiła, ale oni byli nieugięci. Jej matka przytuliła ją mocno i powiedziała „Kochanie, nie będziesz całkowicie sama. Jeśli coś cię przestraszy albo będziesz miała zły sen, przytul się po prostu do Maksa. On na pewno cię ochroni".
Maks był ich psem, małym ale dzielnym kundelkiem, którego adoptowali zaledwie dwa lata temu. Zawsze sypiał w pokoju Elizabeth, a podczas burzowych nocy i po koszmarach uspokajał ją. Musiała tylko wyciągnąć do niego rękę i od razu czuła się lepiej.
Teraz było podobnie. Myśl o jej psim towarzyszu trochę ją rozweseliła. Jasne, dalej trochę dąsała się przed rodzicami, ale nie protestowała już tak bardzo. Pożegnała się, nawet pomachała im przez okno i poszła do salonu. Skoro już miała być sama, zdecydowała, że spędzi tu tyle czasu ile zechce.
Długimi godzinami oglądała kreskówki, a kiedy znudziła się, zaczęła przeskakiwać po kanałach aż natrafiła na wiadomości. Początkowo chciała wrócić do kreskówek, ale czerwony pasek mówił, że to pilne, a dziennikarka powtarzała, że sprawa dotyczy jej okolicy. Dziewczynka wysłuchała więc wiadomości, z przerażeniem odkrywając, że przy jej ulicy widziano zbiegłego mordercę.
Przestraszona zerwała się z kanapy i zaczęła zamykać wszystkie okna i drzwi. Te w kuchni, łazience, sypialni rodziców. Pracowała tak długo aż została jej tylko piwnica, ale... W środku było ciemno i strasznie. Światła nigdy nie chciały się zapalić, a schody jęczały przy każdym kroku. Czerwone lampki od starych maszyn migotały na dole, niczym oczy jakiegoś potwora.
Elizabeth wahała się. Wiedziała, że powinna sprawdzić wszystkie okna i drzwi, ale z drugiej strony... Piwnica łączyła się garażem. Żeby użyć auta, jej ojciec musiał przejść tamtędy, a był on rozsądną i bardzo uważną osobą. Nie zostawiłby jej w otwartym domu, prawda?
Elizabeth zrezygnowała w końcu i jedynie oparła o drzwi ciężkie, przyniesione z kuchni, krzesło. Zaraz po tym zadzwoniła do niej babcia, chcąc sprawdzić czy wszystko w porządku. Elizabeth pogrążyła się w rozmowie, a gdy ta dobiegła końca, kompletnie już zapomniała o swoim strachu. Obejrzała ostatnią bajkę i poszła do swojej sypialni, gdzie już czekał na nią Maks.
Malutki piesek zamerdał radośnie ogonem i szczeknął na jej widok. Elizabeth położyła się do łóżka i jak każdej nocy wyciągnęła do niego rękę. Maks polizał ją, po czym zwinął się w kłębek i zasnął na dywanie. Ona też wkrótce zasnęła.
Nie wiedziała, jak długo spała, ale w pewnej chwili coś ją obudziło; jakby huk dobiegający z głębi domu. Zerwała się z łóżka i rozejrzała, ale wszystko było na swoim miejscu. Maks dalej leżał na dywanie, więc wyciągnęła do niego rękę.
Spokojniejsza uznała hałas za część swojego snu i wróciła do łóżka. Niestety sen znów nie trwał zbyt długo. Tym razem dźwięk, który ją obudził był dużo cichszy, ale też i bardziej wkurzający. Krople wody uderzały o zlew w łazience raz za razem. Elizabeth skrzywiła się, ale nie czuła strachu, a jedynie rozdrażnienie. Pamiętała, by wstawała wcześniej i szła do łazienki, ani by zostawiała uchylone drzwi do swojej sypialni, ale zaspana nie myślała też o tym za wiele. Z zamkniętymi oczami i poduszką na głowie, wyciągnęła rękę do swojego psa. Maks polizał ją kolejny raz. Uśmiechnęła się. Jak zwykle mogła na niego liczyć.
Tym razem nic nie zakłóciło jej snu. Obudziła się dopiero rano, gdy jej budzik zaczął dzwonić. Wyłączyła go i ziewając, rozejrzała się po sypialni. Maksa już nie było, ale nie myślała o tym zbyt wiele. Wyskoczyła z łóżka i poszła do łazienki.
Trochę zamyślona, wciąż senna, odkręciła najpierw kran chcąc przemyć twarz, ale kiedy zerknęła na bok... Przeraziła się! Krzyknęła i prawie upadła.
Jej Maks; jej mały, słodki piesek... Nie, przepraszam, jego głowa! Sama głowa, obrzydliwe odcięta od ciała i okaleczona, wisiała tam pod prysznicem. Krew wciąż kapała na kafelki i kapała, i kapała, i kapała. Obok, na ścianie i krwią, ktoś napisał „NIE TYLKO PSY POTRAFIĄ LIZAĆ!".
W tej samej chwili drzwi do łazienki zatrzasnęły się z hukiem i Elizabeth ujrzała w lustrze twarz obcego mężczyzny.
Hectorgon wybucha głośnym śmiechem i rozkłada przy tym ręce, wyglądając jak szalony naukowiec albo inny złoczyńca; brakuje mu już tylko błyskawicy rozświetlającej tło za jego plecami. Will krzyczy i prawie miażdży Dippera w swoim żelaznym uścisku.
Pyronica wywraca oczami.
— To tyle? — pyta znużonym tonem.
— To miejska legenda — informuje ich Dipper. — Czytałem kiedyś o niej w internecie, choć wiele rzeczy się różniło. Pamiętam, że rodzice mieli pracować do późna i nie było wzmianki o opiekunce, a poza tym...
— Poza tym każde dziecko to zna i przynajmniej raz opowiadało sobie na nocowaniu albo w Halloween — burczy Pyronica. — Idiota. W ogóle się nie starasz. I jeszcze to całe „to zdarzyło się naprawdę"? Chcesz żebym cię uderzyła, czy jak?
Hectorgon kurczy się w sobie, ale nic nie mówi.
— Keyhole. — Pyronica wskazuje na kolejną osobę. — Teraz ty nam coś opowiedz. I lepiej, żeby było dobre. I bardziej... oryginalne.
Groźba jest aż za dobrze wyczuwalna w jej głosie i Keyhole cały aż blednie. Rozgląda się niepewnie po zebranych, szukając w nich wsparcia, ale nikt się nie śpieszy. Biedak zostaje sam ze swoim problemem.
Pociera dłonie, próbując się ogrzać. Przełyka ślinę. Otwiera i zamyka usta, niczym ryba wyrzucona z wody, ale pełne niecierpliwości chrząknięcie zmusza go w końcu do mówienia.
— No więc... no... W gdzieś w Kalifornii żyła nastolatka, która bardzo potrzebowała pieniędzy, więc uch... została opiekunką? U jakichś bogatszych ludzi z, uch, dwójką dzieci? No i pewnego dnia eee to znaczy pewnej nocy musiała zostać z nimi, bo rodzice gdzieś jechali, i to był pierwszy raz kiedy była z tymi dziećmi tak długo i z nudów zaczęła się rozglądać po domu i eeeee tam w kącie, w pokoju dzieci stała taka spora lalka-klaun! I wyglądała jak żywa! I opiekunka bardzo się bała i-
Will piszczy.
— Nie. — Pyronica przerywa. — Absolutnie nie. — Pociera skronie, jakby samo przebywanie z tymi ludźmi dawało jej migrenę. — Jesteś beznadziejnym narratorem. Kryptos, twoja kolej.
— A więc House of Wax-
— Nie. Nie będziesz opowiadał nam fabuły filmu, który widzieliśmy ledwie kilka godzin temu.
— Więc Slenderman.
— Nie.
— Paranormal Activity .
— Nie.
— To może sprawa namiotu numer osiem? — sugeruje Dipper.
— Że co?
— No... taka prawdziwa zbrodnia w hrabstwie Mayes. Z tysiąc dziewięć siedemdziesiątego siódmego roku, tak dokładniej. Dalej jej nie rozwiązano, więc jest element tajemnicy i to też dotyczyło namiotów, więc... chyba pasowałoby do naszej sytuacji? Tak myślę?
Pyronica opuszcza ręce. Przez chwilę wpatruje się w las, tak jakby straciła chęci do życia.
— Szczerze mówiąc, zaczyna myśleć, że wszyscy jesteście okropni i nie macie ani jednej oryginalnej myśli w głowie. Dlatego zarządzam przerwę na jedzenie.
— Ale niedawno jedliśmy — zauważa Wendy.
— I zjemy jeszcze raz. Bo chyba tylko to wam wychodzi — burczy, grzebiąc w swoim plecaku. Po chwili wyjmuje z niego dwa termosy i uśmiecha się. — A żeby poprawić humor... głównie sobie, ale niech będzie, że wam też, wypijemy kompot zrobiony przez moją babcię.
Teeth wzdycha, ale nie mówi ani słowa, gdy Pyronica rozdaje im jednorazowe kubki i napełnia je kompotem. Milczy również, gdy dziewczyna staje na swoim poprzednim miejscu i unosi teraz już prawie pusty termos.
— Jesteście beznadziejni, więc wypijmy za to, by było lepiej.
Wszyscy wzruszają ramionami, unoszą swoje kubki w krótkim toaście i...
Spokój naprawdę nie trwa długo.
W jednej chwili Will przykłada kubek do ust, a kompot spływa mu do gardła, w drugiej – jest już na ziemi, a wymioty wyciekają z jego ust. To tylko dwie sekundy różnicy; nie ma żadnych min, żadnego zdziwienia. Od razu wymioty.
Zawartość kubka wylewa się obok, a Wendy, która klęczy przy nim, jako pierwsza uświadamia sobie, że coś jest bardzo nie tak. Kompot śmierdzi. Śmierdzi tak okropnie, że ma ochotę zatkać sobie nos.
Dziewczyna gładzi plecy Willa, próbując go uspokoić, ale jej wzrok przenosi się na Pyronicę. Druga alfa ledwie powstrzymuje uśmiech.
— Pyronica. Co zrobiłaś?
— Nic takiego — zapewnia, ale nawet nie potrafi utrzymać niewinnego tonu.
— Pyronica. — Wendy warczy. Nie jest ani trochę rozbawiona. Pierwszy raz tego dnia wygląda, jakby to ona mogła się na kogoś rzucić. Nawet jej zapach staje się kwaśniejszy.
— No... może dolałam mu trochę alkoholu... i trochę innych rzeczy.
— Co to znaczy „trochę innych rzeczy"?
— No... wiesz... — Macha rękami. — Cokolwiek znalazłam w pokoju Kryptosa.
— Pyronica!
— No co?! To tylko drobny żart! Przestań się złości-
Szelest.
Nawet pomimo płaczu Willa i nawet pomiędzy głosami Wendy i Pyronicy do ich uszu docierają szelesty. Coś ociera się o liście i gałęzie, podczas gdy inne odgłosy lasu zamierają, jakby wszystkie zwierzęta razem wstrzymały oddech.
W ciemnościach nie dostrzegają długich włosów; najpierw więc pojawiają się białe suknie powiewające na wietrze. Później są twarze – blade i z oczami ciemnymi, jakby ktoś wywiercił tam dziury.
Istoty wychodzą jedna po drugiej. Niezgrabnie prostują się na ciałach pozbawionych szkieletów tak, jakby czekały tam od samego początku.
Gdy otwierają swoje paszcze, dźwięk wydobywający się z ich wnętrz przypomina szum zepsutego radia.
Tym razem wszyscy krzyczą.
kiedyś scena ze strzelaniem miała pojawić się w innym miejscu (harmonogram nocy) ale poddałem się po czwartym rozdziale, więc doszedłem do wniosku, że mogę ją wykorzystać chociaż tu i z drobnymi zmianami. w harmonogramie dipper idzie do kuchni napić się wody, ale zostaje zaskoczony przez teetha w maseczce. teeth również jest zaskoczony, więc obaj zaczynają krzyczeć, więc w kuchni pojawia się pyronica i po prostu strzela i również krzyczy. co kończy się na tym, że bill też wpada do kuchni i nie jest zadowolony.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro