III.2.
37. Adam
Uwielbiałem ten czas, który Anita spędzała u mnie. Chyba było widać po mnie, jak jestem szczęśliwy, bo moi przyjaciele patrzyli na mnie, jedno przez drugie i tylko porozumiewawczo przekazywali sobie znaki. Czasem podśmiewywali się ze mnie, a czasem spoglądali na mnie i na siebie nawzajem z rozczuleniem.
Oczywiście nie mogli mnie widzieć wtedy, kiedy byłem najszczęśliwszy, to znaczy późnymi wieczorami, kiedy byłem w łóżku z Anitą. Zacząłem naprawdę marzyć, że tak mogłoby być już zawsze, ale z mojego cudownego snu wyciągnął mnie kalendarz. Była niedziela wieczorem. Anita miała jutro rano jechać do pracy. Zamiast kochać się z nią jak szalony, leżałem z nią w łóżku i martwiłem się, jak to będzie. Ona chyba zauważyła moje rozkojarzenie, bo w końcu spytała mnie zdziwiona:
– Co ci jest, Adasiu? Już masz mnie dość?
– Chyba żartujesz! – oburzyłem się. Nie wiem skąd brały jej się tak absurdalne pomysły... Jak mógłbym mieć jej dość???
– No to co jest? Mów, bo widzę, że coś cię gryzie... i się martwię, że to przeze mnie.
– Nie przez ciebie, ale trochę z twojego powodu – wyjaśniłem.
– To znaczy?
– Idziesz jutro do pracy?
– Tak, jutro jest poniedziałek. Zwolnienie miałam tylko do końca tygodnia.
– No właśnie. A ja się już martwię. Nie wiem co ten psychol jeszcze wymyśli, a sprawa w sądzie jest dopiero w piątek.
– Muszę iść do pracy – odpowiedziała po prostu. – Zresztą, tam jestem bezpieczna. Budynek ma ochronę, jest monitoring... Tylko nie wiem nadal jak się tam dostanę.
– Jutro pojedziesz autem Jeona – stwierdziłem. – Bo moje ten psychol już zna, a Jumi jedzie jutro na zajęcia do Wrocławia.
– No dobrze. A co potem?
– Tak będzie do środy. Wtedy wróci Jumi. W czwartek pojedziesz jej autem, a w piątek pojedziemy do sądu razem. Moim.
– Ciekawie to zaplanowałeś – zaironizowała.
– Co ci się nie podoba? – spytałem poirytowany.
– Wszystko jest okej – odparła. – Ale jak trzy razy pojadę autem Jeona, a ktoś by mnie obserwował, to też się do niego dobiorą.
– Co proponujesz? – spytałem, musząc przyznać jej rację. Znowu jest bystrość mnie onieśmieliła.
– We wtorek pojadę autobusem.
– A w środę?
– Odwieziesz mnie z rana pod dom rodziców?
– Jasne. A co potem?
– Potem przenocuję u nich albo odbierzesz mnie stamtąd wieczorem. Gdyby ktoś chciał mnie śledzić po drodze z pracy, pomyśli, że mieszkam u rodziców.
– Oczywiście, że cię odbiorę. Trochę to zagmatwane, ale brzmi rozsądnie. Jak nie będziesz dwa razy z rzędu jechała tym samym autem, nie będzie mógł cię łatwo wyśledzić...
– ...I o to nam właśnie chodzi – dokończyła moją myśl. Odpowiedziała na wszystkie moje pytania i rozwiała wątpliwości. Ta kobieta stanowczo przerastała inne o klasę. A ja znowu poczułem, jak uczucie do niej mnie ogarnia i obezwładnia.
– Kocham cię – powiedziałem cicho – i pragnę cię strasznie – dodałem, patrząc na nią.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro