III.15.
50. Anita
Obudziłam się rano u rodziców. Dobrze, że miałam u nich komplet rzeczy na zmianę, bo głupio byłoby iść do pracy w tych samych ubraniach, co dzień wcześniej.
Do pracy pojechałam autobusem miejskim. Zastanawiałam się tylko gdzie i jak pojadę po pracy, gdyby Mariusz znów przestawał przed moim urzędem. Nie było go jednak. Po pracy więc pojechałam do rodziców i zadzwoniłam do Adama, że może mnie stamtąd odebrać, jak skończy pracę. Ucieszył się i obiecał, że będzie jak najszybciej.
Rzeczywiście, przyjechał po mnie w niecałą godzinę, tym razem już standardowo swoją srebrną terenówką Mitsubishi. Żadnych ninja-pojazdów. Wróciliśmy do niego. Maks rzucił się na mnie z wielką radością i przywitał się po psiemu. Po chwili jednak pobiegł korzystać z miejsca do zabawy i tyle go widziałam. Kiedy byliśmy już w domu, Adam uścisnął mnie z całej siły, nic nie mówiąc.
– Nie przesadzasz z tymi czułościami? – spytałam żartobliwie, kiedy mnie już wypuścił z objęć i mogłam odzyskać normalny oddech. – Duszenie kobiety to element jakiejś koreańskiej zabawy? – dodałam.
– Przepraszam cię, nie miałem pojęcia, że ścisnąłem cię tak mocno – przestraszył się. – Anitko, chyba nie myślisz, że jestem jakimś sadystą? – dopytywał.
– Nie myślę. Myślę za to, że rozumiem twoje emocje. Oboje sporo wczoraj przeszliśmy...
– Jeśli o to chodzi, to mam nadzieję, że nie będziemy musieli tego powtarzać – odparł.
– Ale na pewno nic mu nie zrobiliście?
– Nic a nic. Tylko go nastraszyliśmy. No, raz kopnąłem go w dupę, ale musisz przyznać, że mu się należało – zaśmiał się. Też się zaśmiałam. Musiałam mu przyznać rację. – Nie pytaj o więcej. Im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie w sądzie.
– Dobrze – spojrzałam na niego, a on uśmiechnął się do mnie promiennie.
– Strasznie tęskniłem – powiedział wtedy i przytulił mnie, tym razem delikatnie.
– Ja też – odparłam zgodnie z prawdą.
– Brakowało mi cię wczoraj w moim łóżku – dodał, patrząc na mnie znacząco.
– No wiesz? I kto tu się zarzekał, że nie chodzi mu tylko o seks? – roześmiałam się na to.
– Bo nie chodzi. Brakowało mi ciebie. Przez te kilka dni przyzwyczaiłem się, że jesteś obok, że mogę cię przytulić... Rozumiesz, co mam na myśli?
– Pewnie, że tak. Droczę się, Adasiu – odpowiedziałam i pocałowałam go w usta.
W tym momencie Jumi zawołała nas na obiad i kosmate myśli musiały odejść. Usiedliśmy wszyscy czworo przy stole w kuchni i poczułam się... prawie jak w domu. Wieczorem nadrobiliśmy z Adamem zaległości w łóżku.
Następnego dnia miałam wolne w pracy, bo wzięłam urlop, żeby być na sprawie w sądzie, która zaczynała się o dziesiątej. Adam pojechał ze mną. Nie zamierzał się kryć z tym, że mnie przywiózł ani że nie obawia się Mariusza. Na korytarzu stał obok mnie i nie pozwolił tamtemu nawet podejść. Podszedł za to jego prawnik:
– Jest pani pewna, że chce się sądzić z moim klientem? – spytał.
– Panie radco, rozmawialiśmy raz. Jeśli nie potrafił pan utrzymać swojego klienta z dala ode mnie przez jeden weekend, do czasu podpisania ugody, to jak zamierzał mi pan zagwarantować, że on jej dotrzyma przez rok? – spytałam. Prawnik nie pytał o nic więcej, tylko podszedł do swojego klienta i z wyraźną złością coś do niego powiedział.
Po chwili na korytarzu pojawił się też Marcin. Podszedł i przywitał się z nami. Moja drużyna była w komplecie. Prawie punktualnie rozpoczęła się rozprawa. Sędzia poprosił mnie i Mariusza na salę. Po sprawdzeniu naszych dowodów osobistych, odczytał mój wniosek i poprosił mnie, jako powódkę, o zabranie głosu.
Opowiedziałam sędziemu o tym jak wyglądało moje rozstanie z Mazarskim, że wyprowadziłam się w miejsce, o którym nie wiedział i że żyłam normalnie przez ponad półtora roku, dopóki mnie nie znalazł.
Potem opowiedziałam mu o próbie otrucia mojego psa, o świadku, który widział pozwanego pod moim domem w tym dniu, o badaniu toksykologicznym, które zlecił weterynarz, o jego kolejnych najściach, o próbie podejścia do mnie z nożem, którą udaremnił mój sąsiad-żołnierz oraz o groźbach, które udaremnił weterynarz, który przyjechał właśnie do mojego psa. W końcu powiedziałam o potrąceniu mnie samochodem i ucieczce z miejsca zdarzenia oraz późniejszych próbach zastraszenia mnie, jak podjeżdżanie pod dom mój lub moich rodziców albo pod moje miejsce pracy oraz odkręcenie śrub w kołach w samochodzie moim oraz weterynarza mojego psa.
– Czego pani oczekuje? – spytał sędzia.
– Oczekuję, że nigdy więcej nie zobaczę pana Mazarskiego w moim pobliżu i nie będę musiała się już bać, że zrobi mi krzywdę. Chcę sądownego orzeczenia o dożywotnim całkowitym zakazie zbliżania się do mnie oraz do zabudowań, gdzie przebywam ja lub moja najbliższa rodzina na odległość mniejszą niż 500 metrów. Nie wnioskuję o karę za krzywdy, które już mi wyrządził, bo nie umiem ich oszacować. Sprawę tę zostawiam w gestii wysokiego sądu – dodałam.
– Rozumiem, że ma pani dokumenty i świadków na potwierdzenie swoich słów? – spytał wtedy sędzia.
– Tak, mam – odparłam. – Wyniki badania psa, mojej obdukcji, nagrania i zdjęcie.
– Dziękuję. A teraz poproszę o zabranie głosu pozwanego – powiedział sędzia.
Wystąpił Mariusz. Przedstawił się oczywiście w jak najlepszym świetle, mówiąc jak został skrzywdzony i porzucony przeze mnie. Próbował nawet mi zaimplikować, że zabrałam jakieś jego rzeczy z domu. Sędzia z trudem utrzymał kamienną twarz:
– Panie Mazarski, nie to jest przedmiotem bieżącej sprawy. Jeśli poniósł pan jakieś straty, trzeba było to w odpowiednim czasie zgłosić na policję – zauważył. – Proszę trzymać się tematu. Czy pani Kalicha powiedziała prawdę?
– Oczywiście, że nie – zapeszył się tamten. – Sama kazała mi przyjechać do siebie, a wtedy napuściła na mnie psa. Nie otrułem go, tylko uderzyłem w obronie koniecznej – odparł. – Następnym razem, kiedy mnie zaprosiła do siebie, zawołała sąsiada, który mnie pobił.
– To po co pan przyjeżdżał? – zdziwił się sędzia.
– Bo ją kocham – odparł Mariusz.
– To jakieś bzdury, wysoki sądzie – zaprotestowałam.
– Teraz nie pytam pani, proszę się nie odzywać bez pytania – pouczył mnie sędzia. – Jak więc pan wyjaśni wielokrotne wezwania policji przez panią Kalichę? – kontynuował sędzia, pytając Mariusza.
– Też tego nie rozumiem – odparł.
– Podobno pański prawnik przygotował ugodę, w której chciał się pan zobowiązać do dobrowolnego powstrzymywania się od widywania powódki przez rok. Czy to prawda?
– Nie – odparł Mariusz. – Nic takiego nie miało miejsca.
– A co z pobytem pani w szpitalu, po wypadku, który podobno pan spowodował?
– To ja poniosłem straty. Pani Kalicha wjechała w moje auto rowerem, zarysowując mi je.
– To dlaczego nie zadzwonił pan na policję, tylko zbiegł z miejsca zdarzenia?
– Bałem się, że jej kochanek, który zaraz tam podjechał, zrobi mi krzywdę – odparł Mariusz. Nie mogłam tego słuchać, ale sędzia też najwyraźniej nie, bo w końcu spytał:
– Dlaczego więc nie zadzwonił pan na policję już po odjechaniu z miejsca? Zostawił pan osobę potrzebującą pomocy medycznej samą w rowie – dodał. – Czy ma pan jeszcze coś do dodania? – spytał. Mariusz nie miał nic do powiedzenia. Wtedy sędzia poprosił mojego sąsiada, Marcina.
Marcin wszedł, podszedł do sędziego i przedstawił mu swoje dokumenty. Wtedy sędzia spytał:
– Kim pan jest z zawodu?
– Żołnierzem.
– Pański stan cywilny?
– Kawaler.
– A kim pan jest dla powódki?
– Sąsiadem – odparł Marcin.
– Proszę mi powiedzieć czy kiedykolwiek widział pan pozwanego?
– Tak. Pierwszy raz jakieś półtora miesiąca temu. Podjechał pod dom mojej sąsiadki, Anity, niebieskim BMW. Potem widziałem go tam jeszcze kilka razy. Kiedy sąsiadka powiedziała mi, że to jej były partner, który ją prześladuje i próbował otruć jej psa, zacząłem zwracać uwagę na jego obecność.
- Czy kiedykolwiek doszło do kontaktu pana z pozwanym?
- Tak. Pewnego dnia zobaczyłem jego samochód i usłyszałem krzyki Anity i szczekanie jej psa zza domu. Wtedy pobiegłem na jej podwórko i zobaczyłem jak ten człowiek zbliża się do niej z nożem. Rzuciłem się mu na plecy i go obezwładniłem, a potem zadzwoniłem na policję. Policja zabrała jego i nóż z podwórka mojej sąsiadki po około pół godzinie.
– Czy ma pan jeszcze coś do dodania?
– Tak. Pewnego dnia, kiedy wróciłem z pracy zobaczyłem, że ten pan manipuluje coś przy kołach samochodu, który stał na podjeździe u Anity. Kiedy mnie zobaczył, wskoczył do samochodu i uciekł z piskiem opon.
– Rozumiem. Czy to już wszystko?
– Nie. Ostatni raz widziałem go na naszej ulicy w tym tygodniu, przejeżdżał w tę i z powrotem kilka razy dziennie. Teraz to już wszystko – zakończył swoją wypowiedź Marcin.
– Dziękuję świadkowi. Czy powódka albo obrona pozwanego ma jakieś pytania do świadka?
– Nie – odpowiedziałam ja.
– Tak – odparł radca prawny Mariusza.
– Proszę zadać pytanie – pozwolił mu sąd.
– Jaka jest natura pańskiej znajomości z powódką? – spytał radca.
– Jak już mówiłem, jest moją sąsiadką – odparł Marcin spokojnie.
– Czy nawiązali państwo przez ostatnie półtora roku bliższe, bardziej intymne relacje? – spytał.
– Nie. Anita wyraźnie dała mi do zrozumienia, że interesuje ją wyłącznie znajomość na stopie sąsiedzko-przyjacielskiej. Zresztą, nie pasowalibyśmy do siebie zupełnie. Ona jest dla mnie za mądra – odpowiedział mój sąsiad. – A poza tym, czy to dotyczy sprawy? – spytał.
– Ma pan rację – odparł sędzia. – Pytanie nie dotyczy sprawy, panie radco. Czy coś jeszcze?
– Nie, obrona nie ma więcej pytań – odparł i spojrzał na swojego klienta z oburzeniem, kręcąc głową. W tej sytuacji sąd podziękował Marcinowi i poprosił na salę Adama.
Kiedy sędzia zapoznał się z jego dowodem tożsamości, zaczął przesłuchanie:
– Pański zawód? – spytał.
– Jestem weterynarzem – odparł Adam.
– Stan cywilny?
– Żonaty – odpowiedział, a mina Mariusza wskazywała, że zupełnie nie spodziewał się usłyszeć takiej odpowiedzi.
– Kim dla pana jest pani Anita Kalicha? – spytał wtedy sąd.
– Klientką, właścicielką psa, który jest pod moją opieką weterynaryjną.
– Czy kiedykolwiek widział pan pozwanego?
– Tak – odparł Adam pewnie. – Choć zanim go zobaczyłem, zdążyłem o nim usłyszeć.
– Kiedy to było?
– Niecałe dwa miesiące temu zadzwoniła do mnie przerażona kobieta, mówiąc o swoim chorym psie, który leży w ogrodzie i ciężko oddycha. Kiedy przyjechałem na miejsce, okazało się, że pies zjadł coś niewłaściwego. Sprowokowałem jego wymioty i znalazłem kawałek niestrawionej kiełbasy, którą zabrałem do badania toksykologicznego. Psa zabrałem do leczenia i na obserwację. Ledwo udało mi się go odratować. Kilka dni później zadzwoniłem do właścicielki psa, że może go odebrać. Kiedy przyjechała do mnie, pies chodził już o własnych siłach. Wynik badania krwi i prób wątrobowych psa oraz wynik badania toksykologicznego kawałka kiełbasy wskazywał na celowe otrucie. Wtedy pani Anita powiedziała mi, że prześladuje ją były partner-psychopata, który był u niej widziany w dniu otrucia. Podobno zauważył go sąsiad.
– Rozumiem. Kiedy w takim razie zobaczył pan pozwanego pierwszy raz?
– To było może tydzień później, kiedy przyjechałem do psiaka na wizytę domową. Zauważyłem, że przed bramą stoi niebieskie BMW, a ktoś rozmawia z panią Anitą. Kiedy podszedłem bliżej usłyszałem, że ona krzyczy do niego, żeby ją zostawił w spokoju i odjechał. Podbiegłem więc do niego i kazałem mu odjechać, a kiedy odmówił, zrobiłem mu zdjęcie na dowód, że tam był. Domyśliłem się, że to człowiek, o którym mówiła mi klientka, ten, który otruł jej psa. On odjechał jednak dopiero wtedy, kiedy pani Anita zadzwoniła na policję. Gdy przyjechała policja, już go nie było, ale opowiedziałem im co widziałem. Wtedy dopiero mogłem spokojnie zbadać psa. Po otruciu trzeba kontrolować stan zdrowia zwierzaka przynajmniej przez miesiąc.
– Czy widział pan pozwanego jeszcze?
– Tak, tym razem jednak sytuacja była poważniejsza. Umówiłem się z panią Anitą, że zajrzę do jej czworonoga w czwartek wieczorem, bo tego dnia miałem dużo pracy. Kiedy byłem już niedaleko, zobaczyłem na poboczu auto pana Mazarskiego. Jest to bardzo charakterystyczne niebieskie sportowe BMW. Trudno się pomylić. Zwolniłem, żeby sprawdzić co się stało i zobaczyłem, że on stoi obok samochodu, w rowie leży rower, a pod nim moja klientka. Nie ruszała się. Obok niej siedział jej pies. Kiedy pozwany mnie zobaczył, wskoczył szybko do samochodu i odjechał jeszcze szybciej. Podbiegłem do pani Anity, zdjąłem z niej rower, sprawdziłem czy nie ma uszkodzonego kręgosłupa, a potem zapakowałem ją do mojego samochodu i zawiozłem na pogotowie. Po drodze straciła przytomność, więc została w szpitalu, a ja zabrałem jej psa do siebie. Nie mogłem zostawić zwierzaka samego. Na drugi dzień dowiedziałem się, że pani Anita może wyjść ze szpitala, więc odwiozłem jej psa.
– I to był ostatni pański kontakt z pozwanym?
– Osobiście tak, ale dowiedziałem się o nim czegoś jeszcze – odparł Adam.
– Co takiego?
– Kiedy ostatni raz przyjechałem do mojego czworonożnego pacjenta, zaproponowałem pani Anicie spacer z psem. Chciałem sprawdzić jego wydolność.
– A co na to pańska żona? – spytał wtedy Mariusz jadowicie.
– Panie Mazarski, to nie czas na zadawanie pytań. Proszę poczekać na swoją kolej – zwrócił mu uwagę sąd.
– A dlaczego mogłaby mieć coś przeciwko temu, że wykonuję swoją pracę? – udał zdziwienie Adam. – Czy mogę kontynuować?
– Tak, bardzo proszę – odparł sędzia.
– Kiedy wróciliśmy, a ja uznałem, że pies jest zdrowy, pojechałem do domu. Wieczorem zadzwoniła do mnie pani Anita, bardzo zdenerwowana i powiedziała, że jest jej przykro, ale pan Mazarski był widziany jak grzebał coś przy moim samochodzie, więc ona bardzo mnie prosi, żebym go sprawdził. Uspokoiłem ją, podziękowałem za ostrzeżenie i obiecałem, że sprawdzę auto. Uznałem, że ona też powinna sprawdzić swój samochód i powiedziałem jej o tym. Następnego dnia rano sprawdziłem swoje auto razem z moim współpracownikiem. Okazało się, że miałem poluzowane wszystkie śruby w dwóch kołach. Dokręciłem je więc i poinformowałem o fakcie moją klientkę. Ona wtedy opowiedziała mi, że policjanci już sprawdzili jej samochód i miała odkręcone śruby we wszystkich kołach. Powiedziała też, że powinienem złożyć zeznania na policji, więc pojechałem na komisariat, który prowadził jej sprawę i to zrobiłem.
– Czy więcej nie widział pan pozwanego?
– Nie, od tamtej pory go nie widziałem – odparł Adam. Mimo, że w tym momencie skłamał jak z nut, byłam z niego dumna. Zrobił wszystko, żeby mi pomóc i jednocześnie nie zaszkodzić swojej reputacji.
– Dziękuję panu. Czy powódka albo pozwany mają jakieś pytania do świadka?
– Ja nie mam – odparłam tak, jak poprzednim razem.
– A ja mam – powiedział radca Mariusza. – Czy nie pomyślał pan, że pańska klientka mogła sama otruć psa, żeby oczernić mojego klienta?
– W życiu nie słyszałem większego absurdu – odparł Adam pewnie. – Jestem weterynarzem od wielu lat, spotykam różnych właścicieli zwierząt. Nigdy nie widziałem kogoś, kto tak kochałby swojego czworonoga tak, jak pani Anita. Rzadko też widuje się zwierzęta tak oddane swoim właścicielom, jak Maks. Myślę, że jest wręcz odwrotnie. Pani Anita wzięła sobie dużego psa, żeby ktoś ją bronił przed takimi ludźmi, jak pozwany. Kiedy widziałem ich rozmowę przez bramę, w jej oczach można łatwo było dostrzec strach, natomiast pies był gotów bronić jej z wielkim poświęceniem.
– Czy zna pan wschodnie sztuki walki? – spytał wtedy radca Mariusza. Nie zaskoczył jednak Adama, który najwyraźniej spodziewał się takiego pytania.
– Owszem, trenowałem kiedyś Taekwondo – odparł Adam – ale daleko mi do mistrza – zaśmiał się i spojrzał wymownie na Mariusza. – A skąd takie pytanie w tej sprawie?
– Mój klient został ostatnio napadnięty i szuka sprawców – odparł radca Mariusza. – Jakim jeździ pan samochodem?
– Srebrnym Outlanderem – odpowiedział Adam spokojnie – ale to pański klient akurat doskonale wie, bo sam, własnoręcznie, odkręcał w nim śruby w kołach – dodał.
– Czy obrona ma jeszcze jakieś pytania do świadka? – spytał sędzia, wyraźnie poirytowany tą utarczką słowną.
– Nie mam więcej pytań – odpowiedział radca. W takim razie sędzia podziękował Adamowi, a po chwili wyprosił z sali też nas. Wyszłam na korytarz. Podziękowałam Marcinowi, który zaczekał do tej pory.
– Jesteś już wolny. Dziękuję ci bardzo za wsparcie – powiedziałam.
– Nie ma sprawy – odpowiedział. – To cześć – odparł i uścisnął mnie po przyjacielsku, a potem podał Adamowi rękę i wyszedł. Zostaliśmy na korytarzu z Mariuszem i jego prawnikiem.
– Nie sądzisz, że też powinieneś wyjść, przynajmniej dla niepoznaki? – spytałam go cicho.
– W życiu cię nie zostawię samej na jednym korytarzu z tym psychopatą – odparł równie cicho. – Nie ma mowy. Zresztą, to nie jest moja sprawa rozwodowa – zachichotał.
– Jesteś niepoprawny – uznałam i machnęłam na to ręką. Po dwudziestu minutach sędzia poprosił nas na ogłoszenie wyroku.
– W imieniu Rzeczypospolitej Polskiej i działając na mocy prawa, po zapoznaniu się z aktami sprawy, dołączonymi dowodami oraz po przesłuchaniu stron oraz świadków, wydaję następujący wyrok: Pozwanego Mariusz Mazarskiego za czyny, których się dopuścił, skazuję na rok więzienia w zawieszeniu na dwa lata i jednocześnie wydaję dożywotni zakaz zbliżania się na odległość mniejszą niż 500 metrów do poszkodowanej powódki, Anity Kalicha. Zakaz dotyczy również zabudowań, w których znajduje się pani Kalicha albo członkowie jej najbliższej rodziny.... – potem sędzia przeczytał jeszcze standardową formułę dotyczącą możliwości odwoławczych oraz terminu uprawomocnienia się wyroku. Potem podziękował mi i kazał zostać jeszcze chwilę Mariuszowi i jego prawnikowi. Nie interesowało mnie już, co im mówi. Miałam wreszcie spokój. Wyszliśmy z Adamem z sądu i z radości zaprosiłam go na lody.
– Trudno, wiem, że to miejsce publiczne, ale w mieście i o tej porze raczej nie zobaczy nas nikt z twoich sąsiadów – uznałam.
– Dobrze. Pójdę z tobą – odparł. Zabrałam go do jednej z lepszych lodziarni w mieście. – Trzeba to uczcić. W końcu uwolniłaś się od tego psychopaty.
– Wyrok jeszcze się nie uprawomocnił – odpowiedziałam – ale masz rację. Najtrudniejsze chyba już za mną. – Zjedliśmy lody i pojechaliśmy do Adama. Na miejscu przywitał mnie jak zwykle stęskniony Maks. Potem Jeon spytał, jak było. W końcu Adam poszedł ugotować obiad, a ja za nim do kuchni. Chciałam mu pomóc. Kiedy zrobiliśmy już obiad i zawołaliśmy Jeona (Jumi miała wrócić z uczelni dopiero późnym popołudniem), lekko opadły mi emocje dzisiejszego dnia.
– Byłeś dziś cudowny – powiedziałam do Adama. – Ale nie wiem czy cieszy mnie, że tak doskonały z ciebie kłamczuch – zaśmiałam się.
– Zrobiłem wszystko, co było konieczne, żeby cię chronić. Też mnie to kosztowało trochę stresu, ale było warto – odparł.
– Dziękuję, Adasiu – pocałowałam go w odruchu wdzięczności. Zostawiliśmy porcję dla Jumi i posprzątaliśmy po obiedzie. Potem usiedliśmy sobie na wygodnych leżakach tarasie. Adam wziął mnie za rękę i podniósł ją sobie do ust. Pocałował zewnętrzną stronę mojej dłoni, a potem spojrzał na mnie. – Czemu tak na mnie patrzysz? – spytałam.
– Bo mi się podobasz – odpowiedział poważnie.
– A wiesz co mi przyszło do głowy?
Jak myślicie, co przyszło do głowy Anicie? I czy to już koniec kłopotów z Mariuszem?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro