I.17.
17. Anita
Punktualnie o dwunastej w szpitalu pojawił się Adam.
– Gotowa? – spytał.
– Niezupełnie. Jeszcze nie dostałam wypisu – wyjaśniłam. Usiadł więc na krześle obok mojego szpitalnego łóżka i patrzył na mnie nic nie mówiąc. – Gdzie Maks? – spytałam, przerywając milczenie.
– U mnie w samochodzie, czeka na ciebie – odparł.
– Tęsknił?
– A jak myślisz?
– Ja tęskniłam.
– Zaraz go odzyskasz – odparł. – Nie wiesz nawet, jak się cieszę, że nic ci nie jest. Od wczoraj umierałem ze strachu...
– Ciekawe... A co na to twoja żona? – odparłam złośliwie.
– Sama ją spytaj, skoro jesteś taka ciekawa – odparł, nie zrażony moim sarkazmem. – Bo przyjedziesz do mnie tak, jak się umówiliśmy, prawda?
– Skoro ci obiecałam...
– Dziękuję – powiedział po prostu. – Nie pożałujesz tej decyzji – dodał, już mniej pewnie. Nie miałam pojęcia w co się pakuję, ale coś mi mówiło, że on jest szczery. Nie umiałam sobie tylko wyobrazić w jak wielką kabałę on się wpakował. I... jaki dobry z niego człowiek, tak po prostu. Mój pies to poznał od razu, a ja musiałam się zastanawiać...
Kilka minut później przyszła do mnie pielęgniarka z wypisem.
– Proszę się podpisać – podała mi kartkę. Przeczytałam ją i podpisałam się na dole. Oddałam jej podpisany egzemplarz, a wtedy ona podała mi drugi, dla mnie. – I proszę na siebie uważać – dodała.
– Dziękuję. Do widzenia – odpowiedziałam, ostrożnie zeszłam z łóżka, zabierając mój telefon i klucze z szafki i wyszłam ze szpitalnej sali, a za mną Adam. Chciał mi podać ramię, a ja po chwili wahania przyjęłam jego pomoc. Uśmiechnął się do mnie z wdzięcznością. W samochodzie rzucił się na mnie Maks, który wylizał mnie całą i machał ogonem z takim rozmachem, że aż wytrzepał Adamowi kurz z siedzeń. Przestał kiedy kichnęłam i złapałam się za brzuch.
– Co ci jest? – spytał Adam.
– Nic, mam potłuczone żebra, trochę boli przy kichaniu – odparłam.
– Jak dorwę tego gnoja, to mu wszystkie żebra połamię – warknął Adam.
– Wiesz co? Dziś rano prawie to samo powiedział mi policjant. Coś w stylu, że gdyby nie był na służbie, to dorwałby go gdzieś w ciemnej ulicy... Tylko co by to dało?
– Nie wiem. Może masz rację, że trzeba jeszcze pozwolić podziałać wymiarowi sprawiedliwości. – Adam odwiózł mnie do domu. Pokazał mi gdzie odstawił mój rower i zaprowadził mnie pod drzwi. Wtedy spojrzał na mnie pytająco.
– Nie patrz tak na mnie. Możesz wejść – powiedziałam otwierając drzwi. – W końcu zawdzięczam ci zdrowie, a może i życie.
– Więc pojedziesz teraz do mnie? Ze mną?
– Nad tym się właśnie zastanawiam. Chyba nie powinnam sama prowadzić samochodu. Ale... musisz mi obiecać, że odwieziesz mnie do domu, kiedy tylko o to poproszę.
– Obiecuję – spojrzał mi w oczy i zrobił poważną minę. – I możesz wziąć Maksa, jeśli dzięki temu poczujesz się bezpieczniej.
– Dobrze, dziękuję. Poczekaj teraz na mnie w kuchni. Muszę wziąć prysznic, przebrać się w czyste rzeczy i będziemy mogli jechać.
– Czekam.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro