Siedemnasty
Moja dłoń wyplątuje się z ciemnych włosów Mariusza. Wzrok skupiam na jego lekko drgających powiekach, które są zamknięte. Uwielbiam patrzeć na to, jak spokojnie śpi. Wydaje się być taki niewinny i młodszy... jeszcze młodszy ode mnie. Boję się poruszyć, bo nie chcę, żeby się obudził. Jego głowa spoczywa na moich udach, ale nie jest mi ciężko. Mogę tak trwać całe życie. Teraz już to wiem.
Przełyka ślinę, a kulka na jego szyi podskakuje. Kiedy robi to znowu, mam ochotę się roześmiać. Mój najsłodszy. Fangirluję go bardziej niż wszystkie dziewczyny na tej planecie razem wzięte. I mam nad nimi przewagę – mam go na wyłączność. I chciałabym, żeby tak było już wieczność.
Wieczność, właśnie... z tym może być problem. Co teraz będzie? Co będzie z nami? Jak się okazuje, jesteśmy razem niecały dzień po tej burzy, już wiem, że chce tylko mnie, ale on jeszcze nie wie, jaka jestem naprawdę. I nie zna mojej przyjaciółki od siedmiu boleści.
Coraz częściej myślę o tym, aby tak po prostu się jej pozbyć i znaleźć innych znajomych, ale chyba nie mam na tyle śmiałości i wytrwałości, żeby w ogóle zacząć walczyć.
Odgarniam nieułożone włosy z jego czoła. Chciałabym tak walczyć, jak on walczy na boisku. Przecież nie raz się chciał poddać, jestem pewna. Więc dlaczego tak po prostu nie udawać Mariusza i nie próbować? Co mam do stracenia?
Kręcę głową. Nie, nie, nie. Nie będziesz zmieniała zdania tuż przed śmiercią, to i tak nie ma już sensu.
A Mariuszowi wszystko się powie... po Euro. Tak. Nie będziemy go teraz denerwować, a po Mistrzostwach sam zadecyduje, czy chce spędzić ze mną resztę życia (co nabiera innego znaczenia), czy jednak tego nie przełknie. A ja postaram się przełknąć jego decyzję.
Nawet jak mnie opuści, to nie będzie źle. Nie będę cierpiała wieczność... tylko troszkę.
Kolejna zmiana miejscówy. Tym razem chłopaki przygotowują się do ostatniego pojedynku w grupie, czyli meczu z zawodzącą Ukrainą. Nad ranem dojechaliśmy do Marsylii, a chłopaki na dziesiątą mieli przewidziany delikatny trening na siłowni.
– Dasz wiarę, że za niedługo kończymy swoją przygodę tutaj? - piszczy mi Łucja do ucha.
Patrzę na nią zniesmaczona, ciągnąc za sobą walizkę. O czym ona w ogóle mówi?
– No... miałyśmy tutaj być na te trzy mecze, pamiętasz? - próbuje mi przypomnieć.
Otwieram usta. No tak, rzeczywiście tak było. Ale po drodze wydarzyło się tyle, że śmiem twierdzić, teraz ten pobyt się troszkę przedłuży. Oby do samego finału....
– Chociaż... chyba nie zostawisz tutaj swojego ukochanego, co? - słyszę jej śmiech.
Rażę ją wzrokiem, próbując wymyślić jakiś przytyk, ale z drugiej strony to całkiem słodkie. No bo w sumie tak jest. Nie chciałabym zostawić go ani na chwilę, ale... przyszłość zweryfikuje.
– Masz rację – potakuję.
Wchodzimy po schodach do góry, w towarzystwie rozmów piłkarzy i ich partnerek. Gdzieś w tle słyszę jeszcze jakieś pozdrowienia od obsługi hotelu i życzenia dobrej nocy. No tak, jest gdzieś koło czwartej rano, a słońce się wkrada do hotelowego holu. Na pewno to będzie udana noc.
Ale brakuje mi tego mojego ukochanego. Patrzę za nim, odwracam się, próbuję usłyszeć jego głos, ale to na nic. Ostatnio widzieliśmy się jeszcze w Paryżu, nie licząc smsów, jakie jego koledzy wysyłali mi z jego telefonu, gdy usnął jak ta ciota.
Próbuję pokazywać, że wcale nie czuję się dziwnie, nie widząc go kilka godzin, bo to przecież nic. I na takie ewentualności trzeba być przygotowanym.
Skręcamy w korytarz na piętrze przeznaczonym dla takich jak my. Możemy się w zasadzie uznać za rodzinę piłkarzy (to znaczy... Łucja się do tego nie przyzna, ale śmiem twierdzić, że z Bartkiem zaliczyła drugą bazę... albo jeszcze dalej, nie wiem, nie wiem co oznaczają te bazy, tylko się domyślam). Przyjaciółka cały czas świergoli mi do ucha o tym, że będziemy się musiały przejść i zrobić masę zdjęć, ale ja jestem od niej daleko.
– Nie słuchasz mnie – zauważa elokwentnie.
– Masz rację, nie słucham – odpowiadam poważnie i patrzę na jej reakcję.
Kąciki jej ust opadają, a ja mam ochotę głośno się roześmiać. Nie spodziewała się na pewno takiej reakcji, zapewne sądziła, że powiem, iż oczywiście jej słucham i przytoczę to, o czym mówiła.
– Dzięki – rzecze kwaśno.
– Nie ma za co, misiu – posyłam jej całusa.
– Ty pewnie myślisz o swoim Stemplu – macha lekceważąco ręką, wyprzedza mnie i idzie tyłem.
– Się nie wywal – przewracam oczami.
– Zgadłam, prawda? - zaczyna się niebezpiecznie szczerzyć.
– Ja się zastanawiam, czy nie przeszłyśmy pokoju, w którym mamy mieszkać – po raz kolejny zmieniam temat, nerwowo rozglądając się w poszukiwaniu numeru 342 na drzwiach zarówno po jednej jak i drugiej stronie.
Na twarzy mojej przyjaciółki maluje się konsternacja, ale tylko chwilowa, bo zaraz znowu zaczyna nadawać na ten sam temat.
– No powiedz, że tak.
– Naprawdę nie rozumiem, dlaczego tak bardzo ci na tym zależy.
– Bo... tak. Dawno o nim nie rozmawialiśmy – wypala.
– Aha, to faktycznie dobry powód – wypalam, a na mojej twarzy maluje się dziękczynny uśmiech. W końcu nasz pokój! W głowie pojawiają mi się już wyobrażenia spędzenia boskich ośmiu godzin w towarzystwie kołdry i poduszki.
Szukam po kieszeniach karty, a Łucja z tym głupim uśmieszkiem mi się przygląda i denerwuje mnie niemiłosiernie, ale nic już mnie nie wyprowadzi z równowagi. Nawet, a zwłaszcza ona. Ale mimo wszystko intryguje mnie jej głupkowaty nastrój i nie byłabym sobą, gdybym nie spytała.
– Co ty się tak cieszysz?
W tym samym momencie moje dłonie napotykają chłodny plastik, czyjeś dłonie obejmują mnie od tyłu, ja krzyczę ze strachu i doznaję nagłego i rozległego zawału, a moja przyjaciółka płacze ze śmiechu.
Mimo tego, że Mariusz już się do mnie przytula i zaczyna swoje gierki, używając jak najsłodszych słówek, to ja ciągle czuję, że moje serce nie jest w najlepszej formie i zaraz wyleci z klatki piersiowej.
– Dlatego się tak cieszę – odpowiada i wyrywa mi kartę z ręki.
Gromię ją wzrokiem, ale wtedy przypomina mi się, że mam jeszcze jednego człowieka do zjechania i próbuję się wydostać z jego uścisku, ale – niestety – ten skurczysyn trenuje i muszę się pogodzić z tą jakże straszną wizją spoczywania w jego objęciach. Nie to, że narzekam.
Blondynka dłubie w zamku, drzwi się otwierają i gdy kieruje się już do środka, odwraca się jeszcze, a ja już czuję jakiś ostry komentarz w powietrzu.
– Ja idę pod prysznic, gdybyście mnie szukali – ehe, na pewno. - Więc łóżko wolne – puszcza oczko.
Ja już cała płonę na twarzy i mam ochotę odepchnąć te Stępniowe łapska ode mnie, bo czuję się dziwnie brudna.
– Dali byśmy sobie radę – puszcza oczko.
Czy tylko mnie nie śmieszy ta chora gra?
– Nie chcę, żeby z tego były dzieci, jasne? - rzecze wielce dobrodusznie.
Po tym komentarzu już mi się nie chce milczeć, a z moich ust pada soczyste:
– Spierdalaj.
Łucja wydaje się być zamurowana, ale postanawia opuścić miejsce, w którym jest szykanowana, z kolei Mariusz jest bliski uduszenia się śmiechem. Kiedy drzwi się zamykają, pomału zyskuje powagę, odwraca mnie ku sobie i patrzy na mnie tymi swoimi słodkimi ślepkami.
– Co ty ode mnie chcesz? - przerywam ten romantyczny nastrój.
Ale on zdaje się tym nie przejmować, bo wpatruje się we mnie jak w jakieś dzieło sztuki, a ja czuję dziwne smyranie pod żebrami.
– No wiesz... - smyra mnie po odsłoniętej ręce i niemal od razu rysuje na niej gęsią skórkę.
Uśmiecham się i jestem czerwona jak burak. Wiem, że żartuję, ale moje ciało chyba tego chce.
– A tak na poważnie... - zaczyna, ale po drugiej stronie korytarza słyszymy wesołe, męskie zawodzenie.
Oboje odwracamy się w celu zlokalizowania źródła głosu i okazuje się, że to Jędza próbuje swoich sił w dobrze znanym „Gorzko! Gorzko!".
Nas dosłownie paraliżuje ta scena i dopiero po momencie parskam śmiechem. Czyżby Artur był naszym największym shipperem? Sam próbuje odprowadzić w pełni bezpiecznie swoją żoną do pokoju, która to próbuje powiedzieć mu, że jego zachowanie jest niedopuszczalne i wielce niestosowne, ale sama się z niego śmieje. Kiedy wreszcie oboje znikają za drzwiami, a my mamy święty spokój, Mariusz postanawia przemówić po raz kolejny:
– W sumie to został nam jeden punkt z listy do spełnienia...
– Jeden? Dwa – wypalam szybko, a wtedy na jego twarzy pojawia się szelmowski uśmieszek. - Mój błąd, jeden – odpowiadam tym samym.
Wzdycha zrezygnowany. Ale ja wiem, że to żarty i nie zależy mu tylko na tym, bo przecież gdyby tak było, to już dawno by zrezygnował przez te moje bezsensowne foszki i liczne problemy na drodze. No, tak właśnie myślę...
– Chodziło mi o wejście na dach – rzuca.
– I co z nim? - pytam ze śmiechem. - Chcesz, żebyśmy zabili się razem?
– W sumie... kusząca myśl – uwalnia jedną rękę i pociera dłonią o brodę – ale daj mi chociaż zagrać w jednym meczu, wtedy pomyślimy.
– Maniek... obawiam się, że będziemy żyć wiecznie – parskam, chociaż mi jest najmniej do śmiechu, jeżeli chodzi o egzystencję, śmierć i tym podobne. Ale pieprzyć, kto by tam o to dbał w takiej chwili.
– Kochanie, ale ty we mnie wierzysz – szepcze w moją szyję, a ja ten gest czuję... gdzie indziej.
To niby tak blisko, za blisko, ale taka odległość w pełni mnie satysfakcjonuje. I do tego to „kochanie", które dźwięczy mi w uszach. Chyba pierwszy raz zwrócił się do mnie w taki sposób. T a k i sposób.
– Jak zawsze – odpowiadam nieco zawstydzona. - Co z tym dachem?
– A! - przypomina mu się, a ja przewracam oczami. - Po prostu ubierz się jutro ładnie...
– Tak, szpilki na dach? Serio chcesz, żebym się zabiła? - ironizuję.
Mariusz spogląda na sufit i kręci głową, jakby prosił Boga o siły, bo nie daje sobie ze mną rady. Chyba myślał, że łatwiej to pójdzie.
– Nie, po prostu powiem ci, że źle się do tego zabrałem i w sumie nie powinienem nic mówić o dachu, ale jest ze mną coś nie tak i nici z niespodzianki – wzrusza ramionami.
Próbuję się nie roześmiać. Widać, że się stara, ale coś mu nie wyszło... ale się stara! Ja łączę ze sobą fakty po to, aby po chwili stwierdzić:
– Romantyczna kolacja na dachu?
Kiwa głową.
Piszczę podekscytowana. Nie narzekam, że się sam wsypał, bo mimo że to nie niespodzianka to przecież i tak spędzimy czas ze sobą. Obejmuję go mocniej ramionami, a kiedy chcę puścić, on na to nie pozwala.
– No daj spokój, muszę się wyspać, żeby ładnie wyglądać na wieczór.
Zwiększa dystans między nami.
– Ale ty zawsze ładnie wyglądasz – puszcza oczko.
Oj, żebyś wiedział, jak pięknie będę wyglądała za niedługo, jak nie będzie mi się chciało walczyć z oznakami choroby.
– Idź spać, bo biadolisz – kręcę głową.
– Trochę biadolę, masz rację. Ale i tak się nie wyśpię – robi smutną minkę.
– A to dlaczego? - dopytuję.
– Bo będę myślał o tobie całą noc – odpowiada, a ja szczerzę się jak skończona idiotka.
Jeżeli Mariusz... dotrzymał słowa i faktycznie o mnie myślał, to w sumie byliśmy razem, bo ja wolałam myśleć o nim niż po prostu wypocząć. Rano, mimo zmęczenia i klejących się oczu, na mojej twarzy gości uśmiech, a serce nie mieści się w klatce piersiowej. Nigdy nie sądziłam, że się zakocham tak szybko i tak mocno.
Nie mogę wytrzymać i sprawdzam, czy nie napisał jakiegoś smsa. Po naszym rozstaniu nad ranem, wymieniliśmy ze sobą jeszcze kilka wiadomości, a maraton zakończyłam ja, życząc mu dobrej nocy. Kiedy sięgam po telefon i przeglądam wiadomości, rzuca mi się „dzień dobry, piękna" i resztki snu od razu znikają.
Niech to Euro trwa wiecznie, błagam.
Pomimo braku oznak życia od niego, co jest spowodowane treningiem i tym wszystkim, co powoduje, że nie możemy ze sobą pisać, albo chociaż leżeć na łóżku i się przytulać. Mnie z kolei roznosi ekscytacja i nie jestem w stanie nawet zmusić się do spania. Po ogarnięciu się, schodzimy z Łucją na śniadanie, a ja w myślach próbuję wyobrazić sobie ten wieczór.
Po porannym posiłku krzątam się po pokoju i już próbuję wymyślić odpowiedni ubiór, makijaż i fryzurę, jakby Mariusz miał mi się co najmniej oświadczyć. Chciałabym, żeby ten wieczór był moim najpiękniejszym wspomnieniem, a będzie ciężko przebić już to wszystko, co razem zrobiliśmy, bo każda chwila z Mariuszem nadaje się do jakiejś galerii sztuki czy czegoś w tym stylu. Nie znam się na tym, ale chyba udało mi się przekazać, że moje życie jest po prostu piękniejsze od momentu, w którym go poznałam.
– Ciągniesz! - piszczę, trzymając się za skronie. Mam wrażenie, że wypadły mi wszystkie włosy!
– Przepraszam! - krzyczy Łucja, oddzielając kolejne pasmo włosów od siebie. - Nie moja wina, że nie umiesz dobrze rozczesać kłaków i robi się taki dramat.
Z racji że siedzimy przed lustrem, blondynka może podziwiać moją reakcję na te słowa i zapewne czuje zagrożenie. A moje zdenerwowanie potęguje fakt, że do naszej kolacji została godzina, a ja siedzę w szlafroku, bez makijażu ze szczotką wetkniętą między kołtun i liczę na to, że zostanie mi chociaż kilka włosów na głowie.
– Dawaj to – próbuję wydrzeć jej szczotkę z ręki.
– Daj spokój, ja jako chrzestna waszego związku muszę się tobą zająć – mimo tego, że jestem bliska wybuchu i jeszcze się na niej wyżywam, to ona wydaje się być oazą spokoju i moje zachowanie nie robi na niej żadnego wrażenia.
Powinna przedszkolanką zostać, przechodzi mi przez myśl, ale wtedy znowu boleśnie ciągnie moje włosy i moje opanowanie znowu zmienia się w parę wodną.
Później, mimo moich wrzasków, po ogarnięciu sytuacji z kołtunami, jakich się dopatrzyła (chociaż moim zdaniem to ona po prostu nie umie rozczesać dobrze włosów i nie jest to moje niedopatrzenie, pff), próbuje jakoś fantazyjnie upiąć ciemne fale, aby zwalić Mariusza z nóg! Ja w głębi ducha mam tylko skrytą nadzieję, że nie będę wyglądała jak jakaś lafirynda i nie spóźnię się na nasze spotkanie, do którego, o zgrozo, zostało czterdzieści minut.
– A ty co dzisiaj robisz? - postanawiam znaleźć jakiś temat i zagłuszyć jeden z francuskich przebojów, jaki znalazłyśmy na jednej z muzycznych stacji.
– A nie wiem, pewnie pójdę do Bartka – słyszę, a następnie potrząsa opakowaniem lakieru do włosów i pokrywa pasmo, żeby było bardziej podatne na jej zabiegi.
Podnoszę jedną brew ku górze, a kiedy to zauważa, już wie, co siedzi mi w głowie.
– Będziemy grać w fifę – tłumaczy prędko. - Ostatnio z nim wygrałam i chce rewanżu.
– Tak się teraz na to mówi? - dostaję nagłego napadu głupawki. - „Będziemy grać w fifę"?
– Głodnemu chleb na myśli – stwierdza ze śmiechem i odkłada przyrządy. - Voila!
Wstaję z krzesła i przyglądam się efektom jej pracy – zebrała moje włosy w coś na wzór koka, a moją twarz okalają pasma włosów, które zostawiła w spokoju. Z jednej strony wygląda to niedbale, ale z drugiej czuję się nie na jednego dolca. Już bardziej na sto dolców. A biorąc pod uwagę, że przede mną jeszcze malowanie i ubieranie, to chyba dzisiaj zwiększę swoją wartość.
Pędząc na łeb, na szyję, udaje się – na dwie minuty przed „godziną zero" siedzę wypiękniona na łóżku i ćwiczę oddychanie, bo jestem pewna, że zaraz zemdleję z nerwów i ekscytacji. Do tego czuję pod żebrami dziwne łaskotanie i sama nie wiem, to chyba te słynne motylki?
W pewnym momencie słyszę pukanie do drzwi, a z moich ust wydobywa się zduszony pisk przepełniony paniką, jak i adrenaliną. Ostatnio życie zapodaje mi takie mieszanki wybuchowe, że nie wiem, czego mogę się zaraz spodziewać.
– Siedź, ja otworzę – ręką przytrzymuje mnie przyjaciółka, która odkłada telefon na bok i sama postanawia otworzyć wrota przed piłkarzem. To kilka dodatkowych sekund dla mnie na powtarzanie w myślach „nie zemdlej".
Po chwili drzwi się otwierają.
– Cześć – słyszę jego niepewny głos, ale nie widzę mojego towarzysza przez otwarte drzwi.
– Cześć, wejdź sobie – Łucja otwiera je szerzej, a ja wstaję z miejsca i już po chwili widzę Mariusza.
W garniturze.
Nerwowo poprawiającego rękawy.
Przełykam ślinę i widzę, jak jego wzrok ześlizguje się po mojej sylwetce opiętej przez czarny materiał sukienki bez ramiączek. Kiedy zauważa, że ja to widzę, nieco się zawstydza, podchodzi do mnie, a jego ramiona mnie do siebie delikatnie przyciągają.
– Pięknie wyglądasz – te dwa słowa wywołują u mnie konkretną gęsią skórkę, a gdy są wyszeptane wprost do ucha, zastanawiam się, czy moje serce wytrzyma dzisiejszy wieczór, skoro zaczynamy uderzać... w takie bębny już na początku.
– Jesteście tacy słodcy! - słyszę jak Łucja piszczy z drugiego końca pokoju i cała romantyczna atmosfera mija.
Czas znowu zaczyna płynąć, ja oddycham, a śmiech Mariusza łaskocze mnie w szyję. Ale wtedy czuję takie zawstydzenie, że nie mam już w głowie amorów.
– Podobno – odpowiada na ten komentarz.
– Zrobię wam zdjęcie, żebyście pamiętali ten wieczór do końca życia! - piszczy, kurczę, ona cały czas piszczy! Myślałam, że jestem wyczulona, bo szarpie mi włosy, ale momentami bywa naprawdę denerwująca.
Żebyśmy pamiętali do końca życia... kilka miesięcy to niedużo, moja droga.
Ale ona wtedy rzuca się po telefon na łóżko, ustawia się naprzeciwko nas i słyszę dźwięk kliszy. Najchętniej zakryłabym twarz dłonią, ale niech ma tą radość, niech jej będzie.
Po chwili, gdy już nie możemy wytrzymać w jednym pomieszczeniu z piszczącym blond potworem, wychodzimy i słyszymy jeszcze jakieś komentarze o tym, żeby nie było dzieci. Kiedy zamykam drzwi, czuję się dziwnie wolna od tego hałasu.
Ale wtedy czuję, jak piłkarz łapie mnie za rękę i próbuje biec. Robię jakieś dwa masakryczne kroki, graniczące z złamaniem przez szpilki kostki i po prostu zaczynam się drzeć:
– Co ty robisz?!
Ten się śmieje i postanawia jednak zatrzymać, a ja odzyskuję równowagę.
– Nie wiem, jakoś tak chciałem... - wzrusza ramionami i spogląda mi prosto w oczy.
Przed chwilą myślałam, że mogę umrzeć, ale teraz to nie ma znaczenia. Co za piękne oczy...
– To jak? Chcesz dzisiaj ze mną zaszaleć? - pyta.
– Chcę – potwierdzam.
– To zaszalejmy – wyciąga do mnie dłoń, którą chwytam i tym razem idziemy już powoli, dostojnie jak dorośli, a nie dzieci, żeby zaszaleć.
I to jak.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro