Osiemnasty
Początki naszej randki wyglądają jak z jakiegoś wysokobudżetowego filmu – wszędzie jest tak ekskluzywnie i dostojnie. My wyglądamy tak poważnie i starzej o jakieś dziesięć lat. Jedziemy taksówką przez rozbudzoną pełnią Marsylię, mijamy budynki w centrum miasta. Wszystko to ma w sobie jakąś magię – nawet stanie na czerwonym świetle mnie nie zraża. Za każdym razem, gdy to się dzieje, odwracam głowę od szyby samochodu i spoglądam głęboko w oczy mojemu towarzyszowi na dzisiejszy wieczór. Roztapiam się pod wpływem jego wzroku, cudownego uśmiechu i mocnego uścisku dłoni. Najchętniej wcisnęłabym tą chwilę w jakiś słoik i nigdy go nie odkręcała, bojąc się, że może mi uciec i już nigdy jej nie będę pamiętała. Przypominam sobie, że gdy byłam mała, to rodzice często wywozili mnie na wakacje do dziadków, czyli rodziców, mamy na wieś. Tam całymi dniami bawiłam się na polanie i łapałam właśnie w słoiki na przykład pasikoniki. Więc doświadczenie mam. Brakuje mi tylko i wyłącznie słoika.
Ale w momencie wracam myślami do dzisiejszego wieczoru i naszego poważnego i dojrzałego spotkania. Zazwyczaj nasze „randki" wyglądały tak, jakbyśmy mieli po piętnaście lat i po prostu chcieli się ze sobą spotkać – siedzieliśmy na ławce przed hotelem, albo w pokoju i skradaliśmy sobie całusy, siedząc cały czas przytuleni. No i oczywiście spełnialiśmy kolejne zachcianki z mojej listy.
Teraz wysiadamy z taksówki, a Mariusz podaje mi rękę jak prawdziwy gentleman. Mam wrażenie, że cały wieczór tylko i wyłącznie patrzy mi w oczy. Początkowo mnie to peszyło, ale teraz po prostu mi się to podoba. Nawet nie potrzebuję słyszeć jego słów, bo zdaje się, że jego wzrok mówi mi, jak bardzo się cieszy, że jesteśmy tutaj razem.
Ciekawe, co mówią moje oczy.
Rozglądam się dookoła, żeby zobaczyć, w jakie to podejrzane miejsce mnie przywlekł. Przed sobą widzę wysoki budynek z szyldem, na którym widnieje nazwa napisana po francusku, dlatego nie przytoczę jej tutaj, nie chcę się zbłaźnić. Wejście okalają dwie kolumny, przez co czuję się tak, jakby ta niezbyt długa wyprawa taksówką przeniosła nas do starożytnej Grecji. Zgaduję, że jest to hotel. I metodą dedukcji dopowiadam sobie, że za pewne na dachu tegoż budynku spożyjemy wieczerzę. Doprawdy, byłabym genialnym detektywem.
– To jak? - staje przede mną i zasłania mi sobą wrota, w które tak się namiętnie wpatruję. - Idziemy, czy wolisz się tak patrzeć cały wieczór?
Uśmiecham się krzywo.
– Nie wiem, czy masz dla mnie lepsze atrakcje – ripostuję.
Udaje urażonego. Chociaż tak naprawdę wiem, że próbuje wymyślić coś, żeby mi odpowiedzieć. Ale, niestety, nie udaje mu się to.
Ostatecznie wyciągam rękę w jego stronę i pozwalam się prowadzić. Coś czuję, że nie pożałuję.
Wchodzimy do środka i moim oczom ukazuje się przepiękny hall z dyndającym żyrandolem z kryształków, drogimi dywanami w egzotyczne ornamenty i odpowiednio ubraną obsługą. Nawet tak wystrojona czuję, że nie wyglądam odpowiednio jak na takie miejsce.
Mariusz od razu prowadzi nas do windy, ja nawet nie jestem w stanie spytać się, czy tak można. Postanowił, że to on będzie dzisiaj kontrolował to wszystko, co będziemy robić.
Wrota się za nami zamykają, a on – patrząc przy tym na mnie – nonszalancko wciska guzik z ostatnim numerem, tak jakby chciał pokazać, ile ma mocy w tym palcu, bo zaraz wjedziemy na samą górę. Ja za to przez te kilkanaście sekund, gdy jesteśmy sami, zamknięci w tej klitce, czuję dziwne napięcie i drżenie dłoni. Nawet tej, którą tak ściska cały wieczór.
W końcu udaje nam się wydostać i uderza we mnie chłodne, przyjemne powietrze, które jest miłą alternatywą przy codziennych upałach. Moim oczom ukazuje się kilka stolików, przy których siedzą również pary takie jak my i krzątająca się dookoła obsługa w śmiesznych fartuchach, trzymająca w dłoni tace z jedzeniem, które było zakryte kloszem. Otwieram usta, zdziwiona takim widokiem. Mimo że mój tata ma własną firmę i od dziecka byłam zabierana do różnych restauracji, to w takim miejscu jestem pierwszy raz. I znowu czuję się tak, jakby miał mi się co najmniej oświadczyć. Zauważam ten wielki przeskok między naszymi dotychczasowymi spotkaniami, a tym, co się dzieje teraz. Czy to znaczy, że on tak naprawdę poważnie o mnie myśli? Ganię się za tak postawione pytanie w myślach – nie, na pewno robi sobie z ciebie żarty, w tak ważnym i kluczowym dla siebie momencie. Doprawdy, musze popracować nad logiką.
Postanawiam dać się prowadzić bez słowa, odsunąć sobie krzesło i na nim usiąść oraz rozkoszować się tą jakże piękną chwilą z moim jakże pięknym piłkarzem (ok, może słowo „piękny" tutaj nie pasuje, ale mi bardzo. On jest dla mnie piękny).
– Podoba się? - szczerzy się jak zwykle, gdy tylko siada naprzeciw mnie.
Rozglądam się jeszcze dookoła. Niesamowity widok rozpościerający się dookoła mnie, gwiazdy na niebie i mój skromny Maniek, i jego błękitne oczy. Na stole panuje idealny porządek – przed każdym z nas znajduje się komplet talerzy, kieliszek na wino. Na środku świecznik z odpalonymi świecami i ozdoby, które sprawiają, że wydaje mi się tu być idealnie. A może inaczej: tu jest po prostu idealnie.
– I to jak – odpowiadam po dłuższej chwili, zdając sobie sprawę z tego, że mu nic nie powiedziałam.
– Aż zaniemówiłaś, więc... chyba faktycznie tak jest, wow – śmieje się nerwowo.
Fochalert włącza się w mojej głowie.
– Czy ty mi tutaj sugerujesz, że ciągle gadam? - próbuję brzmieć jak skończona wiedźma, ale wypowiadam te słowa z uśmiechem na ustach, więc... szlag.
– Nie. Ale przy mnie się rozkręcasz – opiera brodę na jednej z rąk i przygląda mi się jak jakiemuś obrazowi Caravaggia czy Bóg wie kogo. Gorzej, że boję się, że zaraz ucieknę, bo jestem cholernie zawstydzona.
– Nie rób tak – zasłaniam twarz dłonią.
– Dlaczego? - nie słucha mnie i ciągle mi się przygląda.
– Bo to dziwne. Nie lubię tak – zdrapuję z ząbka widelca niewidzialny brud. Tak naprawdę nie chcę mu patrzeć w oczy, bo już teraz jestem strasznym burakiem, a po kolejnej konfrontacji chyba po prostu spłonę.
– Oj, to mamy problem – wzdycha.
– Dlaczego?
– Bo ja lubię na ciebie patrzeć – znowu ten szelmowski uśmiech.
Kręcę głową z politowaniem.
– Nie wiem, kto cię nauczył takich tekstów na podryw – ripostuję.
I tutaj znowu następuje pauza na wymyślenie jakiegoś tekstu, co to Majunię zwali z nóg.
– To nie są teksty na podryw, bo już cię poderwałem – wzrusza ramionami.
– Pewny jesteś? - prycham ze śmiechem.
– Tak – pokazuje dołeczki.
Ponownie prycham, a on wtedy chwyta mnie za dłoń i ją całuje, patrząc mi przy tym głęboko w oczy.
Mamusiu, jak dobrze, że siedzę.
– No i to było lepsze niż te wszystkie tekściki – odpowiadam rechocząc jak głupia przez jego śmiałą próbę.
Chwilę później przychodzi do nas kelner i pyta się nas po francusku, czego sobie życzymy (to znaczy ja się domyślam, czego mógł chcieć. W nauce francuskiego nadal utknęłam na je t'aime i tak chyba zostanie).
Mariusz patrzy się raz na mnie, raz na kelnera i biedny nie wie, co zrobić.
– No wykaż się. Może będziesz kiedyś grał we Francji – próbuję poprawić mu morale.
Uśmiecha się tajemniczo. Bingo?
Po małych lawiranctwach udaje nam się wspólnie ustalić co chcemy zjeść, chociaż ja jestem tak pobudzona tym, co się tutaj dzieje, że mój żołądek za pewne nic dzisiaj nie przyjmie. Ale próbować zawsze można.
Czekając na posiłki gadamy o różnych pierdołach – wybieramy najbrzydszego piłkarza razem i najpiękniejszą aktorkę. Później robimy sobie maraton z memami, również tymi z Pazdanem. Kilka razy poruszamy też tematy dosyć ohydne, biorąc pod uwagę, że zaraz będziemy jeść. Ale przecież kupa, rzyganie to coś, o czym świetnie się gada nad kotlecikami i sosem, co nie?
Kiedy nasze dania trafiają na stół, zaczynamy ochoczo pałaszować. Ja tym razem nie jestem faszerowana przez niego jakimiś podejrzanymi zwierzętami i jestem mu szczerze za to wdzięczna. Wymieniamy się też po kęsie zawartości talerza, ot tak, żeby było już naprawdę jak w jakiejś chorej komedii romantycznej.
A może tragedii...
Nie, to będzie horror, jeżeli w tej chwili się nie opanuję i nie przestanę myśleć o przyszłości, ganię się w myślach i przełykam po raz ostatni. Czy tak po prostu nie mogę się cieszyć tą chwilą i tym sosem, który został nad jego wargą? Czy jestem na tyle egoistką, że liczy się dla mnie tylko to, że zawalił mi się świat i muszę cały czas o tym myśleć, bo nic innego nie jest ważne?
Podejmuję ważną decyzję.
Wyłączam mózg. Pora zaszaleć.
Po chwili do stolika przybiega kelner i zabiera brudne naczynia. My zaczynamy swoją romantyczną gadkę, ten znowu włącza swoje kiepskie teksty na podryw, a kelnerzyna znowu podchodzi do stolika z winem w dłoni. Przyglądam się, jak w obu naczyniach pojawia się coraz więcej napoju, a następnie mężczyzna, a może raczej chłopiec kładzie butelkę na środku stołu i – jak mniemam – życzy nam udanego wieczoru. Tak myślę. Chyba nie powiedział, żebyśmy się wypchali.
– Merci – odpowiada mój towarzysz, a ja patrzę się na niego i śmieję. - No co?
– Czyli jednak Francja? - dopytuję.
– Jaka Francja?
– To tutaj będziesz grał za niedługo? - uśmiecham się półgębkiem.
– Aaa – przypomina mu się, że jest piłkarzem. - Nie wiem – wzrusza ramionami i bawi się serwetką, w której zawinięte były sztućce.
Czyli może jednak coś w tym jest. Do głowy od razu napływają mi myśli, że szkoda, że pewnie nie doczekam momentu, kiedy zacznie strzelać najpiękniejsze bramki w całej Ligue1. Punkt dla mnie – jednak umiem się ogarnąć.
– A masz już jakieś oferty? - dopytuję, mając na uwadze rewelacje transferowe z jego kolegami z kadry w roli głównej. O roszadach klubowych dyskutuje się już od początku turnieju; o uszy obiły mi się też pogłoski o rzekomych przenosinach i tego oto pana.
Ale teraz tak przypuszczalnie – decyduję się na leczenie, udaje mi się wyzdrowieć, jesteśmy razem, a on chce wyjechać za granicę. I co wtedy? Jadę z nim? A co ze studiami, z życiem w Polsce? To faktycznie jest wielkie wyrzeczenie, czy ja po prostu nie dojrzałam jeszcze do poważnego związku?
– Jakieś tam są – odpowiada szczerze i z wahaniem zerka mi w oczy.
– A chciałbyś już wyjechać?
Wzdycha.
– W sumie to i tak. Ale wiesz czego chciałbym bardziej?
– No niech zgadnę, mnie? - śmieję się nerwowo.
Ale on wtedy przykrywa swoją moją dłoń leżącą wolno na stole. Od razu czuję dreszcze biegnące wzdłuż kręgosłupa. W połączeniu z tym jego wzrokiem mam wrażenie, że zaraz się rozpłynę i rozpuszczę.
– Widzę, że się już nauczyłaś – pokazuje szeroko białe ząbki.
– Oczywiście.
– Ale tak szczerze... trochę już o tym myślałem...
Głośno przełykam ślinę. O tym, czyli o czym? O transferze? O nas? O mnie? Czy on w tym momencie przez przypadek nie czuje, jak trzęsie mi się ręka?
– I... jeżeli tylko będziesz chciała, to...
– Jezus – wyrywa mi się szybciej niż jestem w stanie zareagować. Pokonało mnie napięcie.
On odpowiada na to również nerwowym śmiechem.
– ... to mogę jeszcze tu chwilę zostać, mi się nie śpieszy. Jeden rok w tę czy w tamtą – wszystko jedno – kiwa głową, żeby potwierdzić swoje słowa.
O Matko Boska, to faktycznie wygląda jak zaręczyny. Takie bez pierścionka, ale jakieś podwaliny uroczystej przysięgi tutaj można znaleźć. A we mnie kłębią się różne emocje, stany – z jednej strony jestem zaskoczona tym, co się tutaj dzieje. Z innej – szczęśliwa, że jestem dla niego ważna. Z kolejnej najzwyczajniej się boję, że połamię mu serce. On jest... za dobry, żeby tak z nim pogrywać. Ale też za dobry, żeby dowiedzieć się prawdy, która zrujnuje mu to, co sobie zaplanował. A do tego on coś tam do mnie coś czuje, więc na pewno moje „umieram" jakoś na niego oddziała.
Boże, dlaczego ty mi to robisz?!
– Jeżeli tylko chcesz – dodaje, widząc moje wahanie. Nie słysząc odpowiedzi postanawia zabrać rękę, jakby bał się, że go już nie chcę.
– Chcę – odpowiadam po chwili. Bo to prawda – chcę, nieważne, że nie mogę i że muszę się po raz tysięczny zastanowić nad słusznością mojej decyzji.
Rozpogadza się. Chyba myślał, że dostanie kosza od dziewczyny, przy której tyle musiał skakać, żeby cokolwiek z niej wydobyć, choćby jakiś uścisk, przytulenie. Zmienił i strasznie na mnie wpłynął. Oczywiście, tylko w pozytywnym stopniu.
– Tylko... zastanawiam się, czy jesteśmy normalni, bo znamy się tak krótko, a tyle się już wydarzyło – trajkoczę jak głupia.
– Komedia romantyczna – odpowiada lakonicznie.
Przez chwilę myślę, że po prostu siedzi mi w myślach, a to by mi wiele spraw ułatwiło, bo nie musiałabym mu mówić, że z tych planów to mogą być nici, ale z drugiej strony... niech ta jego moc działa w ograniczonym stopniu. Ja się kiedyś zbiorę. Raczej.
– Ale to dobrze.
– Tak myślisz? - ciągnie rozmowę.
– Jak najbardziej – odpowiadam elokwentnie.
I w końcu na jego twarzy pojawia się normalny, nie wymuszony uśmiech. Tylko taki Stępnisiowy. Ten mój ulubiony.
– No to jeżeli już mowa o komedii romantycznej, to może wznieśmy za siebie toast, co? - zachęca i podnosi jeden z kieliszków ku górze.
– Czemu nie – wzruszam ramionami i idę w jego ślady.
Przystawiamy naczynia do siebie, a towarzyszą temu wymowne spojrzenia.
– No to za nas – nie przychodzi mi nic lepszego do głowy i śmieję się zażenowana.
– Ja powiem kreatywnie: żeby ta nasza komedia romantyczna ciągle trwała.
I stuknięcie.
Oj, żebyś wiedział, jak bardzo bym tego chciała.
I happy endu.
Jakieś trzy lampki wina później jestem tak spokojna i wyluzowana, że siebie nie poznaję. Dochodzi już godzina dziesiąta, a przyzwoitość podpowiada nam, że powinniśmy powoli kończyć naszą schadzkę... z tym, że moje poczucie przyzwoitości już zgonuje, a ja nie mam ochoty puścić jego dłoni i ciągle rechoczę z jego cudownych tekścików.
Nie powinnam pić.
Ale ja nie jestem pijana, co oboje stwierdzamy. Tylko po prostu się rozluźniłam... raczej.
Opuszczamy dach, a ja ze smutkiem macham na pożegnanie tym wszystkich zakochanym parom, kelnerom znudzonym swoją profesją i pięknemu widokowi. Cały czas się przy tym śmieję, a Mariusz próbuje mnie jak najmniej inwazyjnie uciszyć i wywlec z powrotem do windy.
Kiedy już jesteśmy w środku, a mój luby postanawia wybrać piętro, ja wciskam wszystkie guziczki, w końcu to takie zabawne.
– Co ty robisz? - łapie się za głowę widząc, jak wielką frajdę mi to sprawia.
– Lubię cię denerwować – odwracam się w jego stronę i rechoczę szczęśliwa.
On nagle poważnieje, kładzie obie dłonie na moich ramionach, przez co zaczynam znowu się śmiać jak skończona idiotka, żeby po chwili, głosem porównywalnym do głosu lektora powiedzieć:
– Już więcej z tobą nie piję.
Moją reakcją był oczywiście histeryczny śmiech. Winda zaś cały czas zjeżdżała jedno pięterko w dół i otwierała się przed przybyszami. Jedna kobieta chciała akurat wejść, ale kiedy zobaczyła, jaki piłkarz ma problem, machnęła ręką i oddaliła się.
Mnie akurat wzięło na bardzo filozoficzne rozmyślania.
– Nawet wody się ze mną nie napijesz? - pytam, przykładam jedną z dłoni do policzka i otwieram usta, aby pokazać to, jak bardzo zszokowana jestem.
On się opiera plecami o jedną ze ścian, przenosi wzrok na mnie, po czym wybucha śmiechem.
– Wiem, zabawna jestem – chcę kokieteryjnie poprawić włosy, ale moje ruchy wyglądają obecnie cholernie nieatrakcyjnie. Zapewne wyglądam, jakbym miała skurcz w szyi. Ale nie dbam o to w tej chwili – najpierw robię, a później nawet nie myślę o tym, że zrobiłam z siebie totalną kretynkę.
– Nie zabawna – kręci głową i ciągle utrzymuje ze mną kontakt wzrokowy. To znaczy... próbuje, ale mu się to nie udaje, bo czuję, jak oczy latają mi na każdą stronę. - Wstawiona, tak to się mówi.
Kolejny raz winda się otwiera i zamyka po kilku sekundach. Cóż, dzięki temu spędzimy więcej czasu razem, jestem genialna.
– Nie jestem wstawiona! – jestem bliska tupnięcia nóżką jak mała dziewczynka.
On plecie ramiona wokół piersi, po czym podnosi jedną brew ku górze, a jego wzrok zdaje się pytać: „czyżby?".
– No dobrze... może tak troszkę – ruszam głową. - Tak tyci, tyci.
Przy kolejnym piętrze próbuje do nas dołączyć para. Mają tak po trzydzieści lat. Albo więcej, ale nie wiem. Nie mam do tego głowy teraz. Mężczyzna wprowadza panią do windy, śmieją się przy tym dosyć snobistycznie, a kiedy jej stopa prawie spotyka się z przestrzenią, ja...
– Nie! - krzyczę.
Wszyscy wydają się być zszokowani. A ja postanawiam bardzo dramatycznie zagrać.
– Maja, co ty...
– Niech pani tutaj nie wchodzi. I pan – ignoruję całkowicie próbę opanowania mnie przez mojego chłopaka i zwracam się do tejże pary po... polsku. No bo jak tutaj w stanie zakręcenia konstruować zdania po angielsku, prawda?
I udaje mi się osiągnąć swój cel – ów dwójka jednak rezygnuje z przejażdżki windą akurat z nami i idzie gdzieś sobie, mamrocząc coś jeszcze pod nosem. Kurczę, ciekawe co.
Odwracam się w stronę Mariusza, a on kręci głową z politowaniem.
– No co? Chciałam być tutaj tylko z tobą – przymilam się do jego boku, ale on pozostaje nieczuły na moje próby nawiązania jakiejś bliskości.
– Jesteś... niesamowita – dopowiada po chwili namysłu.
– Oo, tego mi jeszcze nie mówiłeś – zachwycam się tymże komplementem, jakby ułożył specjalnie dla mnie wierszyk. Albo sonet.
Drzwi się otwierają, a ja odruchowo patrzę, czy ktoś chce nam przeszkodzić w tej cudownej chwili. Na szczęście, ale nie było takiego śmiałka, a my zostaliśmy sami.
W końcu udaje mi się przełamać jego opór i przytulam się do jego boku, kładąc przy tym głowę na jego barku. Mamusiu, ale chce mi się spać...
– Następnym razem idziemy na kakao – gładzi mnie po głowie.
– Z tobą to ja mogę pójść nawet na...
– Na żabie udka? - odchyla głowę i zerka na mnie z ukosa.
– Nawet na żabie udka! - wypalam i zaczynam się znowu śmiać jak idiotka.
Jego idiotka.
Po przejażdżce taksówką tracę ostatnie krople energii i prawie zasypiam mu na ramieniu. W zaśnięciu pomaga mi to, jak delikatnie gładzie mnie po głowie, a w radio leci jakaś spokojna ballada.
Powoli pomaga mi się prostować, kiedy zatrzymujemy się pod moim hotelem i musi zapłacić za tę usługę. Gdy tylko zimne powietrze spotyka się z moją skórą przez otwarte drzwi, jestem pewna, że stąd nie wyjdę, a on będzie mnie musiał stamtąd wyciągnąć.
– Ja tu zostaję – śmieję się ledwo żywa. Zastanawiam się, jak będę funkcjonowała jutro, ale moje samopoczucie będzie można chyba opisać tylko jednym słowem: beznadziejne.
Wtedy Mariusz nachyla się nade mną i tak po prostu mnie podnosi. Jakbym ważyła najwięcej dziesięć kilo. Nawet nie sapnął, nie skrzywił się, nic. Tylko pożyczył panu taksówkarzowi (chyba) miłej nocy. No, jestem pewna, że go raczej nie obraził.
Nie chce mi się nawet protestować. Co więcej, spełnił jedno z moich niepisanych marzeń, bo jako mała dziewczynka zawsze chciałam, żeby mój przyszły wybranek mnie kiedyś po prostu nosił. Podobne marzenie miałam związane ze ślubem, ale ślub mogę włożyć tylko i wyłącznie do szufladki z napisem „przeżycie nie dla mnie". Za mało czasu.
Przechodzimy bez problemów po kilku stopniach schodów i wchodzimy do hallu. Ja wtedy postanawiam zamknąć oczy, tak mi błogo.
– Zaśpiewać ci kołysankę? - śmieje mi się wprost do ucha.
Mimo tego, że wszystkie reakcje ode mnie nadchodzą z opóźnieniem, to teraz automatycznie czuję dreszcze, a moje usta wykrzywiają się w uśmiechu.
– Na górze – proponuję.
– Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, księżniczko – odpowiada.
Gdyby nie to, że jestem tak zmęczona, to za pewne wpadłabym w fangirling. A tak jestem w stanie tylko i wyłącznie po raz kolejny się uśmiechnąć.
Całkowicie nie wiem, co się działo na odcinku winda – pokój. Po prostu zasnęłam. Udaje mi się jednak ocknąć, kiedy czuję, jak moje plecy się spotykają z miękkim materacem. Otwieram oczy i dostrzegam nachylającego się nade mną Stępińskiego, który widząc moje przebudzenie, wykrzywia się.
– Przepraszam – oddala się powoli, a ja chwytam go za dłoń i nie pozwalam, żeby mi uciekł.
– Zostań – proszę cicho.
– Ale mecz...
– Tylko chwilkę. Obiecałeś mi kołysankę – przypominam.
Na twarzy na nowo pojawia się uśmieszek. Wygrałam!
Kładzie się tuż koło mnie i nie puszcza mojej ręki.
Mi się znowu zbiera na śmieszki.
– Co cię śmieszy? - pyta po chwili. Nie wiem, może przeraża go to, że śmieję się do pustej przestrzeni? Albo bał się, że coś ujrzałam na ścianie?
– No bo jak się leży z chłopakiem w łóżku, to nie po to, żeby leżeć – plotę trzy po trzy.
– Ale my sobie będziemy dzisiaj leżeć – odpowiada po chwili.
– Serio? - jestem wielce zdziwiona jego postawą.
Nie wiem, co padło mi na łeb. Może to to wino mnie trochę ośmieliło.
– Serio, serio. To chcesz tą kołysankę? - próbuje zmienić temat.
Wydaje mi się to niedorzeczne, że jak to, że chłopak tylko nie myśli o tym, aby w ten sposób zakończyć wieczór?!
– Nie chcę kołysanki – odpowiadam, robiąc podkówkę na buzi. Zupełnie, jak mała dziewczynka.
– To co chcesz? - pyta już lekko znudzony moim postępowaniem.
– Czemu ty nie chcesz...? - nie dokańczam
Patrzy na mnie marszcząc jedną z brew.
– Bo widzę, że to trochę za wcześnie... tak myślę – dopowiada po chwili.
Co ty mówisz, chłopaczku? - mam ochotę powiedzieć.
– Nieprawda – zaprzeczam, kręcąc głową.
– Prawda.
– Nie – idę dalej w zaparte. W sumie cholera wie czemu. Z perspektywy czasu zdałam sobie sprawę z tego, że naprawdę nie wiem, co mi strzeliło wtedy do głowy. Przecież nie byłam gotowa na następny krok w naszej znajomości.
Głupie wino.
– Tak – gładzi palcami skórę na wierzchu mojej dłoni. - Nawet wstydzisz się powiedzieć „seks" - dodaje po chwili.
– Nieprawda – ponownie zaprzeczam.
– Tak? - siada i wlepia we mnie te swoje oczyska. - To mów.
Czerwienię się na samą wizję. Jak to słowo mogłoby wyjść w ogóle z moich cnotliwych ust? I to w momencie, gdy on się tak we mnie wpatruje?
– Hehe, miałem rację – opada tuż koło mnie.
I mimo że tak trochę mnie to upokorzyło, to zaczynam się śmiać razem z nim.
– Do tego jesteś trochę wstawiona, a ja bym chciał, żebyś wszystko pamiętała.
– Nie jestem – cały czas mam włączony syndrom „nie".
– Nie dyskutuj, słonko, ja jestem obiektywny, ty nie – postanawia zakończyć moje bezsensowne upieranie się.
I muszę powiedzieć, że skutecznie, bo słysząc to „słonko" faktycznie mięknę i nie chce mi się kłócić, ani dochodzić swoich racji To, że Mariusz to tak urokliwy człowiek, jest niesprawiedliwe, bo ma nade mną przewagę.
– A jak będzie na to czas, to to się stanie – mówi pięknie. - I damy czadu – dodaje i zaczyna się śmiać.
Teraz tak my ślę, że to dobrze, iż trafiłam właśnie na Mariusza. Który chłopak nie chciałby po prostu wykorzystać sytuacji i zaliczyć? A on chce czekać na odpowiedni moment. Słowo daję, nie sądziłam, że są jeszcze tacy przyzwoici faceci na tym świecie.
Do tego fakt ten utwierdza mnie w przekonaniu, że nasz związek wchodzi w fazę czegoś poważnego, bo planuje ze mną przyszłość i nie próbuje wykorzystać każdej chwili, żeby spełnić to moje ostatnie marzenie. No może jego też.
– Jesteś cudowny – zamykam oczy i trącam nosem jego p0liczek.
– Krążą takie pogłoski – odpowiada po chwili.
Mnie w momencie ogarnia dziwna melancholia i czuję się ciężko. Tak ciężko, że chyba przez te wszystkie problemy nie byłabym w stanie już wstać. Przecież po tym za niedługo nic nie zostanie. Po tych wspólnie spędzonych chwilach, czułościach i przekomarzaniu się. Nie chcę, żeby to się kończyło, chociaż wszystko do tego zmierza.
Dlatego postanawiam zadać głupie pytanie.
– Maniuś... - zaczynam.
– No?
– Nie zostawisz mnie, prawda?
Początkowo nic nie mówi. Tylko podnosi się i całuje mnie w skroń. Nie wiem, jak mam traktować jego zachowanie. Tym bardziej w klasyfikacji tego gestu nie pomaga mi lekkie wstawienie.
– Nie – odpowiada jednak po chwili.
– To się cieszę – obietnica ta napawa mnie wielką nadzieją. Aż zbyt wielką. Mam ochotę go wycałować i skakać pod sam sufit w tych niewygodnych szpilkach.
Jasne, za bardzo się cieszę, bo prawdziwa weryfikacja tych słów nastąpi niedługo. Ale pijany to się cieszy z głupot.
Jakieś czterdzieści minut i trzy kołysanki później (tak jest! Śpiewał dla mnie!) postanawia opuścić mój i Łucji pokój, chociaż ciężko było nam się pożegnać. I to nie tylko dlatego, że za żadne skarby świata nie chciałam puścić jego ręki.
Po tym jak wychodzi, czuję dziwną pustkę i jeszcze bardziej jestem pewna, że już za niedługo to wszystko się skończy, ta moja utopia przestanie istnieć. Przecież to niemożliwe, żebym była zdrowa, poszła na studia i miała jeszcze u swojego boku cudownego faceta, który przy okazji jest jeszcze piłkarzem z zapewne świetlaną przyszłością.
Nawet nie wiem, kiedy przy pocieraniu moich policzków, czarny, roztarty tusz pojawił się na moich palcach. Oto i mój piękny wieczór. Wyłączyłam mózg na kilka godzin, ale – jak widać na załączonym obrazku – nie da się go wyłączyć całkowicie. Czasem mam wrażenie, że jestem bohaterką antycznej tragedii – nieważne, jakiego dokonam wyboru – jestem skazana na porażkę. Mogę powiedzieć Mariuszowi, że umieram. On albo ucieknie, albo zostanie, ale tak czy inaczej, ja umrę. A jeśli on zostanie, to na niego też spadnie ciężar mojego odejścia. Jeżeli zaś będę próbowała podjąć leczenie, to mogę spędzić ostatnie dni życia w szpitalu, z dala od normalnego życia każdej nastolatki, albo wyzdrowieć, w co nie wierzę. Naprawdę nie wiem już, jak powinnam postąpić. Jestem za to pewna, że w najbliższej przyszłości będzie mnie czekała rozmowa. Musiałam tylko wybrać idealny moment na nią i prawdopodobnie trochę się napić, żeby nie odpuściła mnie odwaga.
Jednak kiedy tylko wyobrażam sobie, jak on zniesie tą informację... po prostu zaniosłam się płaczem.
Zdałam sobie jednak sprawę z tego, że powinnam się wziąć w garść i przynajmniej wyglądać normalnie. Tak, żeby Łucja nie wystraszyła się, gdy mnie zobaczy i nie zaczęła zadawać bezsensownych pytań.
Wchodzę pod prysznic i proszę spadające z góry krople, aby zmyły ze mnie cały ten życiowy pech i bycie wiecznym przegrywem. Wściekam się w tej łazience, krzyczę i szarpię się za włosy, sama nie wiedząc, co we mnie wstąpiło. Opieram się ramionami o umywalkę i patrzę na swoje odbicie w lustrze. Jestem naprawdę zagubiona.
Kurna.
I na pewno mojego samopoczucia nie polepszył komunikat, który dostałam od Łucji w smsie.
Przez przypadek powiedziałam Bartkowi wiesz o czym... Przepraszam.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro