Dwunasty
Pół nocy zajmuje mi wymyślenie tego, jak ja mam mu to powiedzieć, w jakich okolicznościach i jakich słów użyć. Sen nie chce nadejść, a mózg nie chce pogodzić się z myślą, że powinnam zrobić to spontanicznie, bez układania głupich wierszy. Na samo wyobrażenie tej naszej rozmowy na ciele pojawia się gęsia skórka, w głowie kilka scenariuszy tego, co może się stać. Serce kołacze, dłonie się trzęsą, a ja naprawdę myślę, że może już po prostu umieram...?
Usypiam gdzieś nad ranem. Budzę się niedługo potem, słysząc krzątającą się po pokoju Łucję. Jest mi cholernie zimno, a pierwsza myśl z jaką się budzę, to... wiadomo. Będzie ciężko. Wiele mnie kosztowało znoszenie wzroku przyjaciółki, gdy dowiedziała się o wszystkim. Później ciągłe namawianie na leczenie, co robiła na przemian z rodzicami. Rodzina zarówno od strony mamy jak i taty, gdy tylko dowiedziała się o tym, że choruję, również nawoływała, że jestem młoda, jeszcze tyle przede mną i trzeba podjąć decyzję o zwalczeniu tego sukinsyna. A ja? Właśnie widziałam to w ten sposób, że nie chcę brzydko wyglądać w trumnie. Nie chcę być zbyt chuda, łysa, blada. Chcę być wiecznie piękna i młoda. Jakby choroba mnie wcale nie dotyczyła.
Automatycznie sięgam po pudełko z tabletkami, które uśmierzą mojego przyjaciela, czyli ból głowy. Czuję się niekomfortowo, gdy tabletka staje mi w gardle i jestem bliska paniki. Uspokajam się po chwili i postanawiam sięgnąć po telefon.
Kilka minut po ósmej. Trening dzisiaj będzie na pewno, więc sądzę, że kadrowicze już dawno się po śniadaniu, a ja go nie obudzę. Rozważam dwie opcje – wysłanie smsa, bądź rozmowę. Boję się jednak, że po moim głosie pozna, że coś jest nie tak i zacznie wypytywać. Po prostu wybieram pierwszą opcję i chwilę zastanawiam się, co napisać, żeby nie wyszło źle.
Ja: Możemy się dzisiaj spotkać?
Mimo tego, że oczekuję odpowiedzi, to czuję dziwny niepokój. Nie jestem w stanie patrzeć na ten telefon, więc kładę go na łóżku, wybieram ubrania i postanawiam wziąć szybki prysznic, żeby się obudzić.
Woda wybija mi powoli z głowy krytyczne myśli i wyobrażenia uciekającego w popłochu ode mnie Mariusza. Powtarzam tysiąc razy: „będzie dobrze", a gdy robię to po raz tysiąc pierwszy, zaczynam w to automatycznie wierzyć.
Szczotkując zęby wychodzę z łazienki i postanawiam sprawdzić skrzynkę odbiorczą. Jest tam wiadomość, która sprawia, że wszystkie włoski na moim ciele stają.
Maniek: Pewnie! Coś się stało?
Boże, jak ty mnie chłopaku znasz. Chyba lepiej, niż moi rodzice, którzy w ciągu dwóch miesięcy przygotowań nie trafili na żaden ślad i nawet nie pomyśleli, że chcę dać nogę. Przestaję myć zęby i ze szczoteczką wepchniętą w usta, postanawiam odpisać.
Ja: Nic się nie stało. Będę tam u Ciebie za niedługo.
I tyle. Boję się teraz tego jego czytania w myślach, więc odkładam telefon najdalej, gdzie tylko się da i wracam do łazienki.
Wychodzę niedługo później. W głowie po raz kolejny układam cały schemat rozmowy, ale ciągle się mylę i zapominam o tym, co było istotne. Na chwilę jednak moje troski zostają odgonione przez „przepiękny" obrazek. Oczywiście, „przepiękny" i to w wielkim cudzysłowie. Niby wiedziałam, że Łucja postanawia czegoś tam spróbować z Bartkiem, ale siedzą tak weseli na ławeczce, tak się śmieją, że nawet mnie nie zauważają.
Boże, przydałaby mi się woda święcona do przemycia oczu, myślę sobie i nie mogę wymazać z głowy obrazków flirtującej przyjaciółki. Nie, nie...
Jakimś cudem odciągnęło to moje myśli od niewygodnego tematu. Gdy tylko przekraczam próg hotelu, zauważam, że panuje tam dzisiaj wzmożony ruch. Wiśnia biega z kamerą, piłkarze robią sobie jaja i gadają, a inni próbują niezauważeni przejść przez tę falę zamieszania. Również i ja.
Mija mnie Tomek Leśniak z uśmiechem na pół twarzy. O dziwo, wcale nie jest ubrany w fartuch, do czego przywykłam i ze zdziwieniem stwierdzam, że ona ma też inne życie poza tego w kuchni i pewnie chce teraz wyjść na spacer, żeby nie pachnieć już przyprawami i składnikami przygotowanych posiłków. W drodze łapie go Wiśnia i przystawia mu kamerkę przed twarz. Jestem wniebowzięta z tego powodu, że mogę zobaczyć tak „od kuchni" przygotowania filmików na Łączy Nas Piłka.
– Tomek, co dzisiaj na obiad? - pyta kamerzysta.
– A co, głodny już jesteś? Dopiero było śniadanie – parska i próbuje uciec przed kamerą, ale na jego nieszczęście, Łukasz drepcze ciągle za nim.
– No ja nie, ale chłopaki już mi płaczą, że dawno nic nie jedli – ripostuje ze śmiechem.
– Będzie homar – odpowiada i próbuje zniknąć z kadra.
– A czemu nie zrobisz nam raka? - pyta ze śmiechem Peszko.
Dobra, to tylko żart, ale... czuję się co najmniej nieswojo i źle. Przecież on nic nie wie, nie powiedział tego specjalnie. Dlaczego zachowuję się jak jakaś głupia i przewrażliwiona cizia. Biorę głęboki oddech i próbuję się opanować. To nie ich wina, że teraz to zwierzątko powoduje gęsią skórkę na moim ciele.
– Hej – słyszę i prawie umieram ze strachu.
Tak bardzo się przejęłam swoją niedolą, że nie zauważyłam Mariusza, który pewnie stoi koło mnie już dłuższą chwilę.
– Cześć, cześć – odpowiadam, próbując ukryć lekkie roztrzęsienie. Uspokój się, idiotko, zaczynam sama siebie wyzywać.
Próbuję przypominać sobie tylko te dobre rzeczy, żeby jak najmniej boleśnie przeżyć moment, w którym powiem to wszystko.
– Gdzie idziemy? - postanawiam od razu przejść do sprawy.
– Nie wiem, możemy zobaczyć, czy jest dużo osób i mógłbym się na tobie zrewanżować – proponuje z uśmiechem. Albo mi się tylko wydaje, albo on widzi, że jednak coś jest ze mną nie tak.
Chyba nie sposób zauważyć. Mam wrażenie, że razem z moim ciałem trzęsą mi się ubrania, on też się trzęsie, cały hotel, Francja, a no i może Europa.
Nie powinnam... powinnam od razu powiedzieć, że chcę porozmawiać i niekoniecznie potrzebny jest mi do tego rozegranie meczu, ale... ulegam całą sobą, prócz tylko jednego fragmentu, który chce mu wyznać to wszystko tu i teraz. Gorzej, że zdecydowana większość na to nie ma ochoty i boi się na samą myśl, że zaraz będzie po fakcie i nadejdzie mój sąd.
Uśmiecham się, żeby go uspokoić i postanawiamy iść na górę. Po chwili zmierzamy już długim korytarzem na trzecim piętrze i wchodzimy do pokoju reprezentantów...
– Chyba nic nie będzie z twojego rewanżu – wzruszam ramionami widząc, jak Szczęsny i Krycha namiętnie rozgrywają mecz, obrzucając się do tego włoskimi, francuskimi i hiszpańskimi słowami.
W ogóle jestem fanką tego, jak oni szybko się przemieszczają. Jeszcze niedawno większość chłopaków znajdowała się na dole, a teraz są już tutaj. Zapewne chcieli załapać się na filmiku. Co też internet robi z ludźmi...
– Wooow, widziałeś to? - Wojtek zatrzymuje grę i wskazuje na ekran. - Czy TY to widziałeś?
– Weź się odczep – burczy zasępiony przez ilość goli, jaką wpakował mu bramkarz.
– Zastanawiam się, czemu zostałem bramkarzem, jak mam taki potenszjal – dokłada do tego wymowny gest dłońmi, a później poprawia swoje i tak idealnie ułożone włosy.
– Zastanawiam się, czemu rodzice nie dali ci na imię „jebak", idealnie do ciebie pasuje – wysyła mu buziaka.
Nie kryję już śmiechu. Tego to ja się nie spodziewałam! Wiedziałam, że chłopaki kochają się w ten dziwny sposób, ale widzieć taką oto „małżeńską" kłótnie „na żywo", to już całkiem inna bajka.
– Cześć Majka! - słyszę, jak z tyłu nawołuje mnie Grosik. Na moim policzku kwitnie czerwony, a nawet purpurowy rumieniec. - Nie przywitasz się nawet?
– Cześć, cześć – powtarzam szybko. Kiedy przedstawiałam mu się jakiś czas temu, nie sądziłam, że mnie zapamięta.
Och, moje przepełnione fangirlingiem serce naprawdę urosło. A ja znowu mam kołatanie serca.
– Nadal się z nim bujasz? - pomocnik Rennes zadaje kolejne pytanie.
Patrzę się na Mariusza, który – zdaje się – razi swojego kolegę wzrokiem i nie wytrzymuję. Podobnie jak połowa kadry wciśnięta na sofę i fotele.
– A mam inne wyjście? - odpowiadam pytaniem, co powoduje jeszcze większy zachwyt kolegów mojego towarzysza.
Widzę ten wzrok Mariusza, z którego – ładnie mówiąc – ciągnę sobie łacha. Zdaje się mówić: „Czekaj na rewanż". Nic nie poradzę, że jest takim cieniasem na każdej płaszczyźnie. Dobra, nie każdej – jest świetnym (a co, nie bójmy się tego słowa) przyjacielem, a przynajmniej do czasu. Zobaczymy, co powie, gdy będę się chciała zaraz wyspowiadać.
– Bosze, te memy z Pazdanem – Arek teatralnie łapie się za głowę, jakby stracił wiarę w ludzkość.
– Mi się podoba „Pazdan ufam tobie" - opinią postanawia podzielić się cichutki jak dotąd Krzysiek Mączyński.
– Albo „ja tu pilnuję" - rzuca Fabian, przyglądając się badawczo telefonowi. -W sumie to nie widzę różnicy między tą tabliczką, a Miśkiem.
Przystawia do twarzy telefon naszemu stoperowi i wszyscy próbują porównać Michała do jakiegoś psiaka na popularnej tablicy wieszanej na furtkach.
– Uspokójcie się – prosi spokojnie, zakrywając dyskretnie twarz dłonią.
– Rakowe te memy – stwierdza Piotrek, a ze mną znowu zaczynają się dziać dziwne rzeczy.
Bóg robi sobie ze mnie jaja, po prostu. Jak wytłumaczyć aż dwa nawiązania (może nie bezpośrednie) do mojej choroby w zaledwie kilka minut? I nie, to wcale nie jest śmieszne. Mam wręcz ochotę udusić się za to, co się tutaj dzieje. Nie jestem w stanie mu tego powiedzieć. Zastanawiam się, co mam teraz zrobić. Ale jednego jestem pewna – muszę stąd natychmiast wyjść, bo jeszcze wybuchnę niekontrolowanym płaczem i co wtedy?
– Idziemy? - proponuję, bawiąc się sznurkiem od mojej bluzy.
– Idziemy – potwierdza, a ja ignoruję te jednoznaczne dźwięki ze strony chłopaków.
Przeszkadza mi to, że nic nie mówimy, ale gdybym otwarła usta, to jedynie głośne bicie serca by się z nich wydostały. Zapomniałam tych wszystkich regułek, jakie układałam całą noc. Również wyobrażenia tego momentu gdzieś wyblakły. Posyłam mu nieśmiały uśmiech, na który odpowiada w tym samym stylu. Jezu, już słyszę te wszystkie pytania w głowie: „Co się dzieje?", „Dlaczego nic nie mówisz?". Jestem niemal na skraju szaleństwa, ale i tak najgorsze jest to, że nie umiem się pozbyć tego co mnie gnębi, po prostu powiedzieć, mieć do z głowy. Zupełnie tak, jakby miało mi się coś przez to stać, pogorszyć. Ale mimo wszystko tak źle jeszcze się nie czułam.
Później znajdujemy się na hallu i gdy mijamy recepcję, Mariusz zatrzymuje się, jakby zobaczył coś ciekawego i również ciągnie mnie za rękę, abym mogła to zobaczyć. Jestem tak przygnębiona, że nawet jego dotyk, który zazwyczaj sprawia, że moje serce głośno bije, nie wyzwala we mnie żadnej reakcji. Żadnej. No dobrze, tylko tak jakby naciska na przycisk w mojej głowie podpisany „powiedz".
Powinnam.
I chyba to zrobię.
Chyba.
– Masz ochotę na cukierka? - jak się okazuje, niedaleko magiczne dzwonka stoi przezroczysta miseczka z zapakowanymi w czerwone papierki słodkości.
– Idź do Gierka – odpowiadam, przypominając sobie rymowankę z dzieciństwa.
– Nie będę tego kończył – śmieje się. - To jak? Chcesz? Bo boję się, że zaraz tutaj przyjdzie jakaś pani i nas skrzyczy.
Boję się, że zwymiotuję, gdy tylko coś znajdzie się w moich ustach, ale co mi tam. Chociaż taka osłoda dla życia.
– Jacy oni dobrzy, chcieli, żebyśmy poczuli się jak w domu – zaczyna się zachwycać, sięgając po dwie sztuki.
– Czemu? - pytam zaciekawiona.
Podaje mi cukierka jako odpowiedź. Boże, to naprawdę nie jest śmieszne, wiesz? Zaraz się rozryczę i się skończy. Nie wierzę w to, że to zwykły, głupi zbieg okoliczności, że to nic nie znaczy. Tylko co?
No i trzeba dodać, że Mariusz dał mi raczka...
Im dłużej spacerujemy tymi ścieżkami co po raz pierwszy, tym dłużej oswajam się z myślą, że jeszcze nie jestem gotowa na podzielenie się moim sekretem. Tak, zdaję sobie z tego sprawę, że im dłużej czekam, tym gorzej, ale... nie mogę. Nie chodzi o to, że nie darzę go zaufaniem i nie znaczy dla mnie wystarczająco dużo... tylko że to ciężkie tak powiedzieć, że nieważne co zaplanowaliśmy, to i tak nie wypali, bo ja już nie planuję dalej niż na następny dzień.
Z odsieczą przychodzi mi mój własny telefon. Nie wyciszyłam dźwięków, dlatego w całym ogrodzie rozbrzmiał mój dzwonek. Wyswobadzam się z uścisku napastnika, przerywając tym samym naszą rozmowę o przysłowiowym niczym i postanawiam zobaczyć, kto mnie niepokoi.
Mama.
W głowie od razu pojawia mi się plan idealny. Nie chcę się z nim rozstawać, bo zawsze gdy to robię, czuję coś na wzór tęsknoty, ale dzisiaj tak będzie lepiej. Muszę wszystko przemyśleć jeszcze raz i podjąć odpowiednie decyzje, nie niesiona żadnym impulsem czy chwilą. Muszę zachowywać się jak dorosła.
Dzisiaj jeszcze mogę być dzieckiem, naprawdę smutnym dzieckiem, które płacze z byle powodu i nie daje sobie rady z rzeczywistością. Żałuję z całego serca, że jeszcze nie jestem gotowa. Coś mi mówi, że on by mnie zrozumiał, albo chociaż spróbował. Ale ja jeszcze nie chcę robić testu dla moich wyobrażeń.
Nie dzisiaj. Jutro.
– Powinnam oddzwonić do mamy, bo ostatnio rozmawiałyśmy kilka dni temu – wzruszam ramionami.
Wzdycha, bo już wie, że chcę się właśnie teraz rozstać. Jestem pewna, że przeczuwa nadchodzącą katastrofę, albo po prostu udzielił mu się mój pogrzebowy nastrój.
– Jasne – zgadza się. - Tylko nie zdziw się, jak ja też do ciebie zadzwonię, bo nie widzieliśmy się kilka godzin – dodaje ze śmiechem.
Och, chciałabym. Mam nadzieję, że do tego czasu uspokoję się na tyle, że przestała wariować.
– Dobrze – godzę się. - Do zobaczenia.
– Do zobaczenia – odpowiada.
Wtulam się w jego ramię tak, żeby dodało mi to otuchy. Mimo to, ten zabieg niewiele pomaga, a ja wymysilam się na uśmiech, przerażona tym, jakie mnie dzisiaj czekają atrakcje.
Powoli odchodzę. Odwracam się i macham mu na pożegnanie, a on robi to samo. Tylko spokój, tylko spokój...
Mariusz
... Co się właśnie wydarzyło? I czy ja czegoś po prostu nie zauważyłem?
Maja
Nie wracam od razu do hotelu. Postanawiam jeszcze chwilę pochodzić, żeby ochłonąć. Mimo chęci, to nic nie daje. Chodzę sobie po miasteczku becząc jak dziecko i wydaje mi się, że jestem sama na świecie. Nie ma pani, która chodzi sobie teraz z małym yorkiem na smyczy i rozmawia przez telefon. Nie ma panów, którzy naprawiają drogę i są ubrani w pomarańczowe, odblaskowe kamizelki. Nie ma ludzi. Jestem tylko ja i mój kolega.
Rak.
Po chwili siadam na jednej z ławeczek. Wszystko możliwe, że to ta sama, na której ostatnio darłam się z Łucją. A właśnie, Łucja. Najchętniej bym z nią teraz pogadała, ale nie chcę jej zadręczać. Jest szczęśliwa i zadowolona, po co zawracać jej tyłek jakimiś błahostkami?
Mam nadzieję, że jakoś się wypłacze, to wszystko przyniesie mi ulgę, a i rozwiązanie tego problemu. Że będę miała wystarczająco dużo siły psychicznej, żeby po prostu powiedzieć dwa magiczne słowa. Gdzieś w całym tym zamieszaniu kompletnie straciłam czas. Nie mam pojęcia, ile tutaj siedzę i czy nie odwodniłam się przez ciągły ryk.
Nagle powoli do mojej ławeczki zmierza starsza pani. Podpiera się laseczką, ubrana jest w dosyć długą, czarną sukienkę w groszki, na plecach ma zarzuconą garsonkę, a jej głowę zdobi pasujący do ubioru kapelusik. Nie wiem czemu, ale na sam widok staruszki poprawia mi się humor.
Kobieta siada na drugim końcu ławki, podbiera się o swoją laskę i rozgląda na boki. Jej twarz zdobią liczne zmarszczki wokół oczu oraz te od śmiechu.
Staruszka robi jednak coś, czego w ogóle się nie spodziewałam – odrywa wzrok od horyzontu, przenosi go na mnie i uśmiecha się tak, jak uśmiechają się babcie. Odnajduje później moją dłoń na ławce, przykrywa ją swoją. W skórę wbijają mi się nieco dwa pierścienie – jednak jak mniemam jest zaręczynowy, a drugi ślubny. Spoglądam jej prosto w oczy i zastanawiam się, jak ona może się śmiać w tym momencie, gdy ja myślę, że wszystko jest bez sensu i cieszę się, że za niedługo umrę.
Pani wydaje się wie, o czym myślę, bo słyszę jak słodkim głosem przekonuje:
– La vie est belle*.
A następnie odchodzi. I nawet nie muszę znać francuskiego, żeby wiedzieć, co powiedziała.
___________________________________
Od autorki: Ten końcowy fragment jest taki powerful, że przyznam szczerze, iż po prostu go uwielbiam.
Nadal pamiętam, jak dumałam, żeby wymyślić te znaki. Wyszło chyba przyzwoicie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro