Dwudziesty szósty
Siedzimy na korytarzu tak długo, aż pielęgniarka nas nie wyprasza. Tak jakbyśmy wierzyli, że nasza obecność cokolwiek zmieni.
Nie zmieni. Maja odeszła ode mnie trzynaście minut po dwudziestej. Na minutę przed tym, jak pojawiłem się prawie przed jej salą.
Nie dociera to do mnie. Nawet ze złudzeń nie obdziera mnie fakt, że pozwolili mi wejść do niej i pożegnać się. Pożegnać się brzmi tak... źle. Jakby wyjeżdżała gdzieś daleko na długo, ale w końcu miała do mnie wrócić, bogatsza o opaleniznę z ciepłych krajów i tandetne pamiątki. Ale z tamtej krainy, do której ją wezwali, nie ma powrotu. Nie dostanę pocztówki czy bransoletki z muszelek od niej.
Ale dostałem znacznie więcej wtedy, kiedy była ze mną.
Może to znaczy, że wcale się nigdzie nie rusza, tylko ciągle ze mną będzie? Łudzę się tak, stając nad łóżkiem. Jest taka spokojna, zupełnie jakby po prostu zasnęła podczas oglądania tych swoich seriali. Nie ma jednak w sali telewizora co znaczy, że to nieprawda. Ta chwila naprawdę nadeszła. Nadeszło urzeczywistnienie najgorszych wyobrażeń na ten temat. Ten moment jest z jednej strony tak rzeczywisty, że odczuwam go całym sobą, w każdym swoim mięśniu. Z drugiej strony jednak mam wrażenie, że to nie jest możliwe. Zdaję sobie sprawę z tego, że dotrze to do mnie później ze zdwojoną mocą. Póki co tego nie czuję.
Nie czuję tego dotykając jej dłoni, która spoczywa po jednym z jej boków. Fakt, gdyby to nie była prawda, to na pewno od razu by splotła nasze palce. A teraz muszę zrobić to sam.
Leżąc tak, przypomina mi Królewnę Śnieżkę. Tamta królewna się wybudziła – musiała tylko zostać pocałowana przez swojego księcia. Zerkam na moją – jasne rzęsy ozdabiające niemal przezroczyste, niemal pokryte żyłkami powieki ani drgną. Jest nieruchoma, jak posąg, jak najpiękniejsza rzeźba. Na próżno doszukuję się jakichkolwiek oznak ruchu, oddechu. Spóźniłem się. Miałem tylko nadzieję, że nie będzie mi miała tego za złe.
I że mimo wszystko zawsze będzie przy mnie, mimo że mnie przy jej boku na tę sekundę zabrakło. I zostawiłem ją samą w tym momencie.
Ignaczakowie wiozą mnie do siebie do domu. Nie wiem, czy to jest dobry pomysł, biorąc pod uwagę, że każda rzecz, każdy sprzęt, będzie mi o niej przypominał. Argumentują jednak, że nikt takiej nocy nie powinien być sam. A ja przystaję na to, niezdolny do jakiejkolwiek dyskusji. Mam wrażenie, że oni sami tak naprawdę nie chcą wrócić do pustego, strasznego w tej chwili wręcz domu.
Nie mieli innych dzieci. Teraz zostaną sami na świecie. O to chodziło Majce w jej ostatnich słowach. Sam czuję się zresztą tak, jakby mnie osierociła. Ale tak do końca, mimo tego dziwnego ciężaru na klatce piersiowej, nie czuję się tak, jakbym ją stracił. Może faktycznie nadal ze mną jest...
Unikam telefonu jak ognia. Nie chcę widzieć skrótu do konwersacji z nią na Facebooku. Boję się, że pseudonim, który zauważę, obedrze mnie ze złudzeń, ukłuje w inny sposób. Poinformowałem tylko osoby, które wiedziały o naszym związku, że...
W myślach nadal nie potrafię nazwać rzeczy po imieniu. Nadal to do mnie nie dociera. Czuję się rozbity, w głowie wirują mi fragmentarycznie różne rozmowy, obrazki, bez większego sensu. Pewnie potrzebuję snu, ale wiem, że go nie zaznam. Nieprędko.
Wchodząc do domu Ignaczaków staram się za bardzo nie rozglądać, żeby niczego sobie nie przypominać. Wbijam wzrok tylko w jeden punkt, niewiele się odzywam. Pozwalam przynieść sobie pościel, żeby zająć miejsce na kanapie. Dziękuję Bogu, że nie zaproponowali mi, abym spał w pokoju Majki. Myślę jednak, że pewnie będą go traktować jak pewne... sanktuarium. Raczej nie pozwolą nigdy nikomu do niego wejść i zbezcześcić. Wszystkie osobiste rzeczy mojej dziewczyny na zawsze pozostaną na swoim miejscu, jakby były podłączone pod prąd. Może rodzice w chwili najgorszego smutku, kiedy nikt nie będzie widział, będą po cichu otwierali drzwi na końcu korytarza i na nowo przeżywali tę stratę.
Odpycham od siebie tę myśl. Rozkładam kanapę i od razu wchodzę pod kołdrę. Nie mam ochoty nic zjeść, umyć się, nawet rozebrać z niewygodnych ubrań. Mam w planach jedynie ułożyć się na boku i szybko zasnąć, co zdaje się być kolejną mrzonką, w którą wszyscy tu wierzymy, bo światła gasną dość szybko. Jestem jednak niemal pewien, że nikt tu dzisiaj nie śpi. Może siedzimy po ciemku tylko dlatego, że to jest metoda na odpędzenie złych myśli, zrobienie ich w konia, że śpimy i że powinny sobie odpuścić.
Przewracam się z boku na bok licząc, że tak uda mi się odnaleźć choćby okruchy snu. Bezskutecznie. Zrzucam wszystkie ozdobne poduszki z kanapy, uderzam ręką w stolik kawowy, na co syczę z bólu. Moje zmęczenie jest odwrotnie proporcjonalne do szans zaśnięcia. Nie patrzę na telefon w celu sprawdzenia godziny. Boję się, że mimowolnie zacznę odliczać godziny i minuty, odkąd jej nie ma.
Przekręcam się na plecy. Łapie mnie smutek, a może raczej rozczarowanie sobą na myśl, że ją tam samą zostawiłem. Wyobrażam sobie, że nadal leży na wznak, tak jak ja teraz, jest taka sama... nikt koło niej nie czuwa. A może właśnie tego jej trzeba? Jestem zły na siebie. Niczego nie rozumiem. Czuję, że to wszystko, co odczuwam jest irracjonalne. Boli mnie serce. Mam wrażenie, że z każdą kolejną chwilą ten ból jest potężniejszy, a każda kolejna minuta przynosi kolejne, zupełnie inne emocje.
Słyszę skoki na górze i zamieram. Myślę sobie, że może do mnie przyszła, może wcale nie jest zła na mnie, teraz siądzie na skraju łózka i pogłaszcze po plecach powtarzając, że to nie moja wina, że się spóźniłem i że mogę iść spokojnie spać.
Siadam na skraju łózka. Ktoś chodzi po kuchni, słyszę dźwięk gotującej się wody w czajniku na gazie. Światło w tamtym pomieszczeniu rozświetla korytarz. Podrywam się z miejsca i ostrożnie zmierzam w tamtym kierunku.
Przy stole siedzi Marek i tępo patrzy na czajnik, jakby chciał, żeby woda szybciej się zagotowała. Przed nim stoi biały kubek i leży srebrna łyżeczka.
Kiedy orientuje się, że w pobliżu znalazł się intruz, odrywa wzrok z czajnika i zerka na mnie. Bez słowa wskazuje, abym zajął miejsce naprzeciwko. Dopiero teraz dostrzegam drugi taki sam kubek.
Nieco zdziwiony po cichu odsuwam krzesło.
- Spokojnie – odzywa się nieco zachrypniętym głosem. – Żona i tak nie śpi.
Uśmiecham się krzywo widząc jego przychylny wyraz twarzy. Ten człowiek nadal napawa mnie respektem, ale zdaję sobie sprawę z tego, że nawet gdyby mnie nienawidził, to i tak by mnie zaprosił do stołu. Wszystko, byleby nie być teraz samemu.
Wskazuję na kubek pytająco.
- Nie, to nie dla niej – odpowiada szybko i jeszcze raz wskazuje, żeby usiadł. – Wiedziałem, że nie śpisz i prędzej czy później do mnie dołączysz.
Zabrzmiało to nieco przerażająco, ale nic nie mówię.
Czajnik zaczyna gwizdać co sprawia, że to moje milczenie nie jest aż tak nienaturalne. Marek podrywa się z miejsca i zakręca gaz. Następnie wlewa wodę do swojego kubka, a potem podchodzi i zalewa zawartość tego postawionego przede mną. W powietrzu unosi się zapach dobrej kawy. Zaczyna mi burczeć w brzuchu. Od razu rachuję, kiedy ostatni raz cokolwiek zjadłem, ale gubię się, nie potrafię. Wiadomo tylko, że było to dawno.
- Słodzisz? Dolewasz mleka? A może zjadłbyś coś? – ciągnie, otwierając lodówkę. Wyciąga z niej mleko dwuprocentowe w butelce. – Jest jeszcze trochę ciasta, mogę tyle zaproponować – wykłada na stół pudełko zapakowane próżniowo. Odruchowo zaczyna lecieć mi ślinka na wyobrażenie, co tam mogę znaleźć – I suchą bułkę, bo nikt nie kupował dzisiaj pieczywa.
Patrzę na to, co się dzieje, jakbym znalazł się w innej rzeczywistości. Ta rozmowa jest taka... oderwana od tego, co się wydarzyła, spokojna, sielska... Przyglądam się cukiernicy postawionej praktycznie przed moim nosem i jestem coraz bardziej zdezorientowany. Pojawia się nawet koncepcja, że to wszystko wymyśliłem.
- Naprawdę możesz zjeść. Myślę, że Maja nie chciałaby, żebyś zemdlał z głodu – rzuca, patrząc na mnie długo, przeciągle.
Myślę o niej, o tym, że pewnie kręci nosem widząc, jak się zachowuję.
- Ma pan rację – odpowiadam po chwili, łapiąc za mleko.
Później w milczeniu jemy na pół piernik. Ciasto ma wspaniały, korzenny zapach i przywodzi mi na myśl dzieciństwo. Moja babcia piekła wspaniale, ale to właśnie to ciasto wspominam zawsze z największym rozrzewnieniem.
Myślę, że to znamienne, że jem je akurat teraz. Że los tak poinstruował żoną mojego towarzysza, żeby upiekła to ciasto, abym teraz mógł myśleć o tym, co było dawno temu. A nie dzisiaj.
Wzdycham, wycierając okruszki z ust. Przepijam ciasto gorącą kawą co wprawia mnie w dyskomfort. Naprawdę dawno nie jadłem.
Potem zalega cisza. Siedzimy naprzeciwko siebie i milczymy, raz po raz podnosząc do ust ciepłe kubki. Kawa się jednak kończy, a ja się zastanawiam, co teraz. Dramatyczne wyjście z kuchni byłoby niegrzeczne. Z drugiej strony zastanawiam się, co też planuje pan Marek. Przechodzi mi przez myśl, że pewnie nie bez przyczyny liczył na to, że się pojawię.
Dlatego zostaję na miejscu i cierpliwie czekam. Jak się okazuje, niezbyt długo.
- Maja zostawiła coś dla ciebie – mówi w końcu, po czym podnosi się z miejsca i z lodówki ściąga białą kopertę.
Krew odpływa mi z twarzy, gdy podaje mi ją do rąk. Szybko łączę fakty.
- To o tym mówiła pana żonie, mając na myśli, że zostawiła coś w kieszeni? – dopytuję, trzymając kopertę za dwa różki, jakbym się obawiał, że inaczej zetrę ślady pozostawione przez Maję.
Marek kiwa głową.
- Żona chciała ci go od razu przekazać, ale... nie była w stanie – tłumaczy.
- Rozumiem.
Opiera się dłoniami o oparcie krzesła, na którym wcześniej siedział. Wzrok wbija gdzieś w puste pudełko po cieście. Myślę o tym, że powinienem zaproponować, że to posprzątam, ale porządek wydaje mi się w tej chwili być najmniej znaczącą rzeczą na świecie.
Przyglądam się ukradkiem mężczyźnie. Już wcześniej wspominałem, że jest ode mnie niższy, ma jednak szerokie barki. Obecnie ubrany jest w piżamę. Góra z długim rękawem opina się na jego nieco wydatnym brzuchu, który jednak nie zwraca tak na siebie uwagi, gdy mężczyzna ubrany jest w codzienne ubrania. Ma kilkudniowy, siwawy zarost i włosy w podobnym odcieniu. Już teraz widzę, po kim Maja ma kolor włosów. Jej ojciec ma je wystrzyżone po bokach, ale pozostawione je dłuższe w pozostałych miejscach, co daje mi poczucie, że patrzę na człowieka sukcesu...
W takiej pozycji jednak wygląda jak Atlas, który musi nieść na swoich barkach całą ziemię. Uzmysławiam sobie, jak trudne zadanie na nim czeka teraz – nie dość, że sam musi przetrawić śmierć dziecka, to do tego musi pilnować, żeby nie pokazać po sobie jak cierpi, żeby nie dopuścić do tego, że jego żona się rozsypie na kawałki. Nic dziwnego, że jest taki zgarbiony.
W pewnym momencie błyskawicznie się prostuje i wbija we mnie swoje spojrzenie.
- Ja cię teraz zostawię, żebyś mógł to sobie w spokoju przeczytać – oznajmia, kierując się do wyjścia.
Rzuca jeszcze uwagę, że nie muszę sprzątać i mam ogólnie się rozgościć, bo czym wzdychając, wspina się po stopniach na górę.
Wzdycham i ja, i z ciężkością osuwam się na krześle. Przewracam kopertę to na jedną, na drugą stronę. Trochę śmielej ją łapię w ręce. Boję się nadal ją jednak otwierać. Zdaję sobie sprawę z tego, że prawdopodobnie czeka tam na mnie list. I chyba to w tym wszystkim jest najgorsze, że to jedyne sensowne wytłumaczenie. Czytanie takich rzeczy teraz byłoby jak posypanie otwartej ranki solą, a ja nie wiedziałem, czy chcę sobie uzmysławiać, jak bolesnej rany się dorobiłem.
Pierwszy szok nie pozwala mi tak dogłębnie odczuwać tego bólu, przez co z jednej strony czuję się tak, jakbym ją oszukiwał, zdradzał, wszystko na raz. Powinienem teraz płakać na cały dom i wygrażać Bogu, że zrobił coś, czego nigdy mu nie wybaczę, zabierając ją do siebie. A jestem w stanie tylko... przewracać tą kopertę w rękach i tępo patrzeć na zegarek na kuchence.
Jest dawno po pierwszej w nocy, a wyrzuty sumienia zdają się zaraz mnie udusić. Mam wrażenie, że wypełniają całe moje gardło i zaraz je rozerwą, gdy napuchną.
Wygląda to tak, jakby moja deklaracja miłości nic nie oznaczała, a ja wszystko przyjąłem chłodno, jak niekorzystny wynik meczu.
Wściekły na rozrywam kopertę i szukam lepszego źródła światła. Zaczynam czytać.
15 października 2016 roku, Wrocław
Marszczę brwi. Październik? Mamy połowę grudnia... Zastanawiam się, czy jednak nie schować kartki do środka, ale mój wzrok już wstępnie przebiega po wyrazach, jest już za późno na zreflektowanie się.
Cześć (?) Mariusz!
Sama nie wiem, czy „cześć" to dobre słowo. Wyjechałam tak poważnie już na wstępie, zachowując wszelkie wymogi co do zadatowania listu, podałam nawet miejsce! Ale prawda jest taka, że po prostu nie wiem, jak się pisze listy... no właśnie, jakie? Pożegnalne? Nie do końca jest to zgodne ze stanem faktycznym, ale nie umiem znaleźć lepszego słowa, więc... po prostu to olej i czytaj. Uznajmy, że „cześć" jest dobre.
Zwróciłam już twoją uwagę na datę. Nie mam pojęcia, kiedy czytasz te moje... wynurzenia, ale strzelam, że nie minął jeszcze 2016 rok. Może nawet nie było świąt. Boże, najgorzej jest chyba umrzeć tuż przed Bożym Narodzeniem... nie to, że jestem jakaś przesadnie religijna, ale zawsze jak słyszę, że ktoś umarł – przypuszczalnie - na dwa dni przed Wigilią, złowrogi, zimny dreszcz przebiega mi po plecach, a potem wyobrażam sobie, jak smutne będą święta dla jego bliskich, ponieważ jedno z miejsc pozostanie zajęte, jednak nie przez osobę fizyczną, a wspomnienia o niej, które staną się motywem przewodnim tej wieczerzy.
Muszę się jakoś opanować, żeby nie było tu zbyt wielu dygresji, bo już mnie zaczyna boleć ręka, a zależało mi na tym, żeby cały list napisany był odręcznie. Dlatego poniekąd chcę go napisać już dzisiaj, bo nie jestem przekonana jak długo będę względnie sprawna, a wydruk komputerowy wydaje mi się taki chłodny, obdarty z jakiegokolwiek uczucia...
No dobra. Uwierz mi, że to naprawdę nie jest dla mnie łatwe, ale muszę to zrobić, muszę ci wszystko wytłumaczyć, bo na to zasługujesz.
Wiem o tym, że dogadywałeś się z moją mamą. Odkryłam to jednak dosyć późno, bo była naprawdę bardzo uważna, żebym się o wszystkim nie dowiedziała, ale popełniła jeden poważny błąd – kiedy chciała, żebym pobrała jej jakąś wtyczkę do przeglądarki, bo się na tym nie zna. W porządku. Zostawiła jedynak włączoną kartę z Facebookiem. O ile nie jestem fanką jakiegoś przepierdalania wiadomości z samej ciekawości, a wtedy miałam to zupełnie gdzieś – dopiero wyszłam ze szpitala, o czym cię nie poinformowałam, więc jeszcze siły do końca nie wróciły. Ale mignęła mi na górze „jedynka" i powiadomienie, że: „Mariusz napisał(a) wiadomość".
Cojestkurdemaćgrane.exe
Musiałam to zrobić – musiałam wejść i sprawdzić, o co chodzi. Mam to szczęście, że mama nie jest jakoś zbytnio obeznana w soszyl midjach, więc nie jorgła się, że przejrzałam wszystko. I ja... naprawdę nie mam wam tego za złe. Rozumiem, o co wam chodziło. Ale sam fakt tej olbrzymiej troski sprawił, że poczułam się źle, a może raczej jeszcze gorzej, że samą swoją obecnością sprawiam, że się przejmujecie, boicie i nie jesteście w stanie normalnie funkcjonować bez myślenia o mnie non-stop i martwienia się o mnie. Przeczucia, jakie miałam od dłuższego czasu nie dawały mi spokoju, więc zaczęłam grać, że wszystko jest w porządku, bo pod względem fizycznym, rzeczywiście zaczęło się poprawiać, ale o tym na pewno wiesz.
W środku jednak... czułam każdego dnia cholerny niepokój. Czułam po prostu, że za niedługo zniknę, mimo że nic na to nie wskazywało. Zaczęłam mieć pewną obsesję na punkcie własnej śmierci. Coraz słabiej zaczęłam sypiać, bo średnio raz na godzinę się przebudzałam, żeby sprawdzić, czy dalej żyję. Spisałam wytyczne mamie odnośnie tego, jak chcę być pomalowana w trumnie, jak pochowana, w czym. Sukienka, którą kupiłam we Francji, wisi na widoku, mówiąc do mnie memento mori. Apetyt zniknął na dobre. Najchętniej żywiłabym się samym powietrzem popijanym tym cholernym niepokojem, który zalewał mnie codziennie, ale... to wszystko było tak nieuzasadnione, że nie chciałam nikomu tego pokazywać. Chciałam tylko w jakiś dobrym stylu odegrać ostatni akt tego przedstawienia, dlatego poprosiłam Łucję o pomoc.
Tylko ona tak naprawdę wiedziała i wie, co się ze mną działo na samym finiszu. Nie chciała przystać na mój pomysł, ale powiedziałam, że tylko to tak naprawdę może dla mnie zrobić i chyba nie chce, żebym umarła zła na nią. Wiem, że to szantaż, że nie powinnam tak zrobić i jej wybuch płaczu utwierdził mnie w przekonaniu, że jestem cholerną egoistką i to może dobrze, że zdechnę za niedługo (takie miałam wtedy poczucie). Ale... naprawdę ciężko jest zachowywać się normalnie, mając wrażenie, że dowodzenie nad twoim ciałem przejmuje nieznany ci zbyt dobrze sukinsyn, który wysysa z ciebie resztki chęci do i tak marnego życia, czy do podjęcia jakiejkolwiek walki.
Mniejsza, wracamy do meritum.
Łucja dała mi numer do dobrego psychiatry, który zgodził się na to, abyśmy odbyli rozmowę przez skype'a. W normalnych warunkach bym się w życiu na to nie zgodziła, bo jednak kontakt lekarza i pacjenta w takim momencie wydawał się kluczowy, ale... nie chciałam się w ogóle zdradzić mamie z tym, co się dzieje. A wiem, że musiałabym to zrobić, gdybym powiedziała, że musi mnie gdzieś podwieźć.
Pogadaliśmy. Wybrałam akurat porę, kiedy starszych nie było. Zdiagnozował mnie. Nie będę cię tu zanudzać tą psychiatryczną nowomową. Chodzi po prostu o to, że taka przypadłość jak moja jest częsta u osób, które chorują na śmiertelne choroby. Przecież patrzenie pozytywnie w przyszłość kiedyś się musi skończyć, kiedyś braknie też siły na uśmiechanie się pełną gębą, kiedy jest jak jest. Można porównać to do momentu, kiedy uśmiechasz się do siebie w lustrze i zauważasz, że szpinak lub inny listek przykleił ci się do przedniego zęba. Usuwasz go, ale dalej się obawiasz wyszczerzać, mimo że nic nie powinno cię zaskoczyć. A jednak.
Łucja przemyciła dla mnie leki na receptę, którą sama zrealizowała. I mimo początkowego sceptycyzmu, czuję się teraz spokojniejsza.
Ale wiem, że umieram. I mimo tego, że chcę dalej żyć, że chcę żyć dla ciebie, z tobą i dzięki tobie, to wiem po prostu, że każdy ma określony czas na tej ziemi, a moja wskazówka godzinna, ta krótsza, nieubłaganie zbliża się do dwunastki.
Zabrzmiało to cholerne dramatycznie, a naprawdę, nie miało. Powoli zaczynam godzić się z tym, że nigdy nie zacznę żadnych studiów, a to wydawało się być najważniejszym celem całego mojego życia... Od pierwszej klasy podstawówki rodzice mi powtarzali, że mam się uczyć, bo muszę zdobyć dobre wykształcenie i znaleźć dobrze płatną pracę. Pieniądze... ich nigdy nam nie brakło. Miałam wszystko. Może dlatego dopiero teraz, tak późno, zdaję sobie sprawę jak niewiele znaczą. Ile bym teraz dała za to, żeby przeżyć chociażby miesiąc samodzielnego, dorosłego życia za tysiąc złotych, w jakimś mikroskopijnym pokoju na stancji w Łodzi czy innym miejscu. Brzmi okropnie, prawda? Ale mam olbrzymi żal do losu właśnie za to, że wielu tych okropności nie zaznam. Wydaje mi się, że każdy powinien przejść swoje, bo wtedy naprawdę czuje, że żyje. Pamiętasz „Dziady" Mickiewicza? Jeżeli nie, to cały czas namiętnie myślę o tym, że ta dwójka dzieci nie trafi nigdy do raju, bo nie zaznały goryczy tutaj, na ziemi. Ja wprawdzie dzięki tej diagnozie poczułam nieco gorzkiego smaku na języku, ale mam w sobie lęk, że to może być za mało, żeby było mi dobrze tam, dokąd za niedługo pójdę.
Jednak dzięki wakacjom czuję, że udało mi się trochę tego życia ugryźć, zasmakować, wyjść poza ten pokój, poza swoją strefę komfortu i zrobić coś szalonego, tak totalnie niepodobnego do mnie. Zresztą doskonale wiesz, o co chodzi, nie muszę cię tym zanudzać. Jestem pewna, że teraz wyobrażasz sobie to wszystko, co przeżyliśmy razem we Francji. Mimo wszystko codziennie budzę się z poczuciem wdzięczności za ten czas. Za ten przyspieszony kurs przeżywania rzeczy, które powinien przeżyć każdy nastolatek – ucieczkę z domu, zakochanie się, pójście na imprezę, wakacje z przyjaciółką... zresztą wiesz, o co chodzi. Ponownie.
Kiedy pisałam tą listę, którą dołączam tutaj, nie spodziewałam się, że przekraczanie własnych granic komfortu może przynieść tak olbrzymią satysfakcję. Czasami łapię się na tym, że to przecież niemożliwe, żeby to wszystko się udało, żebyś Ty był prawdziwy, żebyś w ogóle się mną zainteresował i... no wiesz. Ale to może niedobrze... każdego dnia tego mojego dupnego humoru bez wspomagaczy (wspaniały eufemizm dla psychotropów tak btw) czułam, jak rozrywa mi się serce na myśl, że Cię tu zostawię. Nawet nie chodziło o to, że jedno z naszych spotkań stanie się tym ostatnim, nie zostanę przytulona, pocałowana i takie tam. Obawiałam się tego, jak Ty to zniesiesz. Widziałam, jak Ci zależało na tym, żebym się zaczęła leczyć, żebym zaczęła walczyć. Jak – mimo wszystko – ciągle wierzyłeś i to się na pewno nie zmieniło, że mi się uda. A ja Cię tak... zawiodłam. Nie mogłam znieść tego poczucia. Jeszcze wkręcałam sobie samotne święta moich rodziców i po prostu poczucie winy mnie dusiło w gardle, jakby chciało je rozerwać. To jest chyba jedno z najgorszych uczuć, jakie można doznać.
Przepraszam cię za to, Maniek. Przepraszam, że nie byłam wystarczająco silna, żeby przez to przejść, żeby nasz wspólny czas się wydłużył. Kiedyś obiło mi się o uszy, że nastawienie to połowa sukcesu. Moje pozytywne nastawienie w pewnym momencie, jak już wiesz, przestało istnieć. Może to moja wina, że mnie już nie ma. Nie wiem. Wiem tylko tyle, że jestem już zmęczona walką z objawami, samą sobą i tymi cholernymi wyrzutami sumienia.. A kiedy jest się zmęczonym, najlepiej jest zasnąć... ja chyba właśnie poszłam spać. Żałuję tylko, że nie obudzi mnie Twój buziak w czoło i uśmiech z rana, że nie zobaczę tych Twoich zaspanych oczu. Że nie otoczysz mnie ramieniem i nie pogadamy w łóżku o głupotach. Przepraszam, nie mam siły...
Jestem ciekawa, jak umarłam. Mam nadzieję, że bardzo się nie męczyłam. Najlepiej, żeby nikt tego nie widział. Żeby nie czuł tej bezradności, że nic nie może zrobić. Och Boże, znowu te wyrzuty sumienia...
Powoli zbliżam się do końca tego listu, ale chciałam poruszyć jeszcze jedną kwestię. Tak jak wcześniej wspomniałam, nie wierzę w Boga, bogów czy co tam można jeszcze wymyślić. Liczę jednak na to, że w jakiś sposób pozostanę obecna w Twoim życiu. Że będę mogła Ci w jakiś sposób pomagać. Jakby tak spojrzeć na to z innej strony, pewnie byś dużo skorzystał na mojej śmierci. A przynajmniej się postaram to zrobić.
A teraz mały apel dla ciebie – proszę Cię, Mariusz, nie rób żadnych cyrków. Nie przesiaduj u mnie na cmentarzu w każdej wolnej chwili, nie wkładaj mojego wywołanego zdjęcia w ramkę i nie stawiaj go na komodzie koło telewizora, bo przyjdę do Ciebie w nocy i Ci nakopię do dupy, przy okazji robiąc Paranormal Activity. Uznajmy po prostu, że nigdzie się nie wybrałam, tylko ciągle z Tobą jestem, więc nie musisz rozpaczać. Przyrzekam, że zostanę z Tobą na zawsze, nawet jeżeli znajdziesz sobie za tydzień jakąś fajną dziewczynę, potem żonę, będziesz miał gromadkę dzieciaków, a potem mięsień piwny i jedyny sport, jaki będziesz uprawiał, to wyczynowe oglądanie tv w jednej pozycji. Po prostu obiecaj mi, że spróbujesz odnaleźć szczęście. Uznajmy, że to mój testament, a to jest moja ostatnia wola – Mariusz ma być szczęśliwy. Ma się nie mazgaić, nie rzucać po ziemi z tęsknoty za mną. Tak naprawdę nic się nie kończy, tylko zaczyna się inny etap. Bardzo pozytywnie to zabrzmiało, prawda? Mimo wszystko ryczę jak debil. Ale Ty masz zakaz!
To chyba wszystko, co chciałam Ci przekazać. To niesamowite, ale już za Tobą tęsknię. Jestem pewna, że myślałam o Tobie tuż przed śmiercią i mimo wszystko byłeś ze mną cały czas. Do końca.
Trzymaj się dla mnie, mimo że ja nie potrafiłam tego zrobić dla Ciebie.
Bardzo Cię kocham,
Maja
____________
Od autorki: nie wiem, czy płakałam tak kiedykolwiek podczas czytania. Przeczytanie tego po roku od napisania tego opowiadania było czymś... wow. No nie spodziewałam się.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro