Dwudziesty drugi
Kiedy leżymy tak w moim hotelowym łóżku, jego głowa spoczywa na mojej piersi, a wolną ręką bawię się jego włosami, nie mogę powstrzymać uśmiechu. Zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że seks to nie jest rozwiązanie moich problemów, ale... ale jak tu się nie uśmiechać! Fantazją milionów kobiet na świecie jest to, żeby przeżyć upojne chwile z jakimś piłkarzem, a już na pewno każda z nas marzy o tym, żeby to się stało z ważnym dla niej mężczyzną. I u mnie tak się stało.
Powiedzieć, że było idealnie, to kłamstwo, bo nie było. Oboje byliśmy dosyć spięci – ja samym faktem, że to się zaraz wydarzy, a on się obchodził ze mną jak z jajkiem. W pewnym momencie myślałam, że kobiety to masochistki, skoro uważają to za przyjemne, ale później było coraz lepiej. Maniek nie puszczał mojej dłoni nawet na chwilę i patrzył się na mnie pewnym wzrokiem, pod którym czułam się naprawdę piękna.
Nie odzywam się ani słowem, bo myślę, że śpi. Zdaję sobie sprawę z tego, że jest zmęczony meczem, później... mną i całym tym cholernym dniem, a do tego trochę wypił. Ja za to w ogóle nie czuję się senna i mam dużo energii. Dawno nie czułam się taka pobudzona, taka... pełna życia. Mimo tego, że wiem, że to będą trudne miesiąca dla nas obojga, bo zdecydowaliśmy się jednak, że idziemy razem, a nie w pojedynkę, to nie chcę się obawiać następnych dni. Nie, kiedy mam go u boku.
Chwilę później Mariusz zadziera głowę i kiedy widzę, że nie śpię, obejmuje mnie mocno i przewraca w taki sposób, żebym leżała teraz u niego na piersi.
– A czemu to się nie śpi? - pyta, wkładając dłoń w moje zmierzwione włosy.
Nienawidzę, kiedy ktoś mi grzebie we włosach, w ogóle, kiedy ktokolwiek mnie dotyka, ale jego dotyk uwielbiam.
– Nie chce mi się spać – tłumaczę z uśmiechem na ustach.
Nie odzywa się, tylko patrzy mi z powagą w oczy. Nie wiem, o czym myśli. Ja myślę teraz o tym, że jest dla mnie bardzo ważny, jak nie najważniejszy na świecie i chciałabym, żeby to wyczytał z moich oczu.
– Nie zmęczyłaś się? - widzę ten szelmowski uśmieszek na jego twarzy.
Kręcę głową. No to fajne teksty się zaczynają, nie ma co! Udaję, że się obrażam za jego bezpośredniość (co kiedyś było normą) i próbuję wstać, ale wtedy jego dłonie mnie przyciskają ponownie do siebie.
– Gdzie?
– A tak się chciałam przejść – ironizuję.
– Teraz to ja cię już nigdzie nie puszczę – oznajmia, a bicie mojego serca idealnie pokazuje, jakie to zdanie zrobiło na mnie wrażenie.
Pewnie nawet czuje na sobie to kołotanie z prędkością trzystu metrów na sekundę.
– Nigdy – dodaje.
Nie puszczamy z siebie wzroku. On szuka mojej dłoni w pościeli i wkrótce mu się to udaje. A ja nachylam się nad nim i łączę nasze usta w pocałunku.
Teraz widzę, że życie uwielbia zaskakiwać i nic nie robi sobie z naszych planów. Przecież kiedy dowiedziałam się o chorobie, to ostatnią rzeczą o której pomyślałam i o której marzyłam, była miłość. A teraz? Całuję się z chłopakiem, na punkcie którego oszalałam do tego stopnia, że przestałam myśleć tylko o sobie i chcę w końcu ryzykować.
Mimo że całowaliśmy się tysiąc razy, a dzisiaj to chyba z dziewięćset, to nadal czuję to ciepło na policzkach, te uderzenia gorące, te motylki w brzuchu... to chyba jest to.
Właśnie t o, o czym marzyłam jako dziecko.
Leżę w jego objęciach i mam wrażenie, że czas płynie teraz inaczej, że godziny i minuty nie istnieją, że inni ludzie nie istnieją, tylko jest Mariusz i Maja. On tylko raz na jakiś czas całuje mnie w głowę. Milczymy, milczymy i jeszcze raz milczymy, ale to milczenie nie jest jakieś straszne. Ja w głowie próbuję wymyślić naszą przyszłość. Jestem też ciekawa, o czym on myśli. Ale po tym nieokreślonym czasie w końcu postanawiam się odezwać.
– Dobrze mi tu z tobą – słyszę.
– Mi z tobą też – odpowiadam zgodnie z prawdą.
Mimo to wiem, że nic nie może trwać wiecznie. Muszę wiedzieć, która jest godzina, czy dzisiaj jest w ogóle dzisiaj, jaki jest miesiąc i rok. Mam wrażenie, że minęły lata świetlne, nie wiem, czy jest już ranek przez zasłonięte rolety. Odrzuciłam cały otaczający nas świat. Ale muszę to przerwać – w końcu oni już za niedługo wylatują z powrotem do La Baule, a my...
No właśnie...
– No gdzie mi uciekasz? - próbuje mnie złapać, ale ja ze śmiechem mu się wyrywam i już stoję przy łóżku.
Jestem nieco skrępowana przez to, że widzi mnie całą w takiej okazałości, dlatego szybko narzucam jego koszulkę, którą znajduję przy łóżku.
– Wolę cię bez niej – rzuca i siada.
– Bajka się skończyła, trzeba wracać do normalności – tłumaczę, po czym wyciągam z kieszeni jeansów telefon.
– Bajka się dopiero zaczyna – kwituje moje słowa, po czym ubiera dół garderoby.
A ja nadal mam ochotę odwrócić wzrok. Niektórych nawyków nie da się pozbyć ot tak.
– O której macie samolot? - dopytuję, czując uginający się materac pod moim ciężarem.
Mariusz zagarnia mnie od razu ramieniem, a ja wpatruję się w sufit, prosząc Boga o litość. Jeżeli pod tą obietnicą bycia wymarzonym chłopakiem kryje się ciągłe głaskanie, przytulanie i całowanie, to mam przekichane! Ale nie to, że mi się to nie podoba...
– Coś po piątej – odpowiada po dłuższej chwili namysłu.
Czyli mamy jeszcze trzy godziny bycia razem, a potem...
– A wy się wybieracie na dalszą część mistrzostw czy...? - urywa, jakby bał się wypowiedzenia tego, że wracam do Polski, a co z tym związane – że już się nie zobaczymy.
No, przynajmniej przez pewien czas.
Poprawiam spadający na oczy kosmyk włosów i wpycham go za ucho, ale w jego miejsce od razu wskakuje nowy, a ja jestem coraz bardziej zdenerwowana. Przez cały wieczór odpychałam od siebie tę myśl i całkiem dobrze mi to wychodziło, ale kiedyś musiała wrócić.
– Dzisiaj wracamy do Polski. Taki był początkowy plan... - odpowiada i patrzę na dywan, na nasze stopy, wszystko po to, żeby nie spojrzeć mu w oczy.
Nie przeżyłabym tego.
Milczy, nie odzywa się. Pewnie myślał, że jeżeli teraz wszystko sobie wyjaśniliśmy, to przedłużę swój pobyt tutaj, ale... nie mogę. Już i tak zbyt długo zwlekałam, to idealny moment.
– Nie no rozumiem, rozumiem. Pewnie nie myślałyście, że aż tak daleko zajdziemy – zaczyna się śmiać nerwowo.
– Co? Nie! - na chwilę kompletnie odpłynęłam. - Po prostu... - nie umiem dobrać odpowiednich słów.
I wiem, że muszę mu spojrzeć w oczy, dlatego bardzo niechętnie prostuję się i próbuję załapać kontakt wzrokowy, ale... tak będzie najlepiej. Tak się powinno rozmawiać. Czuję przez to ucisk w żołądku i to, jak galopuje mi serce, ale... on się chyba zaraz ucieszy... chyba.
– Po prostu...? - próbuje mnie naprowadzić.
Jeden długi wdech.
– Po prostu nie mogę już zwlekać, bo... postanowiłam się jednak leczyć.
Widzę, jak szeroko otwiera oczy i jestem pewna, że zaraz padnie zdanie pochwalne dotyczące mojej decyzji, ale wtedy do pokoju wpada Łucja.
Zapłakana, niemal wyjąca Łucja.
Nigdy tak szybko się nie ubierałam. Nigdy nie byłam w jednej chwili tak bardzo zawstydzona i zmartwiona jak w tamtej chwili. Nigdy nie słyszałam takiego długiego „yyy?", jak wtedy, gdy przyjaciółka zobaczyła nas wyrozbieranych.
W duchu dziękowałam jej, że nie weszła chwilę wcześniej...
Pomimo ciągle purpurowych ze wstydu twarzy, ja i Mariusz postanowiliśmy wyciągnąć z niej informacje dotyczące tego, co się stało i dlaczego płacze. Ale póki co, blondynka na przemian zalewa się nowymi łzami i próbuje zetrzeć makijaż, a z jej ust wydobywa się niezrozumiały bełkot.
Mimo jej milczenia mam pewne przypuszczenia dotyczące tego, dlaczego płacze. I chyba nie tylko ja tak myślę.
Próbuję nie być taką egoistką, nie myśleć tylko o sobie w tej chwili i w ogóle, bo przecież w ostatnich dniach pobiłam chyba rekord podejmowania samolubnych decyzji, ale jestem na nią zła, że nie chce nam nic powiedzieć. A my tracimy czas na pożegnanie...
Tak, jestem okropną przyjaciółką, o czym wielokrotnie się przekonuję.
Po dobrych dziesięciu minutach Mariusz postanawia zacząć – kuca przed fotelem, na którym siedzi moja przyjaciółka, po czym zaczyna wypytywać. I kolejny raz uświadamia mi, że jest idealnym chłopakiem.
– Powiesz nam, co się stało? - próbuje powoli.
Odpowiada mu szloch. No tak, jeżeli Bartek ją skrzywdził, to na pewno nie będzie gadała z innym facetem, a już na pewno nie z jego kolegą!
– Ja spróbuję – oferuję się.
Piłkarz wstaje, a ja zajmuję jego miejsce. W głowie mam już różne teorie dotyczące tego co się mogło wydarzyć, nawet te najczarniejsze scenariusze i jestem gotowa dzwonić nawet na policję! Ale Łucja, mimo pogłaskania po kolanie, złapania za dłoń i obietnicy, że postaram się zrobić coś, żeby nie było tak do dupy, nie reaguje. Chociaż powoli ten szloch ustaje, a ja nie wiem, czy mogę to zaliczyć jako własny sukces, czy po prostu jakiś wewnętrzny głos podpowiedział jej, że nie może się mazać. Znając ją, ta druga opcja była naprawdę prawdopodobna.
- Pora przestać się nad sobą użalać – raz, dwa wyciera mokre policzki, wstaje i stojąc tuż nade mną przybiera jeden z najbardziej nieszczerych uśmiechów, jaki kiedykolwiek u niej widziałam. - To wasz wieczór!
Ja i Mariusz spoglądamy na siebie z wielką dawką dezorientacji. A moja przyjaciółka jak gdyby nigdy nic chodzi w kółko i sprząta – to poprawi zasłonę, to przestawi bardziej stolik, zaraz wejdzie do łazienki po zmoczoną szmatę po to, aby wytrzeć stolik i rzucić kilka zdań, że przecież jutro wylatujemy i musimy zostawić po sobie porządek. Mnie to raczej wygląda po prostu na chorobliwą wręcz próbę zajęcia myśli. Co ciekawe, nawet w najbardziej stresujących sytuacjach nie dawała ponieść się jakimś kompulsom.
Więc jest bardzo źle.
- Łucja... - zaczyna nieśmiało Mariusz.
Ta przerywa zamiatanie, podnosi głowę i rozgląda się nerwowo na boki, a kiedy jej wzrok napotyka nas, jest zdziwiona takim widokiem.
- Jeszcze tu jesteście? Musicie się pożegnać przecież – mówi, gestykulując przy tym zamaszyście. Aby lepiej jej wyszła ta pantomima, odstawia na bok szczotkę, która nie opiera się o łóżku i ląduje z hukiem na ziemi.
Zupełnie tak jak i moja przyjaciółka, która zaczyna ponownie płakać, chociaż dźwięki, które z siebie wydaje, niekoniecznie przypominają tradycyjny płacz. To brzmi niemal tak, jakby ktoś wbił jej nóż w ciało i obracał, patrząc na to jak cierpi i uśmiechając się przy tym.
- I to by było na tyle... - kończy żałosną historię, pociągając nosem po raz ostatni.
Dla mnie to jednak za mało. Po tylu godzinach walki z nią, uspokajania i prośby o wyjawienie prawdy zdanie „Bartek mnie olał", to było totalnie za mało. Nie wierzę, że to wszystko odbyło się tak o, po prostu. Nie płakałaby, gdyby nie zrobił tego w spektakularnie niekulturalny sposób.
Tylko czy mam siłę wyciągać z niej prawdę? Jest prawie piąta rano, a ona leży ledwo żywa i nawet nie ma siły naciągnąć na siebie koca. Mimo że pęka mi serce, kiedy patrzę na nią, wiem, że muszę odpuścić. Łucja taka jest – jak się zaprze, nie powie nic.
Przechodzi mi przez myśl, że jeżeli nie zmieni zdania, to na łożu śmierci zażyczę sobie, żeby powiedziała mi prawdę.
Ale teraz to mnie nie śmieszy tak, jak kiedyś. Na myśl o trumnie dostaję dreszczy. Przykładam głowę do poduszki i obracam się na bok, patrząc na miarowo unoszące się ramię przyjaciółki, co symbolizuje, że oddycha. Co jakiś czas większy szloch szarpie jej ciałem, ale oddycha.
Ja za to podwijam nogi pod brzuch i przyjmuję pozycję embriona. Tyle czasu oswajałam się z myślą, że umieram. W sumie nie sposób było, codziennie odczuwając na sobie skutki przyjaźni z moją przyjaciółką. Ale dzięki temu, że byłam coraz słabsza, coraz więcej włosów wyciągałam ze szczotki i coraz mniej mogłam zjeść, wiedziałam, że nie mam odwrotu i muszę się z tym pogodzić.
Aż nadszedł czas wycieczki do Francji. I to genialne Euro. Przecież jeżeli chłopaki wyszli z grupy, to może i ja jestem w stanie wyjść z choroby?, przechodzi mi przez myśl. I co ciekawie, nie ganię się za to pozytywne myślenie. Ogromne ciepło rozlewa się w moim brzuchu na samą myśl, jakich mam wiernych kibiców, którzy uważnie czekają na zagranie z mojej strony.
Przewracam się na plecy i głęboko wzdycham.
Będę się leczyć.
Będę się leczyć.
Będę się leczyć.
Powtarzam to zdanie niczym mantrę, aby nic nie wybiło mi z głowy tego pomysłu. Już to obiecałam Mariuszowi.
Boże, kiedy tylko o nim myślę, wiem, że nie mogę zrezygnować. Dlatego po omacku sięgam po telefon. Zimny przedmiot ląduje w mojej dłoni dosyć szybko, a ja jeszcze sprawniej piszę smsa do mamy. A później do mojego lekarza, żeby przypadkiem po nocy wypełnionej wątpliwościami nie zrezygnować.
Będę się leczyć.
O tym, że noc była zabójczo ciężka zarówno dla mnie jak i Łucji, przekonuję się już rano, widząc najpierw napuchniętą twarz blondynki, która nie odzywa się ani słowem pakując swoje rzeczy. Ja widzę siebie w lustrze i swoje wielkie sińce pod oczami. Do nich również zdążyłam się już przyzwyczaić i postanowiłam nic z nimi nie robić. Chcę widzieć, jak najpierw wyraźnie się powiększą, reagując na leczenie, a później... później znikną.
Mam w sobie tyle woli walki, że to uczucie mnie po prostu rozsadza. Mam ochotę przenieść góry. I to nie jedną!
Mój zapał jednak nieco gaśnie, gdy przypominam sobie, że to dzisiaj. Dzisiaj to czas rozłąki z Mariuszem na nie wiadomo jak długi okres. Przechodzi mi przez myśl, że może i na zawsze, ale błyskawicznie uciszam tę myśl. Nie pozwolę na to.
Ale mimowolnie nie mogę przestać się smucić. Widzimy się teraz po kilka razy dziennie, a kontakt mamy ze sobą prawie cały czas. Jeżeli chodzi o mnie, nie wyrzucam go z głowy nawet na minutę i cały czas myślę, co może robić, o czym może myśli. I tu się nic nie zmieni w tej materii.
Jest lekko po ósmej, a aby się nie spóźnić, na lotnisku musimy się znaleźć maksymalnie po dziesiątej, co – biorąc pod uwagę transport jakim będziemy się poruszać – może graniczyć z cudem.
Z rozmyślań wyrywa mnie dźwięk zamka błyskawicznego walizki Łucji.
- Jestem gotowa – odzywa się pierwszy raz tego dnia. Wiem, że nie jest zła na mnie. Ona po prostu woli nie mówić nic, będąc w złym nastroju, aby na nikogo nie naskoczyć.
- Świetnie.
- Zejdę już na dół i poczekam na ciebie – komunikuje, zbliżając się do drzwi.
- Pospieszę się – obiecuję.
Wtedy Łucja w drzwiach spotyka się z Mariuszem i kradnie mi cenne sekundy na pożegnanie z nim, kiedy nie może zdecydować, jak go wyminąć. Zerkam na zegarek i stwierdzam, że jest punktualnie, bo omówiliśmy się właśnie o ósmej na nasze... pożegnanie.
- Cześć, Mariusz – rzuca jeszcze i uśmiecha się do niego blado.
- Do zobaczenia – kwituje z typowym dla siebie uśmiechem.
Ten jednak się zmienia wtedy, gdy drzwi się zamykają. Widzę na jego twarzy wielkie zdenerwowanie i sama nie wiem, co mam zrobić, na jaki temat zagaić rozmowę. Wydaje mi się, że konwersacja o moim wyjeździe, chorobie i śmierci nie są zbyt pożądane.
A on podchodzi najpierw na jeden kroczek, potem na drugi, aż odtrąca moją rękę z rączki walizki i tak po prostu mnie całuje, przytulając z całej siły. Zastanawiam się, czy nie włożył całej siły w ten pocałunek, bo brakuje mi aż tchu, ale kiedy kończy i trącam jego nos swoim wiem, że na pewno nie zapomnę tego uczucia.
- Jędza kazał mi powiedzieć, że mimo wszystko ty i ja, czyli M&M'sy nadal będziemy w jednej paczce – szepcze, przykładając usta do mojej skroni.
Śmieję się krótko, słysząc to określenie.
- Mi Jędza kazał powiedzieć, że bardzo mi na tobie zależy – rzucam.
Mariusz robi wielkie oczy.
- Naprawdę? - pyta.
- Naprawdę mi zależy. To o Jędzy zmyśliłam – śmieję się i daję mu nieco przestrzeni.
- To ja sam od siebie powiem ci, że mi zależy. I zawsze będzie. Zawsze – podkreśla to słowo, a ja wiem, co chce mi dać do zrozumienia. Że mnie wspiera w mojej walce. I mimo że nikt z nas nie wspomniał o mojej chorobie, to jej widmo zawisło między nami i spogląda złowrogo.
Patrząc mu w oczy, próbuję znaleźć jego dłoń. I udaje mi się to, jakby moja ręka była właśnie po to stworzona. Ta wielka magia tego miejsca, Francji, ta wielka euforia po wynikach Polaków mi mówi, że musi być dobrze. Ale zawsze jest druga możliwość, którą również trzeba będzie wziąć pod rozwagę. Patrzę przelotnie na telefon, chcąc uzmysłowić sobie, ile jeszcze mamy czasu. Najchętniej ten moment przesuwałabym w czasie tak długo, jak to możliwe, ale wiem, że już nie mogę. Było słodko wczoraj, jest teraz, musi być też czas na racjonalność.
Dlatego nie puszczając jego ręki sadzam go na posłanym już łóżku. Przez chwilę myślę o tym, co się działo na nim w nocy. Ten krótki błysk w jego oku informuje mnie, że i w jego głowie mignęła taka myśl. Prawdopodobnie pomyśleliśmy też o tym, że mogłabym mu usiąść na kolanach, ale zbywam tę myśl odchrząknięciem.
Za szybko, dodaję sobie jakby na usprawiedliwienie swojej rozwiązłości w głowie. Jeszcze będzie czas na podobne rzeczy.
Musi.
Siadam zatem koło niego. I mimo że jest to trudne, muszę spróbować wyłożyć kawę na ławę.
- Napisałam w nocy smsy – zaczynam, patrząc na dywan. Maleńki paproch nieco wybija mnie z rytmu.
- Tak? – dopytuje, jakby chciał, żebym zaczęła gadać, bo upływa nam czas.
Ganię się za to w duchu.
- Tak. Mama odpisała niemal natychmiast. Lekarz... jakąś godzinę temu – przenoszę wzrok na nasze dłonie które kładę teraz na jego kolanach. – Może przyjąć mnie na oddział praktycznie od razu. Zrobić badania, ocenić szanse.
Naprawdę boję się spojrzeć mu w oczy, boję się zobaczyć, że ma wielką nadzieję na to, że będzie pięknie. Nie chcę go zawieść, mimo że mam tak mały wpływ na to, co się wydarzy w następnych miesiącach.
- To... wspaniale – wydusza z siebie w końcu, chociaż wiem, że nie wie, co ma na to odpowiedzieć. Prawdopodobnie myśli o tym samym, co ja – że to jeszcze nic nie znaczy.
- I myślę, że powinniśmy teraz porozmawiać chociażby przez tą chwilę, na temat tego, jak to oboje widzimy – w końcu mam na tyle odwagi, by podnieść wzrok i na niego spojrzeć.
Te kilkanaście minut to faktycznie za mało czasu, aby wskazać, na czym polega tragizm sytuacji. Podzielić się z nim szacunkami lekarzy, wspomnieć o metodzie, którą chcieliby zastosować, wytłumaczyć, dlaczego jest nowatorska. A potem spróbować ustalić, jak będą wyglądały najbliższe miesiące, nasz kontakt ze sobą. I w ogóle.
Macham szybko ręką, kiedy mówi, że nie wybiera się na żadne wakacje, że chciałby być ze mną przez ten cały czas i że odpocznie kiedy indziej. Nie pozwalam na to – wiem, jak bardzo wycieńczające jest granie i trenowanie na tak wysokim poziomie nieprzerwanie przez tyle miesięcy. Dlatego wolałabym, żeby po Euro jednak odpoczął i był ze mną myślami, czy to czasem ciałem na sto procent. I żeby dawał mi tej siły.
Obiecuję, że nie będę go okłamywała nawet, jak będzie bardzo źle. Całuje mnie po raz ostatni w tym wypełnionym wspomnieniami pokoju, po czym odprowadza mnie na recepcję, gdzie czeka już na mnie Łucja i przekazuje bagaże.
Trzyma mnie jednak za dłoń sekundę za długo, przez co wiem, co tak skrzętnie chce przede mną ukryć, ale zdradziły go oznaki ciała.
On się naprawdę boi.
Ta myśl sprawia, że płaczę całą drogę na lotnisko. Podczas odprawy nieco się uspokajam, przypominając sobie, że przecież wcale się nic nie kończy, że tym bardziej mam motywację, żeby nie zmienić planów... ale kiedy podrywamy się od ziemi, mimowolnie znowu zalewam się łzami. Tym razem za sprawą zalewającego mnie uczucia wdzięczności, za ten czas. Ogrzewa mnie, jak ciepła herbata wypełniająca powoli pusty żołądek. To z jednej strony niepokojące uczucie, a z drugiej daje jakąś taką... nadzieje?
Świat tak dobitnie pokazał mi przez ostatnie tygodnie, że potrafi być wspaniałym miejscem. Że nie tylko muszę czekać, aż on mi coś da, że ja też mogę z niego czerpać garściami nie czekając na to, czy dostanę po głowie. Szybka relacja win-win. Jedno i drugie zwycięża.
Układam się nieco wygodniej na fotelu, przyciskam głowę do okna, aby przyglądać się białym chmurom. Jakie to jest zastanawiające, że musiałam faktycznie znaleźć się niemal na łopacie grabarza, żeby zdać sobie z tego sprawę. żeby zacząć w końcu przeżuwać dania, jakie przygotowało mi życie i samej dobierać posiłki w menu.
Uśmiecham się do siebie na myśl, że jestem jednak ciągle głodna tego świata, tych wrażeń... a przecież jedną z zasad zdrowego trybu życia jest to, żeby nie iść głodnym spać.
Również nie iść głodnym spać na wieki. A może tym bardziej.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro