Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Dwudziesty czwarty


Mariusz

Do końca swojego pobytu we Wrocławiu dwoję się i troję, żeby zapamiętała ten weekend na zawsze. Obserwuję uważnie jej reakcje, jakbym szukał potwierdzenia, że oszukuje, że wcale nie jest tak w deskę i że powinienem jej pomóc. Jak? Nie wiem. Nie wiem, o co tak naprawdę chodzi, a dowiedzenie się prawdy – zdaje się – graniczy z cudem.

Czuję się cholernie niekomfortowo z tym, że nie potrafię się cieszyć jej dobrym samopoczuciem. Jakbym był jakąś dwudziestoletnią żoną osiemdziesięcioletniego miliardera, która z napięciem czeka na jakiś wylew czy udar, żeby mogła przejąć cały majątek tego człowieka. Wiem, że źle to oceniam. Ale mam wyrzuty sumienia.

Mam wrażenie, że i ona ciągle ze mną igra, że im więcej widzi tej mojej niepewności w oczach, tym bardziej gra. Nie mam jednak na tyle pewności, żeby się zapytać, czy mam rację. A może po prostu bardzo się obawiam tego, co mi może powiedzieć?

Więc gramy razem – ja udaję, że tego nie widzę, ona udaje, że nie widzi, że ja widzę. Bardzo wesoło tam mamy.

Nasz obiad okazuje się całkiem smaczny, ale to pewnie dlatego, że mimo wszystko dziewczyna zachowała świadomość w momentach, w których postanawiałem stanąć za nią, gdy kroiła warzywa i składać pocałunki na jej szyi, czy po prostu sobie pozostawiła doprawianie. Wyszła całkiem przyzwoita uczta. Nawet smakowało ojcu, co odbieram za pewien komplement. Nie zmienia to jednak faktu, że czuję się przy nim mały, malutki. Jakby chciał, to mógłby mnie zdeptać, stratować, a ja bym go przeprosił za to, że stanąłem mu na drodze.

- Mamy zaproszenie do Anki – rzuca jak gdyby nigdy nic Renata.

Majka patrzy na nią pytająco.

- Ja i ojciec oczywiście. Ty nie powinnaś...

- Tak, wiem – odpowiada nieco ostro, co wszystkich nieco zaskakuje. Wymieniam dyskretne spojrzenie z kobietą. Chyba pomyśleliśmy o tym samym.

- Pojedziemy, posiedzimy trochę, co będziemy jak te dziadki w domu siedzieć, nie? – mężczyzna przejmuje inicjatywę i zabawnie trąca żonę w bok, pewnie dla rozładowania atmosfery, co po części mu się udaje.

- Kto tu jest dziadkiem, co? – pyta niby urażona, podnosząc się z miejsca.

- Mam nadzieję, że ja nim po tym weekendzie nie zostanę – rzuca Marek, patrząc na mnie wymownie.

- Tato... - przeciąga Majka zażenowana.

Próbuję puścić tę uwagę mimo uszu, bo nawet nie wiem, co na nią odpowiedzieć.

Mężczyzna jedynie podnosi ręce w geście kapitulacji do góry, po czym wychodzi z kuchni. Ja i moja dziewczyna postanowiliśmy pozmywać po jedzeniu. Wygląda to naprawdę modelowo – ja myję naczynia pod wodą, a dziewczyna je odkłada na suszkę. Po chwili się jednak zamieniamy rolami. Snujemy się, póki „starsi" nie wyjdą, po czym postanawiam zrealizować swój pomysł.

W momencie, w którym wpakowałem do wózka tą tabliczkę czekolady, postanowiłem zorganizować taki mini piknik Majce, tyle, że w jej pokoju. Stwierdziłem, że trochę urozmaicę jej dzień, a poza tym nadal z rozrzewnieniem przypominam sobie tamtejsze obrazki. I to, jak mi uciekła przed pocałunkiem wtedy, a ja się zastanawiałem, o co jej chodzi.

Nie chciała mnie tym obarczać...

Rozkładam koc na podłodze i w tej samej chwili do pokoju wpada dziewczyna. Ma jedno wielkie „wtf" na twarzy.

- Musiałaś wejść akurat teraz? – jęczę, widząc jej reakcję.

- Chyba tak. Aż się boję pomyśleć, co byś zrobił, gdybym tu nie weszła – odparowała. – Co ty robisz, co? – pyta zaciekawiona, kładąc dłonie na biodrach.

Nakreślam jej nieco swój plan.

- Ooo! – piszczy podekscytowana. – Tak jak w La Baule! – zauważa trafnie.

Z niejaką rezerwą patrzę na to, jak jest energiczna. Nie no. Musi być dobrze. Jest dobrze, czemu miałaby udawać?, próbuję się w duchu przekonać, ale mi to nie wychodzi.

Pomaga mi z przyniesieniem zimowej herbaty w termosie, dwóch kubków i ciasta, które jej mama upiekła na mój przyjazd. Ja do tego wyciągam kupioną czekoladę. Nie muszę nawet na nią patrzeć, bo wiem, że sobie wszystko przypomniała.

Leżymy potem na kocu przy świetle z małej lampki i oglądamy kolejny odcinek serialu. Umawiamy się, że jak wyjadę, to będziemy oglądać w tym samym czasie i komentować dany odcinek.

- Podoba mi się ten pomysł – potakuję, pijąc ciepłą herbatę w chwili, gdy pokazują się napisy końcowe.

- Tak jakbyśmy cały czas ze sobą byli – mówi z uśmiechem. – Chociaż kto powiedział, że cię puszczę – mruczy, po czym wiesza mi się na szyi.

Znowu pomarańczowe światło zapala mi się w głowie. Tak, zawsze była wylewna, ale czy aż tak? Postanawiam jednak na razie nie interweniować. To normalne, dziewczyny tak robią, niekoniecznie w chwili, gdy chcą oszukać.

- Życie tak powiedziało – odpowiadam ironicznie.

Kręci głową.

- A kogo interesuje życie? – przechodzi znowu na ten uwodzicielski ton i przesuwa jedną ręką, w dół...

- Majka...

- No? – robi niewinną minę, jakby zupełnie nie próbowała znowu zainicjować zbliżenia.

Nie jestem jednak w stanie tego zrobić. Nie, kiedy mam tyle wątpliwości w głowie. Szybko chwytam jej rękę. Jest zbita z tropu. Wyswobadzam się z uścisku i staję koło koca. Niewiele rozumie. Ja zresztą też. Wygląda to pewnie beznadziejnie, jakbym ją odtrącił. Ale nie mogę inaczej.

- O co chodzi? – pyta pierwsza.

- Właśnie sam chciałbym wiedzieć – podchodzę do drzwi i zapalam światło. Chcę widzieć dokładnie jej reakcję. W ciemności mogłaby mieć przewagę nade mną, bo łatwiej byłoby jej ukryć prawdę. Teraz, w świetle mocnej żarówki, może to być zwyczajnie trudne. Przywodzi mi to na myśl przesłuchanie na komendzie delikwenta zatrzymanego na gorącym uczynku.

Marszczy brwi. Siadam koło niej, jednak jest między nami pewien dystans, czego nienawidzę. Czułbym się z tym fatalnie, gdybym... wykorzystał okazję, kiedy mam głowę pełną myśli.

- Co...? – pyta po chwili.

Biorę głęboki wdech. Jak to ubrać w słowa, żeby nie zabrzmiało źle?

- Czy... czy wszystko z tobą w porządku? – pytam jak potłuczony. Pytanie brzmi co najmniej głupio.

Rzednie jej mina.

- Co? – powtarza znowu.

Postanawiam wziąć się w garść i lepiej oddać jej istotę problemu. A raczej quasi-problemu.

- Masz tak... dużo energii, cały czas gadasz, śmiejesz się, tańczysz, nieustannie dobierasz mi się do rozporka – wyliczam na jednym tchu – zastanawiam się po prostu, czy jest naprawdę tak dobrze, czy ściemniasz...

Patrzy mi prosto w oczy. Widzę, że jest zdziwiona moim pytaniem. Ja się cały czas zastanawiam, czy dobrze je zadałem. Pewnie będę pod prysznicem myślał o tym i odgrywał tę scenkę kilka razy, w kilku wariantach, uświadamiając sobie, jak beznadziejnie to brzmi.

- Czyli... to źle, że jestem radosna? – pyta niepewnie po chwili.

Kręcę energicznie głową, żeby jak najszybciej wybić jej z głowy ten pomysł.

- To o co ci chodzi?

- Po prostu... chcę wiedzieć, że wszystko jest w porządku. Że niczego przede mną nie ukrywasz – jak wcześniej dodaję, ale tylko w myślach. – Że będę mógł stąd wyjechać ze świadomością, że naprawdę czujesz się w porządku i to nie jest tylko teatrzyk.

Widzę, że analizuje moje słowa. Ja znowu się zastanawiam, czy dobór słów był właściwy. Czy nie przesadziłem. Najgorsze, co mogłoby się dzisiaj stać, to to, żebyśmy się pokłócili i w takim stanie wojny musieli się rozstać. Zaczynam żałować tych słów. Mogłem... inaczej. Ale wtedy zabiera głos.

- Nie, Mariusz. Jest naprawdę w porządku – odzywa się po chwili i nieśmiało podnosi na mnie wzrok. – Mam dobre wyniki. To znaczy... nie jest ani lepiej, ani gorzej. Lekarz ostatnio mi powiedział, że powinno być gorzej, a nic się nie zmienia... - tu się zastanawia przez chwilę i patrzy gdzieś przed siebie. – Dlatego chyba tak się cieszę wszystkim. Naprawdę nie musisz się martwić – dodaje, po czym postanawia rozplątać moje ramiona, które – nawet nie wiem kiedy – zaplotłem na kolanach.

Patrzy na mnie tak szczerze, tak z uczuciem... jakbym dysponował w stosunku do niej prawem łaski i te oczy mogły mnie do czegoś przekonać. Zastanawiam się, czy ktoś tak na mnie kiedyś patrzył z taką miłością, ale odpowiedź chyba dobrze znam.

- Przepraszam – odpowiadam bez większego zastanowienia. To słowo od razu ciśnie mi się na usta. – Po prostu...

- Wiem – ucisza mnie i przytula się. Od razu otaczam ją ramionami, napawając się tą chwilą.

Przepełnia mnie tak wielka fala uczucia, że zaraz mnie rozsadzi. To nie jest pożądanie, jakieś szczeniackie zauroczenie, które przejawia się tymi słynnymi motylkami w brzuchu. To jest takie ciepło, które rozlewa się w moim ciele jak... jak roztapiająca się czekolada. Uczucie równie słodkie jak ona, równie pożądane jak ten słodki przysmak.

Jestem wdzięczny za każdą chwilę z nią, każdą chwilę, w których pojawiła się w moich myślach, albo o mnie pomyślała. To brzmi tak tanio, kiczowato, ale rzeczywiście tak jest. Takie małe rzeczy mogą cieszyć, kiedy... kiedy...

Ta gorąca czekolada zalewająca mnie od środka sprawia, że jeszcze dwa inne słowa cisną się na moje usta:

- Kocham cię.

Nieruchomieje w moich ramionach, całkowicie zamiera. Aż się boję, że mi zaraz ucieknie, jak wtedy na plaży. Zaczynam się stresować na tę myśl. Znowu jesteśmy na kocu... ale chyba historia nie może się powtarzać, prawda?

Oddala się ode mnie na nieznaczną odległość i patrzy głęboko w oczy. Chcę zobaczyć jakieś oznaki paniki, cokolwiek. Nie robi tego jednak.

- Kocham cię – odpowiada.

Nie potrafię tego wyjaśnić, ale zaskakuje mnie o wyznanie. Bałem się, że zostanie bez odpowiedzi, bez echa. Ale dzieje się inaczej. Jest symetrycznie. Oboje się kochamy... niech to będzie dostateczny znak dla losu, że nie powinien nas rozdzielać, żeby tej symetrii nie zaburzyć...

Reszta wieczoru upływa nam na leżeniu i przytulaniu. Milczenie z nią jest o wiele bardziej przyjemne niż z jej matką. Majka zasnęła w moich ramionach na podłodze. Początkowo zastanawiałem się, czy ciekawiej nie byłoby spać dzisiaj na ziemi, ale nie chciałem, żeby obudziła się obolała. Do tego przez myśl mi przeszło, że nie chcę być połamany podczas jutrzejszego powrotu.

Wzdycham, myśląc o tym, że moja wizyta tutaj dobiega końca.

Przypominam sobie w duchu, że nie ostatnia. Będzie ich wiele. Może jak Mai się polepszy, to ona przyjedzie do mnie. Może moglibyśmy pojechać na małe wakacje kiedyś? Jestem ciekawa, o jakim miejscu marzyła. Myślę o tym, czy umie jeździć na nartach. Moglibyśmy się wybrać do Alp. Kiedy przenoszę ją na łóżko, wyobrażam sobie ją w ciuchach narciarskich, goglach na pół jej twarzy, w założonym kapturze, którego futerko układałoby się wokół jej głowy jak aureola. Patrzy się na mnie z uśmiechem i podpiera o kijki, kiedy robię jej zdjęcie, żeby to uwiecznić.

Układam ją na łóżku i przykrywam kołdrą.

A może nie, może moglibyśmy pojechać gdzieś do Azji. Może do Wietnamu? Ten kraj wydaje się bardzo tajemniczy, ciekawy. Na pewno byśmy się nie nudzili. Nie razem.

Składam koc i przewieszam przez oparcie fotela, potem odkładam pozostałe słodycze na biurko i schodzę umyć kubki na dół.

Wracam na górę. Przez chwilę mam wrażenie, że przestała oddychać. Ze stresu sam zamieram i przyglądam się jej, szukając oznak, potwierdzenia, czy jej klatka piersiowa się unosi, czy nie. Wzrok ze strachu płata mi figle. Po dłuższej chwili stwierdzam, że wszystko jest w porządku. Próbuję jakoś uspokoić serce, co nie jest łatwym zadaniem.

Idę pod prysznic i spędzam tam nieco dłuższą chwilę. Spłukuję się raz zimną, raz ciepłą wodą, żeby się ogarnąć. W międzyczasie słyszę, że przychodzą rodzice. Na myśl, że zobaczą mnie wychodzącego z łazienki w samych majtkach, robi mi się wstyd, dlatego odbębniam szybko resztę czynności i z prędkością światła wracam do pokoju.

Powoli się rozbudzam. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie nastawiłem sobie budzika. Mam nadzieję, że nie jest południe, bo to by znaczyło, że zostanie nam mało czasu... Otwieram powoli oczy. Maja leży twarzą do mnie i głaska mnie delikatnie po policzku. Zupełnie tak jak wtedy, gdy byliśmy we Francji...

Nie obudziliśmy się w południe, ale czas i tak działa na naszą niekorzyść. Dość długo przeciągaliśmy chwilę wyjścia z łóżka. W końcu jednak zaczyna nam burczeć w brzuchach, na co Majka odparowuje, żeby podać jej ciasteczka.

Gromię ją wzrokiem.

- Nie ma nawet takiej opcji, że zjesz na śniadanie jakieś gówniane ciasteczka – rzucam kategorycznie, stając na podłodze.

- Uważaj sobie – mruży oczy. – Te podłużne biszkopciki to najlepsze ciasteczka na świecie.

Śmieję się cicho, wkładając na siebie jeansy. Schylam się do niej i składam krótkiego buziaka.

- Myślisz, że sobie, że tym załatwisz sprawę? To była duża zniewaga – kontynuuje.

Kręcę głową z politowaniem.

- Ubieraj się, lalka – rzucam do niej, nie dając się złapać na ta gadkę, a następnie dobywam z torby podróżnej czystą koszulkę.

Po śniadaniu wracamy jeszcze na chwilę na górę. Żadne z nas jednak zbytnio nie chce podejmować jakiegokolwiek tematu, zdając sobie sprawę z tego, że każdy nieuchronnie stanie się okruszkiem, który doprowadzi nas do chatki złej Baby Jagi, czyli tematu wyjazdu. Rozstania...

Siedzę na skraju łóżka i przyglądam się wszystkiemu dokładnie, jakbym był w tym pomieszczeniu po raz pierwszy. Dziwię się sobie sam, że tak robię, jakbym... chciał zapamiętać każdy szczegół tego pokoju, żeby jak najdokładniej przypominać sobie wspólne chwile, które udało nam się spędzić pewnego, listopadowego weekendu.

Przesuwam wzrok po jasnych, niebieskich ścianach, które pasują jak ulał do białych mebli. Strop sprawia, że jest tu trochę bardziej przytulnie, nie tak surowo. Aby spotęgować to wrażenie, Maja porozstawiała na szafkach słodkie doniczki z małymi roślinkami. Nie pytałem jej o to, ale jestem pewien, że właśnie o to chodziło. Długie lustro na całą wysokość drzwi szafy daje dodatkową głębię pokojowi. Drzwi do niej są otwarte, na wieszaku powieszona jest czarna, połyskująca sukienka bez ramiączek. Mimowolnie wyobrażam sobie ją w tym stroju.

Majka zauważa, że patrzę na nią. Postanawia zagaić temat.

- Czemu ją wyciągnęłaś? – pytam.

- Hm? – odpowiada jakby nieco zdziwiona, że w ogóle postanowiłem poruszyć ten temat. – Aa... nie wiem. Jakoś dobrze mi, jak na nią patrzę – wzrusza ramionami.

- A już myślałem, że chcesz się w nią dla mnie ubrać – patrzę na nią wyzywająco czekając na to, czy pociągnie temat.

Trąca mnie stopą odzianą we wzorzystą, grubą skarpetkę. Ma na sobie do tego szare dresy i duży, workowaty, biały T-shirt. Dzisiaj zmieniła też chustkę na głowie – teraz zdobi ją brązowa, w panterkę, co nieco się gryzie z resztą outfitu, ale domyślam się, że pewnie właśnie jej o to chodziło.

Wygląda tak młodziutko... wiem, że brzmi to głupio, bo ma te 19 lat, więc chcąc nie chcąc, nie mogę wymagać od niej tego, żeby wyglądała jak zmęczona życiem i menopauzą poważna kobieta, ale mam wrażenie, że jej... stan... tylko to potęguje.

Odpycham od siebie te myśli.

- Na moje to mogłabyś chodzić nawet tylko w tej koszulce – rzucam, przenosząc jej stopy na swoje kolana.

Podnosi jedną brew ku górze, jakbym ją zaciekawił tym poglądem. Ale tylko przez chwilę.

- Każdy z was tak mówi, a wiadomo, że chciałby, żeby laska była wymalowana i wypindrzona – stwierdza, poruszając zabawnie palcami stóp.

- A ja jestem każdy? – pytam, udając obruszenie. O jakże będzie mi tego brakowało...

Ale tylko przez jakiś czas. Nigdzie się nie ruszamy. Przynajmniej mentalnie. Mentalnie przez następne tygodnie będę tutaj, na tym łóżku, na tym poddaszu, z tą moją wariatką.

- Ooo nie obrażaj się, widziałam, z jakim zaciekawieniem patrzyłeś na sukienkę – przewraca się na bok.

- Tak po prostu.

- Jasne, jasne.

Kręcę głową z uśmiechem. Niemożliwa jest.

Odwracam się i patrzę w tym samym kierunku, co ona. Jej biurko jest duże. Od razu wyobrażam sobie, jak siadała przy nim w czasie długich wieczorów i przygotowywała się do matury, którą zresztą świetnie zdała. Myślę sobie, jak głowi się nad jakimś wielolinijkowym zadaniem z matematyki, podgryzając gumkę na drugim końcu ołówka ze znanej firmy, denerwując się, że nie wie, jak się za nie zabrać. Za chwilę na myśl przychodzi mi obrazek, który przywołuje jej lekko zgarbione plecy nad zadaniem typu „Udowodnij", które zawsze było zmorą. Pokój jest tylko oświetlony przez światło lampki, słychać tylko skrobanie na kartce i raz po raz dźwięk odkładanego kubka z herbatą z dużym plastrem cytryny, którą zwilżała spierzchnięte usta i robiła sobie krótkie przerwy.

Teraz na biurku nie ma nic, poza tą lampką i kubkiem na długopisy i ołówki. Pod nim znajduje się kosz, a w nim sporo pozgniatanych kartek papieru.

- Uczysz się malować? – rzucam dla zagajenia, wskazując na kosz.

Znowu mi gdzieś odpłynęła myślami, bo w ogóle nie słyszy mojego pytania i patrzy na mnie bez zrozumienia.

- Masz pełny kosz – tłumaczę, wskazując na metalową klatkę, w której dokładnie widać, ile makulatury zgromadziła.

Przygląda mu się tak, jakby sama zastanawiała się, co on tam robi.

- Nie no, od czasu do czasu jak mi się nudzi, to coś sobie bazgrzę – tłumaczy.

- Mój portret? – ciągnę temat.

- Niee, nie potrafię malować małp – odpowiada niemal automatycznie.

Gratuluję jej doskonałej riposty.

Potem już oboje zgodnie milczymy, również przy pożegnaniu. Bo jestem pewien, że i tak mamy to samo na myśli. Ale czasem lepiej, żeby ich nie urzeczywistniać, tak, żeby nie stały się prawdziwe.

Powtarzam sobie to w głowie przez najbliższe dni, odpychając jak najdalej od siebie złe przeczucia. Ale ona sama mi je podetknęła pod nos jak sól trzeźwiącą. Nie zrobiła nic, co mogłoby zdradzić nadciągający nieubłaganie nasz mały koniec świata, ale wszystkie znaki, jakie podświadomie mi wysyłała, to zwiastowały.

Myślę o tym ciągle, aż dostaję gęsiej skórki. Próbuję coraz bardziej zajmować myśli, jakoś je powściągnąć, skierować w jednym kierunku, ale wiem, że to nierówna walka. I czekam na ostateczny rezultat jak na skazanie.

Dlatego, gdy kilka dni później dzwoni do mnie telefon, nawet nie muszę go podnosić, żeby wiedzieć, kto dzwoni i dlaczego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro