Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Dwudziesty

            Każę mu siąść na łóżku. Ja zasiadam jak najdalej mogę, bo nie umiem znieść jego bliskości w takiej chwili. I robię to, co powinnam zrobić na samym początku – po cichu, spokojnie mu to wyjaśniam. Mówię wszystko, ale nie patrzę mu w oczy. W pomieszczeniu nie słychać niczego, prócz mojego głosu, który wypełnia dobijającą przestrzeń między nami.

Kiedy kończę, długo się do siebie nie odzywamy. Ja mam wrażenie, że nie jestem w stanie wydusić z siebie żadnego słowa. Umiałam opowiedzieć tylko o diagnozie, szansach i nic poza tym. Mariusz milczy jak zaklęty. Nawet nie wiem, gdzie się patrzy. Wiem tylko to, że jest na mnie zły, chociaż słowo „zły" to za mało powiedziane. Nie ma chyba innego, lepszego wyrazu, które mogłyby oddać to, co mu zrobiłam.

Ja sama się sobą brzydzę. I żałuję, że nie mogę zdechnąć w tej chwili.

– Mam rozumieć, że nie zamierzałaś mi w ogóle powiedzieć? - straszy mnie swoim zachrypniętym głosem.

Nie reaguję. W zasadzie to nie wiem, czego chciałam. Chyba wszystkiego, ale nie da się. Przecież muszę dokonać wyboru, nie mogę zgarnąć pełnej puli, w której jest zdrowie, uroda, młodość, piękna figura i Mariusz.

– Możesz coś powiedzieć? - naciska.

Nieśmiało podnoszę głowę do góry. Wbija we mnie nieustępliwe spojrzenie, jest taki... inny niż na co dzień. Jakbym rozmawiała z zupełnie innym chłopakiem. Czy on... czy on ma łzy w oczach, czy moja wyobraźnia płata mi figle?

– Zamierzałam ci powiedzieć – mówię.

– Tak? Niby kiedy? - ciągnie dalej.

Jest w nim tyle oschłości, że gdybym teraz siadła koło niego, to pewnie by się odsunął. Gdybym się rozpłakała, to by mnie nie przytulił. Nie pocieszy mnie, że wszystko będzie dobrze, bo jest zły, ale... to i tak za mało powiedziane.

– Ja... nie wiem. Bo to nie jest łatwe – dodaję na swoje usprawiedliwienie.

Mariusz podrywa się z miejsca i zaczyna chodzić dookoła pokoju. Mierzwi przy tym włosy, zakłada ramiona na kark i tak chodzi, raz w jedną, raz w drugą. Nie patrzy na mnie w ogóle, ani nic. Naprawdę mu się nie dziwię. Zazdroszczę sobie, że nie muszę się sobie teraz przyglądać, bo nie wytrzymałabym tego.

– Wiem, że to nie jest łatwe, ale... ja w to nie wierzę – zatrzymuje się.

Wbija we mnie ten swój smutny wzrok, a ja... zaczynam beczeć jak dziecko. Mam serdecznie dosyć. To wszystko moja wina! Jeżeli nie chciałam mu powiedzieć, to mogłam nie dawać nadziei na coś więcej, nie poznawać go, a nie sprawiać, że teraz oboje mamy złamane serca.

Siada ponownie na łóżku. Chowa twarz w dłoniach i robi coś, o co go nie posądzałam – słyszę stłumiony, powstrzymywany płacz. Naprawdę nigdy nie widziałam, żeby się smucił, żeby był w takim stanie, przecież to pieprzony optymista! I nawet jak ktoś mu napsuł krwi, albo jak nie mogliśmy wielokrotnie dojść do porozumienia, to tylko na chwilę mi tak „gasł". Teraz obserwując taki obrazek, słysząc te dźwięki, nie jestem w stanie nic zrobić. Nie umiem się ruszyć, żeby go pocieszyć i powiedzieć, że będzie dobrze. Bo mu... naprawdę zależy. A ja tym zatajaniem prawdy go skrzywdziłam.

Sama przestaję nad sobą panować i zaczynam spazmatycznie oddychać. Każdym nieokrytym fragmentem ciała próbuję pozbyć się łez, które atakują mnie z każdej strony. Cholernie pragnę tego, żeby mnie po prostu przytulił i powiedział, że będzie dobrze. Ale nie będzie.

– Co teraz będzie? - pytam, licząc na to, że da mi odpowiedź, która usatysfakcjonuje nas oboje.

Próbuje się uspokoić, wyciera rękawami oczy, twarz, a kiedy patrzy na mnie spod opuchniętych, czerwonych powiek, mam dosyć tego dnia. Mam dosyć całego życia, całej tej planety. Wszystkiego.

– Nie chcę... cię zostawić – deklaruje drżącym, szarpanym spazmami głosem.

Patrzę na niego wielkimi oczami i sama nie wiem, czy dobrze słyszałam, czy się przesłyszałam. Czy on... właśnie powiedział, że nie chce mnie zostawić? Wie z czym to się wiąże? Jest pewien? Nie znienawidził mnie przez te moja kłamstwa?

– Mariusz... - zaczynam powoli.

– Cicho... - przesuwa się w moją stronę, przy czym pociąga nosem.

Wtula się w moje ramię, zupełnie tak, jakby bał się, że mu ucieknę, a ja automatycznie otulam go ramionami, żeby został ze mną już na zawsze.

– Jesteś za ważna dla mnie, żebym mógł tak po prostu z ciebie zrezygnować – podnosi głowę do góry, a nasze spojrzenia się spotykają.

Takie smutne ma te oczy... nie ma w nich tych wesołych iskierek, tej figlarności, tego Mariusza. Przez te oczy mam wrażenie, że mi podmienili chłopaka.

– Nie jesteś zły na to, że ci nie powiedziałam wcześniej? - pytam ostrożnie.

– Jestem... ale... próbuję to zrozumieć. Na twoim miejscu chyba zrobiłbym to samo – wypala.

Próbuję go sobie wyobrazić w takiej sytuacji. Wydaje mi się jednak, że powiedziałby mi to od razu. Przecież to anioł, a nie człowiek. On by nie pozwolił, żeby spadł mi włos z głowy, żeby działa mi się krzywda – sam mi to powiedział nie tak dawno. Nie okłamałby mnie tak, jak ja to zrobiłam.

– Ze wszystkim damy sobie radę – zapewnia, po czym ściska mocno moją dłoń. - Mamy siebie, to wystarczy, żeby się udało.

Wtedy uderza we mnie jedna, najważniejsza myśl – on sądzi, że ja chcę się leczyć, podjąć walkę z chorobą i dlatego tak mówi. Zaciskam mocno usta, powieki i zastanawiam się, jak po prostu go o tym poinformować. Nie przychodzi mi jednak żaden pomysł do głowy, więc postanawiam nie owijać w bawełnę, nie odkładać tego na potem – uczę się na błędach i wiem, że nigdy nie wyjdzie to na dobre.

Przełykam głośno ślinę, żeby powiedzieć krótko:

– Nie chcę się leczyć.

Prostuje się jak rażony piorunem. Tak jak myślałam – nie spodziewał się takiej decyzji. Ale ja jestem nieugięta – nieważne, jak mi na nim zależy. Szanse są cholernie małe, a nawet mniejsze. A nawet w razie podjęcia leczenia nie ma opcji, żeby to się nie rozpadło – on musi się przecież rozwijać, jeździć na mecze, nie będzie tam miejsca na chorą dziewczynę. A później, w razie jakby się udało – jaką mamy pewność, że moja przyjaciółka nie wróci i znowu nam nie przewróci życia do góry nogami?

– Jak to nie chcesz się leczyć? - wypowiada to zdanie z odrazą.

– No... po prostu.

Wstaje z miejsca i znowu zaczyna krążyć po pokoju. Już myślałam, że udało nam się dojść do jakiegoś porozumienia, ale jednak się pomyliłam. Chociaż... tak szczerze będzie lepiej, jeśli teraz po prostu się rozmówimy, nie będzie niedomówień. Nieważne, jak nas oboje to zaboli.

– Nie. Po prostu byś postanowiła powalczyć, a ty się poddajesz – tłumaczy.

Stoi tak i patrzy na mnie wyczekująco. A ja nie mam mu nic więcej do powiedzenia – wyjawiłam prawdę, to, że nie chcę się leczyć. Niech nie czeka na nic innego, bo tego nie dostanie.

– Poddajesz się, a masz całe życie przed sobą, nie chciałabyś myśleć teraz o tym, co będziesz robiła za dziesięć lat? Jak nazwiesz swoje dzieci?

Nie spotyka się z żadną reakcją z mojej strony. Odwróciłam tylko głowę, bo nie mogę na niego patrzeć. Nie, gdy tak stara się o mnie, kiedy już jest za późno na cokolwiek. Powinien dawno wpisać mnie na straty, a nie przekonywać.

– Tyle osób postanowiło zawalczyć i teraz nie żałuje, a ty... jesteś po prostu takim tchórzem – kiedy słyszę to słowo, coś we mnie pęka.

Nie wierzę, że mógł nazwać mnie tchórzem. Jasne, może i boję się wielu rzeczy, ale nie ma prawa nazywać mnie tchórzem, jeżeli chodzi o moją chorobę.

Podrywam się błyskawicznie z miejsca i staję tuż przed nim. Teraz nie ma we mnie ani grama smutku. Rozsadza mnie za to nieograniczona wściekłość. Zanim otworzę usta już wiem, że mogę żałować każdego wypowiedzianego słowa, ale nie jestem w stanie się powstrzymać.

– Nie masz pojęcia, ile nocy nie przespałam, kiedy się o tym dowiedziałam. Ile razy się zastanawiałam, co powinnam zrobić, czy się leczyć, czy może spróbować zapić się na śmierć, a śmiesz mnie nazywać tchórzem?! - nie panuję nad głosem i krzyczę na niego.

Pierwszy raz podnoszę na niego głos. I czuję się z tym głupio, ale nie daje mi wyboru.

– Masz rację, nic nie rozumiem, a wiesz czemu? Bo nie chciałaś mi o tym powiedzieć – jego głos jest spokojny, ale mimo wszystko słowa zadają kolejną ranę.

Odczekuję trzy sekundy, żeby choć trochę się uspokoić, ale to na nic.

– Nie chciałam ci nic mówić, bo nie chciałam być ciężarem, to chyba jasne? Ja wiem, jaki jesteś, że nie zostawiłbyś mnie samej, ale ja nie mogę cię ograniczać – wskazuję na niego.

Mariusz robi wielkie oczy.

– Jakie ograniczać? Naprawdę nie rozumiesz, że zależy mi na tobie i nic tego nie zmieni? Nie zostawiłbym cię z tym samej...

– Tak, a twoja kariera...

– W dupie mam karierę! - teraz to on krzyczy.

Odchodzę ten krok do tyłu, bo nie czuję się zbyt komfortowo. Pierwszy raz widzę go, kiedy jest aż tak wkurzony i trochę zaczynam się bać

– Są w życiu rzeczy ważne i ważniejsze. Jak myślisz, do jakiej kategorii ty się zaliczasz?

Milczę. Dobrze wiem, o co mu chodzi. Teraz tylko żałuję, że to zawędrowało aż tak daleko, że nie umiemy się od siebie tak normalnie odciąć, potraktować naszej znajomości jako taką „wakacyjną miłość".

– Co mam ci powiedzieć, żebyś postanowiła się leczyć? - zniża ton, jakby doskonale rozumiał, że źle się czuję, kiedy krzyczy.

– Nic nie możesz powiedzieć. Ja tę decyzję podjęłam już dawno temu – wzruszam ramionami obojętnie. Obojętnie, bo mam gdzieś, co teraz ze mną będzie. Bardziej zastanawia mnie, co z nim będzie.

A mogłam się nie godzić na kolejne wyjścia, nie dawać numeru telefonu... Jak zwykle nie pomyślałam.

– I nawet to, co się tutaj wydarzyło, nic dla ciebie nie znaczy? - w jego głosie słyszę rezygnację.

W głowie widzę obrazki, jakie nagromadziły się podczas tego krótkiego pobytu. Nigdy nie sądziłam, że pisząc tę listę, spotka mnie tutaj tyle różnych przeżyć i ludzi, o których po prostu nigdy nie zapomnę. Nie myślałam też, że spotkam tutaj... mogę to śmiało powiedzieć – miłość mojego życia, która teraz stoi tuż przede mną i błaga mnie o to, żebym jednak dała sobie tę szansę. Ten cień szansy. Ale ja nie wiem, czy mnie na to stać.

Czy stać mnie na zamieszkanie w szpitalu, brak włosów, ciągłą opiekę lekarzy. Na to, że nawet ostatnich chwil życia nie będę mogła przeżyć po swojemu.

– Znaczy – odpowiadam cicho.

– A ja? Ja coś dla ciebie znaczę? - tak jak się spodziewałam, postanawia się posłużyć i takim argumentem.

Wbijam w niego wzrok, błagając o litość. Nie chcę, żeby do tego podchodził w ten sposób – zachorowałam na długo przed tym, zanim go poznałam i nie powinien decydować o tym, co będę robić, jeżeli tak naprawdę jego to nie dotyczy.

– Znaczysz dla mnie cholernie dużo – mówię zgodnie z prawdą.

– To... jeżeli już nic innego cię nie motywuje, to pomyśl o mnie. Ja cię i tak nie zostawię, ale nie daruję ci, jeżeli nie powalczysz – obiecuje, przykładając moją dłoń do swojego serca.

Patrzę się na nasze stopy, jego dłoń szuka mojej, a ja się tak podle czuję, gdy mnie dotyka. Ja wiem, że nie mogę mu tego obiecać, że nie mam wystarczająco dużo siły, żeby nawet próbować. Przecież sukces leży w myśleniu, a ja w myślach jestem już dawno w grobie.

– Nie, to się nie może udać – kręcę głową, wyswobadzając się z żelaznego uścisku jego dłoni.

Staram się nie patrzeć na jego twarz, żeby nie wiedzieć, co teraz czuje, jak bardzo jest zawiedziony. Ale to moje zdrowie i moje życie. Moja decyzja. Jestem wyczulona na tym punkcie przez rodziców, którzy całe życie decydowali za mnie. Mimo że wiem, jak bardzo będę za nim tęskniła, za tym moim idiotą, za naszymi „nastoletnimi randkami", za spełnianiem moich kolejnych zachcianek, to wiem, że to będzie właściwe. Szybkie oderwanie plastra. Już teraz boli, a gdyby został ze mną do końca, to bolałoby jeszcze bardziej. A ja nie chcę, żeby cierpiał...

– Więc... co teraz? - jego pytanie odbija mi się echem w głowie. - Nie chcę cię z tym zostawić samej. Nawet jeśli... - przerywa, aby wybrać odpowiednie słowo – nie chcesz się leczyć.

Zaciskam wargi, miarowo oddycham, po czym powoli podnoszę wzrok, a nasze spojrzenia się spotykają. Nie mogę patrzeć na niego, kiedy jest taki... nieswój. Zupełnie inny człowiek. Właśnie Mariusz, a nie Maniek, nie Mario. Mam wrażenie, że strasznie się przez to wszystko postarzał i już nawet nie przypomina dziecka, co czasem mu wypominałam.

– Teraz... pójdziesz do swojego pokoju, przygotujesz się do meczu, a później wygracie to Euro – oznajmiam.

Wypuszcza szybko powietrze z płuc, bo wiem, że nie o taką odpowiedź mu chodziło.

– Ale co z nami?

Postanawiam rozegrać to po swojemu. Tak będzie najlepiej.

– Myślę, że nie powinniśmy się już spotykać.

Mam wrażenie, że zamiera na dźwięk moich słów. Robi wielkie oczy, otwiera usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie wydostaje się z nich nic sensownego. Wiem, co chce powiedzieć, ale to i tak nic już nie zmieni. Nie ma słowa, które posprzątałoby cały ten chaos.

– Ja myślę inaczej – zaczyna. - Damy sobie radę, uwierz mi.

– Nie damy – kręcę głową.

– Zobaczysz, że damy. Tylko daj mi szansę, a ją świetnie wykorzystam.

Tymi gadkami wcale nie ułatwia mi zadania – zaczynają targać mną wątpliwości, co do słuszności podjęcia dobrej decyzji. Ale przecież jeżeli dalej będziemy w to wchodzić, to będzie tylko gorzej, czego on tu nie rozumie.

– Ale ja sobie nie daję szansy. Nie wyobrażam sobie, że ja będę umierać, a ty będziesz na to patrzył – tłumaczę.

– Błagam cię, nie mów tak – podchodzi do mnie bliżej i chaotycznie szuka mojej dłoni, żeby móc znowu ją schować w swojej.

– Ale taka będzie rzeczywistość. Wolę, żebyś mnie pamiętał piękną i zdrową. Do tego nie chcę, żebyś się zadręczał. Masz sezon. Jest duże zainteresowanie twoją osobą...

– Proszę cię, nie mów o piłce nożnej w takiej chwili! - błaga rozpaczliwym tonem.

Myślę, że powinnam czym prędzej skończyć tą rozmowę, bo zaraz znowu zaczniemy płakać, a ja się zgodzę na to, żebyśmy ciągle byli razem, ale to nierozsądne. Nie mogę pozwolić na to, żeby był świadkiem tego wszystkiego. Po prostu nie mogę. Nie jestem taką egoistką, żeby kazać mu być przy sobie i przynosić codziennie prezenty, adorować mnie i Bóg wie co. Chcę mu dać wolność i normalne życie w przyszłości. Tylko i aż tyle.

– Mariusz, ale ja już podjęłam decyzję. Tak będzie lepiej, uwierz mi – oznajmiam po raz ostatni.

Puszcza moją dłoń i spuszcza wzrok na podłogę. To chyba właśnie koniec – przechodzi mi przez myśl. Mimo że właśnie tego pragnęłam, to poniekąd czuję się źle z tym, że właśnie tak to się kończy. Że tak bardzo go skrzywdziłam.

Bez słowa wycofuje się z pokoju. Odprowadzam go wzrokiem do drzwi i zamykam oczy ze strachem, gdy trzaska drzwiami. Z impetem opuszcza moje życie, w którym nie ma miejsca dla trojga – dla mnie, mojej przyjaciółki, choroby i dla niego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro