Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 4

Powrót do pokoju po rozmowie z Victorią nie należał do najprzyjemniejszych. Nie dość, że zarzucałam sobie nieumiejętność korzystania z magii, to jeszcze doszło do tego poczucie winy względem przyjaciółki. Coś mi mówiło, że zapomnienie o szczegółach naszego pierwszego spotkania raczej nie wpłynie pozytywnie na moją i tak nadszarpniętą relację z dziewczyną.

Weszłam do sypialni i pierwsze co, to opadłam bez siły na łóżko. Zgodnie z moją wcześniejszą prośbą, pokojówki zmieniły pościel na cieplejszą, więc zamiast jak zwykle się ślizgać, mogłam normalnie usiąść i zapaść się w miękkiej, grubej kołdrze. Ta wciąż pachniała nowością, ale przynajmniej sprawiała wrażenie mniej... eleganckiej. Satyny, jedwabie, atłasy i inne noszące znamiona „ekskluzywnych" kaszmiry, już dawno mi się przejadły. Zabawne, jak szybko można było zrazić się do luksusów, gdy miejsce, w którym się żyło, zaczynało przypominać klatkę.

Sięgnęłam do tyłu po jedną z czterech opartych o zagłówek łóżka poduszek. One także zostały zmienione i powleczone w poszewki, więc były wystarczająco sztywne, aby się na nich oprzeć. Wzięłam więc tę, która znajdowała się najbliżej, objęłam ją ciasno rękami, a następnie oparłam się o nią czołem. Dopiero wtedy zdobyłam się na głębokie, rozluźniające westchnięcie.

Moje napięte do granic możliwości mięśnie od razu zaprotestowały. Przyzwyczajone, że ostatnimi czasy bezustannie eksploatowałam złoża swojej magii, nie bolały tylko wtedy, gdy pozostawałam aktywna lub kładłam się spać. Całe szczęście, zazwyczaj starczyło pozostać przez jakiś czas w bezruchu, aby odzyskać choć część utraconej energii i znów móc działać.

Szczęście, bo nie miałam pojęcia, jak inaczej przetrwałabym regularne treningi z Casimirem. Wymagał ode mnie znajomości coraz to nowych zaklęć, a ja wciąż nie dorastałam mu nawet do pięt. Moje umiejętności, choć ewidentnie wzrosły pod jego skrzydłami, jeszcze przez wiele, wiele lat, nie miały być nawet w połowie tak rozwinięte jak umiejętności członków Rady.

Kogo ja zresztą próbowałam oszukać. Czemu w ogóle chciałam porównywać się z Najwyższym Radcą, czy jego świtą? Nie nadawałam się na Narzeczoną Krwi kogoś tak potężnego. Różnica naszych poziomów była zatrważająca.

Dobijałabym się dalej podobnymi myślami, ale w tym samym momencie moje rozważania przerwało ciche pukanie do drzwi. Nie musiałam się wysilać, aby zgadnąć, że to Leon sprawdzał, czy bezpiecznie dotarłam do sypialni.

– Proszę. – Niechętnie podniosłam głowę znad poduszki.

Na chwilę zrobiło się cicho. Już miałam założyć, że strażnikowi wystarczyło usłyszenie mojego głosu i odszedł, ale wtedy drzwi zaczęły się uchylać. Leon wsunął się do środka i w milczeniu rozejrzał po pokoju. Odkąd związałam się z Casimirem, był w moim pokoju może ze dwa razy i to wyłącznie w celach czysto służbowych (ponieważ nie zmieniłam sypialni, zlecono mu jej dodatkowe zabezpieczenie). Ograniczał widywanie się ze mną do minimum, więc teraz zapewne sprawdzał, jak wiele zmieniło się od ostatniego razu.

Cóż, on nie zmienił się wcale. Jedynie jego jasne, wpadające w szary odcień włosy zostały nieznacznie skrócone, toteż obecnie sięgały mu trochę poniżej linii uszu. Błękitne oczy wciąż pozostały jednak tak samo ciemne i tak jak wcześniej, wyraźnie kontrastowały z kryjącymi się w nich białymi punkcikami na tęczówkach.

Kiedy w końcu spojrzał na łóżko, a co za tym idzie zobaczył mnie siedzącą w sukience i tulącą się do poduszki, jego spojrzenie się nie zmieniło. Wciąż kryły się w nim uraza i brak zrozumienia. Wciąż towarzyszyły mu dokładnie te same uczucia, które pojawiły się w dniu rozprawy.

Jako pierwszy urwał kontakt wzrokowy. Chrząknąwszy, odwrócił głowę.

– Dostałem polecenie, aby sprawdzić, czy wróciłaś do pokoju. – Ukrył dłonie w kieszeniach spodni. Prócz nich miał na sobie białą, opinającą mięśnie koszulę i szarą kamizelkę w kratę. Nie wyglądał jak strażnik na służbie, ale, prawdę mówiąc, nikt tego od niego nie oczekiwał.

Od kilku tygodni Leon nie był już moim jedynym ochroniarzem. Mógł sobie pozwolić na drobne odstępstwa.

– Widzę, że wszystko jest w porządku, więc nie będę ci zawracał głowy. – Odwrócił się, aby położyć dłoń na klamce. – Wybacz, pójdę już.

Gdybym miała siłę, poderwałabym się z łóżka, prosząc, aby zaczekał. Tak tylko skinęłam powoli głową i zapatrzyłam się w trzymaną wciąż poduszkę. Nie miałam prawa zmuszać go, aby został. On z kolei miał prawo nie pałać do mnie sympatią. Ignorować moje nieme wołanie o pomoc.

Brak reakcji z mojej strony chyba go zaniepokoił, bo nie usłyszałam, aby drzwi na powrót się otworzyły. Zamiast tego strażnik znalazł się bliżej.

– America? – Nachylił się, ale nawet wtedy nie podniosłam głowy. Nie dotknął mnie, nie przykucnął. – Wszystko w porządku? – powtórzył, tym razem w formie pytania.

Nagle pożałowałam, że poprosiłam o zmianę pościeli. Że poduszka, którą teraz gniotły moje palce, nie pachniała żadnym bliskim mi zapachem.

– Jak... – zaczęłam niepewnie – Jak radziłeś sobie po stracie Alice?

Zaskoczyłam go. Domyślałam się, że tak będzie i wcale nie musiałam podnosić głowy, aby upewnić się, że miałam rację. Jak tylko padło imię Alice, usłyszałam, jak mężczyzna gwałtownie wciąga powietrze, a następnie równie szybko wypuszcza je przez nos.

– Dlaczego – urwał, bo był zmuszony odchrząknąć, aby jego głos stał się wyraźny – o nią pytasz?

Starał się zachować spokój i nie zdradzać płynących wraz z tymi słowami uczuć, ale byłam pewna, że pociągnęłam za cienką strunę. Możliwe, że strażnik nawet nie podejrzewał mnie o to, że pamiętałam o naszej dawnej rozmowie. O tym, że kiedy prowadził mnie na rozprawę Zandera, w dobrej wierze wyjawił mi, jak zginęła jego młodsza siostra.

Możliwe, że tak właśnie by było, gdyby nie fakt, że nie mogłam wyrzucić z pamięci słów, które wtedy wypowiedział. „Wspomnienia bolą tylko na początku, a po nich zostają jedynie koszmary. Z ich powodu nie powinno być ci przykro. Zasłużyłem na nie tak samo, jak na nienawiść Alice".

Nie umiałam odtworzyć wielu fragmentów tamtej rozmowy. Nie mogłam stwierdzić, czy Leon wypowiedział te trzy zdania w przypływie chwili, czy wręcz przeciwnie, kryło się za nimi coś więcej, aniżeli wyłącznie puste słowa. Nie chciał wtedy, aby mu współczuć. Uważał, że choć po części to, co stało się z Alice, było w dużej mierze jego winą. Kiedy dziewczyna okazała się bowiem Nersai, właśnie jemu powierzono zadanie doprowadzenia jej przed oblicze Rady. Siostra znienawidziła go wtedy za bezmierne posłuszeństwo, jakim wykazał się względem Najwyższego Radcy. Za zdradę własnej magii, którą powierzył w ręce kogoś innego.

Splotłam palce u rąk.

– Alice obwiniała cię za to, że postąpiłeś inaczej, niż by tego chciała – zaczęłam, przełykając ślinę. Jeśli Leon dostrzegł, że trzęsą mi się dłonie, nie skomentował tego. Zerknęłam kątem oka, czy on sam jakoś zareaguje, ale ani drgnął. Siedział w bezruchu, wpatrując się w zamknięte drzwi. Postanowiłam kontynuować: – Robiłeś rzeczy, z którymi twoja siostra się nie zgadzała, bo uważałeś, że postępujesz słusznie. Nawet wtedy, gdy zarzucała ci zdradę, starałeś się jej pomóc. Nieważne, że ona myślała inaczej. Znosiłeś to, ponieważ chciałeś ją uratować, prawda? Bo gdybyś faktycznie zdążył przyprowadzić ją wtedy przed oblicze Rady, udałoby ci się ją ocalić.

Zacisnęłam usta i czekałam. Leon milczał przez około minutę, analizując moje słowa.

– Właśnie tak to widzisz? – gdy w końcu się odezwał, jego głos był przesiąknięty bólem, zmęczeniem. – Że uważałem Alice za zepsutą czarownicę, którą jedynie Rada mogłaby naprawić?

Drgnęłam.

– Nie o to mi...

– Alice nie różniła się niczym ode mnie czy od ciebie – przerwał ostro, zanim zdążyłam się wytłumaczyć. Kiedy zorientował się, że zareagował impulsywnie, jego ton nieco zelżał, ale wciąż kryła się w nim uraza. – Była po prostu zagubiona, Americo. Alice... patrzyła na wiele rzeczy inaczej niż ja. Stworzyła własną wizję świata i trzymała się jej nawet wtedy, gdy inni za wszelką cenę starali się ją od niej odwieźć. Gdy ja próbowałem.

Przymknęłam powieki.

– Już nic nie rozumiem. Alice odeszła, bo uważała, że ją zdradziłeś. Obwiniasz za to siebie, czy ją?

Westchnął.

– To nie takie proste. – Na chwilę zapomniał o swojej rezerwie, bo nachylił się i splótł palce pomiędzy rozłożonymi nogami. – Może źle to zabrzmi, bo moja siostra już nie żyje, ale myślę, że obwiniam obie strony. Chociaż minęło dużo czasu, wciąż nie potrafię wybaczyć ani sobie ani jej. Sobie za to, że nie słuchałem dość dobrze, aby zrozumieć, dlaczego obrała inną drogę. Jej za to, że zamiast usiąść i wtedy na spokojnie wszystko mi wytłumaczyć, wolała nienawidzić tego, że bez zastanowienia nie opowiedziałem się po jej stronie. Z nami albo przeciwko nam. Nic pomiędzy.

– Tyle że właśnie to „pomiędzy" jest kluczowe – podniosłam, bo sama od wielu tygodni czułam, jakbym dryfowała w takim niezrozumiałym „pomiędzy". Tam, gdzie wszyscy dostrzegali wyłącznie czerń i biel, ja byłam szarością. Problem w tym, że szarość łatwo dało się przeinaczyć. W zależności od perspektywy, nazwać wypłowiałą czernią lub brudną bielą. Nie odrębnym odcieniem, a wypaczoną wersją tego, co znane. – Rzadko kiedy ktoś ma stuprocentową rację. Nim zacznie się oceniać, warto spróbować zrozumieć, dlaczego ktoś postępuje tak a nie inaczej. Sam mi to powiedziałeś.

Może nie dosłownie, ale tak, zrobił to. Właśnie w dniu, w którym opowiedział mi o Alice. Zdecydował się na wyjawienie sekretu swojej siostry, bo zależało mu, abym nie oceniała Zandera pochopnie.

Wierzyłam, że on także mnie w ten sposób nie oceni.

– Więc o to ci chodzi? – Spojrzał na mnie kątem oka. Nie wyprostował się. Wciąż zgarbiony, zaciskał palce dłoni tak, jakby dotykiem opuszków usiłował policzyć ilość kryjących się pod skórą kości. – Szukasz z mojej strony zrozumienia, bo na swój sposób myślałem, że jesteście z Alice do siebie podobne?

Drgnęłam. Dotarło do mnie, że nie powiedział „myślę", tylko „myślałem". Przestał widzieć we mnie cień swojej siostry. Jej podświadomie wciąż chciał wybaczyć, bo wiele z jej zachowania zrzucał na bycie Nersai. Moje postępowanie było dla niego z kolei zwyczajnie egoistyczne. Decydując się poślubić Najwyższego Radcę jeszcze przed skazaniem Zandera na usunięcie kłów, stałam się dla Leona gorsza od Alice.

– Nie szukam zrozumienia – skłamałam. Wyczuł to. – Chcę tylko wiedzieć, jak sobie potem poradziłeś z bólem. Z poczuciem winy. Z tym... wszystkim.

Rozluźnił palce.

– Nie poradziłem. – Wzruszył ramionami. – Zwyczajnie zacząłem zapominać. Z czasem pewnie i ty zapomnisz. Umysł jest skonstruowany tak, że prędzej czy później ból po danej osobie, po tym, co do niej czuliśmy, zwyczajnie staje się odległy. Nie znika, ale przestaje być tak odczuwalny. Wraca do nas wyłącznie wtedy, gdy sami mu na to pozwolimy.

Zacisnęłam wargi. Zapomnieć... Nie chciałam zapominać o Zanderze. Nawet jeśli wspomnienia sprawiały mi niemal fizyczny ból, a myśl, że nie stworzymy wspólnej przyszłości, tylko pogłębiała podświadomą tęsknotę, nie zamierzałam pozwolić, aby mój umysł wymazał go z serca. Kochałam go. Wciąż tak samo. Bez względu na wszystko.

Bez względu na to, że na moich oczach zamordował dwóch swoich pobratymców.

Zakrztusiłam się powietrzem, gdy znów pojawiła się przede mną tamta krwawa scena. Nie była może tak wyraźna jak wtedy, gdy byłam jej świadkiem, ale wciąż pozostawała pełna bolesnych, doskonale widocznych szczegółów. Ukryłam twarz w dłoniach na wspomnienie o krwi, która obryzgała twarz i dłonie Zandera, gdy ten oddał się we władzę furii. Gdy zabijał, nieświadomy tego, że jego zakrzywione, sztywne palce zagłębiają się w oczodoły szarpiącego się pod jego ciężarem wampira, a następnie wyrywają tchawicę drugiemu. Nie zdając sobie sprawy, że jego rysy stały się szorstkie, a mięśnie napięte, jak u szykującego się do ataku łowcy. Wargi, spomiędzy których wyłaniały się ostre kły, pokrywała czerwień.

Czy gdyby Alice pozbawiła życia kogoś jeszcze, nie tylko samą siebie, Leon wciąż wierzyłby, że potrafiłby jej wybaczyć?

Odetchnęłam głęboko i odsunęłam ręce od twarzy. Czułam na sobie wzrok mężczyzny, to, jak korzystając z chwili mojej nieuwagi, uważnie studiował każde zagłębienie na moim czole, czy zaciśniętych ustach. Siedzieliśmy w takiej ciszy przez długi czas. Każde z nas pogrążone we własnych wspomnieniach i roztrząsające, gdzie popełniło błąd. Kiedy miało to pierwsze potknięcie, które zadecydowało o sprowadzeniu na nas lawiny kolejnych zdarzeń.

Pomyślałam o moim Sylfie. Spotkanie z Żywiołakiem Powietrza powietrza, przybierającym postać wilka, a obecnie objawiający mi się niemal na każdym kroku, włącznie ze snami i podróżami po Księdze Wspomnień, było jednym z pierwszych nietypowych zdarzeń w moim życiu. Wciąż zdarzało mi się go zresztą widywać. Nie zmieniło się to nawet teraz, po odejściu Zandera. Zupełnie jakby Sylf był częścią mnie, a jego dusza (jeśli Żywiołaki posiadały duszę podobną do tej ludzkiej) nie mogła odejść w spokoju. Jakby od dawna próbował mi coś powiedzieć.

Może właśnie od tego należało zacząć? Dowiedzieć się, co tak właściwie zwierzę próbowało mi przekazać i dlaczego w jego otoczeniu tak często pojawiała się ostatnio dwójka małych dzieci? Zasięgnąć rady eksperta, który znał się na manifestacji żywiołów lub chociaż na magicznych zwierzętach.

Otworzyłam oczy, starając się pozbyć sprzed twarzy widoku ciał i towarzyszącego mi wtedy wilka. Już miałam zwrócić się do Leona z prośbą, aby zaprowadził mnie do Casimira, kiedy zorientowałam się, że coś się zmieniło.

Jakkolwiek ciała, Zander i krew rozmyły się w świetle wpadającym do sypialni, tak Sylf nie zniknął. Wciąż go widziałam.

Siedział po drugiej stronie mojej sypialni i z zadowoleniem uderzał długim ogonem w podłogę. Poruszał uszami w tył i w przód, jakby cieszył się, że w końcu zwróciłam na niego należytą uwagę.

* * *

Tego wieczora w pomieszczeniu było wyjątkowo chłodno. Vincent, który siedział przy biurku, już kilka godzin wcześniej ściągnął z łóżka szorstki pled, aby zarzucić go sobie na ramiona. Miał serdecznie dość leżenia na wznak na materacu, o chodzeniu w tę i z powrotem od ściany do ściany, nie było nawet mowy. Wcześniej spacerował, aby rozprostować kości, obecnie nie miał siły zrobić więcej niż dziesięciu, może dwunastu kroków. Siedział więc i bez celu wpatrywał się w ścianę. Gdyby miał nóż, lub chociaż długopis, liczyłby na niej dni, jakie przyszło mu spędzić w „celi". Jako że niestety niczego takiego pod ręką nie miał, pozostawało mu się przyglądać pustej, białej przestrzeni. Większość pozostałych elementów otoczenia, znał już bowiem na pamięć.

Nie przenieśli go. Mimo tego, co mówił mu Casimir, został tam, gdzie był od początku: w ciasnym pokoju przypominającym biednie urządzoną sypialnię. Odkąd do niego trafił, wystrój nie zmienił się właściwie wcale. Jedynie liczba strażników, którzy stali przed drzwiami dwadzieścia cztery godziny na dobę, aby choć na sekundę nie został bez nadzoru, wciąż rosła. Jakiś tydzień wcześniej Vincent naliczył dwóch ochroniarzy, obecnie było ich już czterech albo pięciu. Zabawne, że tak bali się, że ucieknie. Ledwie był w stanie przejść się po pomieszczeniu, aby dotrzeć z łóżka do biurka, czy małej klitki, która służyła za łazienkę. W ciągu ostatnich kilku dni (zaczynał tracić rachubę czasu), kilkukrotnie zdarzyło mu się upaść na drżące kolana. Wycieńczenie dawało mu się we znaki, miał nie tylko problemy z koordynacją ruchową, ale również ze wzrokiem. Obraz rozmywał mu się przed oczami, jakby wciąż chodził pijany. Nic nie pomagało. Ani leżenie, ani siedzenie, ani chodzenie. Wciąż zbierało mu się na wymioty. Problem w tym, że nie miał czym. Od przeszło dwóch tygodni, jak nie więcej, nie miał dostępu do krwi. Jeśli już lądował nad toaletą, wymiotował wypitą wcześniej z kranu wodą. Kiedy torsje ustawały, nie wstawał. Siedział na zimnych kafelkach, czekając, aż jego ciało przestanie się trząść, a głowa pulsować bólem. Miał wrażenie, że jego serce to zwalnia, to przyśpiesza, nie wiedząc, co robić w tak nietypowej dla niego sytuacji. Raz, gdy biło szczególnie mocno, Vincentowi przeszło nawet przez myśl, że będzie pierwszym wampirem, w dodatku jeszcze tak młodym, który dostał zawału.

Przymknął powieki i zmienił pozycję, aby zamiast w ścianę, patrzeć na drzwi. Jak na to, że znajdował się w podziemnym więzieniu, cele miał nad wyraz porządną. Miał dostęp do wody (zimnej, ale zawsze coś), na łóżku leżała prowizoryczna pościel, a na szafce przy drzwiach leżało na sobie kilka książek. Vincent zdążył już przeczytać z nudów dwie z nich. Jedna była o monarchii brytyjskiej, druga, nieco trudniejsza w przyswojeniu dla nocnego, opowiadała o ukrytych wymiarach. Po resztę, mimo znudzenia i braku jakiegokolwiek innego zajęcia, nie sięgnął. Najwyższy Radca postanowił widocznie z niego zakpić, bo pozostałe tytuły wiązały się ze sztuką pisania listów. Vincent nie miał pojęcia, że takie pozycje w ogóle istniały. Wolał umrzeć od gapienia się w ściany, niż czytać o precyzyjnym zaklejaniu kopert, czy dobieraniu odpowiednich wzorów znaczków. Miał jeszcze jakieś resztki godności.

A skoro o Najwyższym Radcy mowa, ten nie odwiedzał swego więźnia zbyt często. Robili to za to magowie na jego usługach. Gdy przychodzili, Vincent próbował się im opierać, ale głodówka i niemal miesięczne zamknięcie w ciasnym pokoju, sprawiły, że nie miał siły wyszarpnąć ręki, gdy tamci wkłuwali się w zagłębienie jego ramienia i pobierali krew. Nie czuł bólu. Czuł jedynie płynące w żyłach upokorzenie. Im więcej krwi wypływało z jego ciała, aby spocząć na dnie przyniesionych przez czarodziei, przeźroczystych fiolek, tym więcej pozostawało w nim miejsca na odrazę. Do nich, do Najwyższego Radcy, do samego siebie, że nie mógł nic zrobić.

Siedział tak kolejną godzinę, aż w końcu, gdy już zaczynał przysypiać na siedząco, do jego uszu dotarły stłumione głosy strażników. Zwykle nie rozmawiali między sobą o niczym szczególnym, więc chłopak już dawno przestał marnować energię, aby próbować ich podsłuchać. Tym razem jednak, do głosów ochroniarzy dołączył inny, cichszy.

Ku zdumieniu wampira, Casimir w końcu postanowił do niego zajrzeć.

Wszedł do pomieszczenia, nawet na niego nie patrząc. Jak zwykle miał pod krwawą szatą nienaganny strój. Długie włosy miał zaczesane na prawy bok. Tylko jeden, niesforny mogłoby się wydawać kosmyk, zamiast opadać tak jak reszta, do tyłu, falował przed jego lewym uchem. Nawet on zdawał się jednak idealnie pasować Casimirowi Regarte.

– Witaj, mój drogi – przywitał się, swoim zwyczajem od razu zdejmując krwawą szatę i odkładając ją na krzesło przy drzwiach. Poprawił mankiety białej koszuli i dopiero wtedy krytycznym wzrokiem przyjrzał się siedzącemu przy biurku chłopakowi. – Nie wyglądasz za dobrze.

– Ciekawe dlaczego? – słowa zgrzytały między jego zębami, gdy odwracał głowę w stronę maga. Przełknął przy tym z trudem ślinę, usiłując pozbyć się z języka natrętnej suchości. Ostatni raz odzywał się około kilkunastu dni temu. Nie mogło być z nim jeszcze tak źle, skoro nie zaczął jeszcze gadać do samego siebie.

Casimir zignorował jego pytanie.

– Przyniosłem ci coś. – Uśmiechnął się, ale jak to miał w zwyczaju, uśmiech ten był zaledwie cieniem prawdziwej emocji. W jego dłoni zmaterializował się przeźroczysty kieliszek do wódki. Vincent musiał zamrugać trzy razy, aby w ogóle go dostrzec, a później kolejne dwa razy, aby przypomnieć sobie, do czego służył.

– Olewałeś mnie przez tyle czasu, a teraz przychodzisz, bo chcesz, żebyśmy się razem napili? – prychnął, unosząc brwi. Oplótł się ciaśniej pledem. – Przyniosłeś z piwnicy obok jakąś drogą szkocką? Nie powiem, pochlebiłoby mi, gdybym był zamknięty przy jakiejś piwniczce na alkohol.

Casimir obdarzył go badawczym spojrzeniem.

– Zakładam, że byłoby dla ciebie dodatkową niedogodnością, wiedzieć o istnieniu takowej, ale nie mogąc się do niej dostać – stwierdził, obracając w palcach kieliszek. – Swoją drogą imponuje mi, że wciąż nie tracisz hartu ducha, Vincencie. Ciało już zdołałem złamać. Ile jeszcze zajmie, nim uda mi się złamać to, co jest w jego wnętrzu?

Podszedł, aby następnie ustawić kieliszek tuż obok ręki wampira. Specjalnie zbliżył się na tak małą odległość. Wiedział, że nastolatek nie będzie miał siły, aby się poruszyć. Nie tym razem.

Dwa tygodnie wcześniej mu się to udało. Gdy Casimir przyszedł, aby wytłumaczyć mu szczegóły swojego zawiłego planu, Vincent, zmęczony jego pewnością siebie i tym, że sam ciągle odmawiał jakichkolwiek większych posiłków, wstał i ot tak ruszył w stronę wyjścia. Nie wiedział, co robi, ale czuł potrzebę zrobienia czegokolwiek, pokazania, że nie będzie siedział i słuchał tego, co tamten ma mu do powiedzenia.

Vincent nie był do końca świadom, co wydarzyło się potem. Pamiętał, że nim Najwyższy Radca odepchnął go od siebie magią, a do pomieszczenia wpadło dwóch ochroniarzy, wampir, korzystając z resztek energii, zdołał unieść rękę i (chyba przypadkiem) przejechać długim paznokciem po policzku jasnowłosego. Później rozbysłko jasne światło. Rozległ się huk, a następnie pojawił się rozchodzący się po całym ciele ból. Vincentowi zrobiło się ciemno przed oczami,

Kiedy pierwszy szok minął, a zawroty głowy spowodowane bolesnym upadkiem na twardą podłogę, zelżały, Vincent uświadomił sobie, że czuje krew. Nie byle jaką krew, bo krew spływającą po policzku samego Casimira. Niewielka niteczka posoki wydostawała się z cieniutkiej, zaczerwienionej linii tuż przy linii żuchwy.

Casimir uniósł brwi. Opuścił dłoń, która wciąż płonęła białym, świetlistym płomieniem, a drugą uniósł, aby przejechać dwoma palcami po pulsującej ranie. Nie wydawał się zdziwiony, kiedy na jego skórze pojawiła się krew. Przyjrzał się jej z ciekawością, oglądając palce z każdej strony i pozwalając, aby kropla zaczęła po nich swobodnie spływać.

Vincent zaparł się na dłoniach, aby podnieść się z kolan. Jego kły natychmiast się wysunęły, raniąc dolną wargę. Nie mógł nic poradzić na to, że jego instynkt reagował szybciej, niż umysł. Dotąd starał się spożywać jak najmniejsze ilości krwi, jakie mu dostarczano. Wystarczająco, aby nie ogarnęło go szaleństwo i nie zrobił czegoś, czego mógłby później żałować, a zarazem dość mało, aby wmawiać sobie, że Radcy nie zdołają nafaszerować go przemycanymi w niej magicznymi specyfikami.

Najwyższy Radca ponownie przejechał palcami po ranie. Wolniej, ani na sekundę nie spuszczając wzroku z kulącego się przy łóżku nocnego. Rana zaczęła się zasklepiać, by po chwili nie pozostał po niej żaden ślad. Pozostała tylko rozmazana na jego policzku krew.

– Nieładnie – oznajmił spokojnie. Według Vincenta, zbyt spokojnie.

Nie zamierzał czekać, aż łaskawie powie coś jeszcze.

– Wypuść mnie, ty skurwielu – warknął, chwytając materaca i z trudem się podnosząc. Uderzenie magii było potężniejsze, niż sądził. Nogi miał jak z galarety, wzrok szwankował po oślepieniu białym światłem. – Nie możesz trzymać mnie w tej klicie w nieskończoność. Prędzej czy później ktoś się zorientuje.

– Ależ mój drogi, naiwny Vincencie. Przez ponad twa tygodnie nikt się nie zorientował. Ani twój strażnik, ani tym bardziej przyjaciele. Jeśli oni nie zauważyli twojej nieobecności, to kto by miał?

Vincent zbladł.

– Co im powiedziałeś? – wydyszał na wpół wściekły, na wpół przytomny.

– Nie musiałem nic mówić. – Casimir się uśmiechnął. – Twoi przyjaciele i tak niemal ze sobą nie rozmawiają. Mijają się na korytarzach, czasami widują w jadalni... Co zaś tyczy się ciebie... Wystarczyło przypomnieć, że jesteś jedynym wampirem w grupie. Po usunięciu Zandera z siedziby Rady i chwilowym zakończeniu przesłuchań, nie miałbyś przecież powodu, aby funkcjonować za dnia. Ludzkich posiłków też z reguły nie spożywasz, więc...

– Misurie – przerwał mu nastolatek. Zachwiał się, czując zbierający mu się na karku zimny pot i gęsią skórkę na dłoniach. – Misurie musiała zauważyć, że mnie nie ma! Dwa tygodnie to dość czasu, aby się zorientowała!

– A tak. Misurie Asthon. – Casimir cmoknął. Była to jego pierwsza tego typu reakcja. – Tak, niejednokrotnie o ciebie pytała, podobnie zresztą jak sama America. Zająłem się tym.

Vincent zakrztusił się powietrzem.

– Za... jąłeś? – Zbladł. – C... co im zrobiłeś?

– Ależ, mój drogi. Skąd to przerażenie na twarzy? – Jasnowłosy usiadł na krześle. – Uważasz, że mógłbym je skrzywdzić, aby oszczędzić sobie niewygodnych pytań? Cóż... Za to, co zrobiłeś, powinienem powiedzieć, że nie będziesz się musiał o nie dłużej martwić. Ponieważ jednak mam dla ciebie ciekawszą karę, powiem tylko, że wystarczyło podać twoim przyjaciółkom parę odpowiednich specyfików. Szybko przestały zanadto interesować się twoją nieobecnością.

Ulga, jaką poczuł Vincent na te słowa, była ogromna. Misurie była bezpieczna. Przynajmniej na razie.

Później dotarło do niego, co jeszcze powiedział tamten.

– Karę?

– Owszem. Karę. – Casimir sugestywnie przejechał palcem po miejscu, w którym jeszcze kilka minut temu widniała cienka rana. Na jego palcach wciąż była krew. Nie silił się, aby ją zetrzeć. – Ty upuściłeś mojej krwi, ja nie pozwolę teraz, aby ktoś inny upuścił ją dla ciebie. Nie dostaniesz żadnego posiłku przez kolejne dwa tygodnie. To kara za to, że śmiałeś podnieść na mnie rękę. Kara, która w końcu pozwoli mi cię złamać.

I faktycznie złamał. Po owych dwóch tygodniach, Vincent był już na skraju wytrzymałości. Casimir był tak blisko, a mimo to, nie mógł unieść dłoni, aby go dosięgnąć. Nie tylko dlatego, że nie miał na to siły. Instynkt mu na to nie pozwalał. Umysł i ciało zrozumiały, że jeśli nie pozostaną bierne, znów zostaną skazane na głodówkę.

Vincent nie wytrzymałby kolejnych dwóch tygodni. Obaj o tym wiedzieli.

– Po co to? – zapytał, przesuwając dłonią kieliszek do wódki. Miał ochotę zrzucić go ze stołu, niczym niegrzeczny kot. – Jakaś nadmuchana metafora? Że niby wampiry na głodzie, tłumią instynkty alkoholem, a ja nie mam pod ręką nawet kieliszka wódki?

– Skądże znowu. – Casimir rozpiął mankiet koszuli. Vincent uniósł na niego wzrok dopiero, gdy zaczął podwijać rękaw. – To zwyczajny kieliszek. Nie jest ani metaforą, ani nie posiada żadnych magicznych właściwości. Zapewne to również zdążyło przejść ci już przez myśl, nieprawdaż?

Nastolatek przełknął ślinę. Nie docierały do niego słowa Najwyższego Radcy. Skoncentrował się na jego odkrytej skórze dłoni. Na fioletowych żyłach ciągnących się tuż pod nią. Melodii szumiącej w nich krwi.

Przełknął ślinę i podkulił palce u stóp. Miał wrażenie, że nawet pled nie chronił go przed zalewającym jego ciało chłodem. Jakaś mała cząstka jego umysłu, pragnęła, aby się poruszył. Aby zrobił głęboki wdech i poczuł woń pulsującej w żyłach Casimira krwi. Zaciągnął się tym niewyobrażalnie nęcącym zapachem.

Otrzeźwiał dopiero, gdy w drugiej dłoni czarodzieja, nie wiedzieć kiedy, pojawił się krótki nóż.

– Zaraz. Co ty...?

Nie dokończył. Jasnowłosy przyłożył ostrze noża do skóry i powoli zaczął jechać nim w ku górze. Nacisk był wystarczający, aby dobrze naostrzona stal rozcięła jasną skórę i się w nią zagłębiła. Vincent przyglądał się temu, nie kryjąc zdumienia. Równocześnie walczył ze sobą jak jeszcze nigdy, aby przypadkiem nie rzucić się na ostrze i do niego nie dołączyć. Nie zatopić w dłoni wysuwających się już kłów tak samo, jak nóż zatapiał się w miękkiej, różowej tkance.

Gdy pojawiła się pierwsza krew, Najwyższy Radca niemal od razu odsunął nóż, po czym ostrożnie odłożył go na brzeg biurka. Tam, gdzie ostrze stykało się z blatem, powstała czerwona smuga. Vincent oblizał suchą wargę. Gdyby nie podejrzanie zachowanie tamtego, momentalnie rzuciłby się, aby zlizać krew.

Casimir tymczasem, niewzruszony wewnętrzną walką, jaka rozgorzała w umyśle nastolatka, podniósł odłożony wcześniej kieliszek. Zmienił położenie dłoni w taki sposób, aby krew mogła swobodnie spływać po skórze i skapywać wprost do niego. Jeszcze nim się napełnił, Vincentowi zaczęło mienić się w oczach.

Peleryna Najwyższego Radcy miała identyczny odcień. Gdy patrzył na nią czuł wyłącznie odrazę. Kiedy z kolei jak zahipnotyzowany wpatrywał się w zawartość trzymanego przez maga kieliszka, wszystkie jego narządy kurczyły się pod naporem niewidzialnych szponów.

Casimir wydawał się usatysfakcjonowany tą jakże sprzeczną reakcją.

– Proszę. – Wyciągnął dłoń w stronę oniemiałego, pobladłego wampira. – Nie krępuj się.

– Nie m... myślisz chyba, że to wypiję – wycharczał Vincent, bo mówienie, gdy jego kły zdążyły wysunąć się już do granic możliwości, zaczęło sprawiać mu fizyczny ból. Wiedział, że to podstęp. Że gdyby faktycznie uległ pokusie i zgodził się wypić choć odrobinę krwi mężczyzny, Casimir zyskałby nad nim władzę. Udowodniłby, że wygrał.

– Tak właśnie myślę – odparł niewzruszony. – Bądźmy szczerzy, Vincencie. Jeszcze chwila, a oszalejesz z głodu. Nawet najsilniejsze wampiry nie są w stanie tak długo powstrzymywać się od przyjmowania krwi.

Spożycie znajdującej się na dnie kieliszka krwi, stanowiło jeszcze gorszą karę aniżeli głód.

– Wy... trzymam.

Kłamstwo.

– Dobrze. Sprawdzimy to. – Casimir był na to przygotowany. Odstawił kieliszek na stół. – Poproszę któregoś ze strażników, aby przyszedł i spędził z tobą wieczór. Chociaż nie. Może lepiej zaprosić panienkę Ashton, aby dotrzymała ci towarzystwa? Jak myślisz, ile czasu zajmie, nim z głodu rozszarpiesz jej krtań? Pięć minut? Dziesięć?

Vincent warknął. Wzmianka o Misurie rozjuszyła go do tego stopnia, że zrzucił z ramion pled i na tyle, na ile pozwalały mu resztki sił, szarpnął się do przodu. Zamierzał sięgnąć po zostawiony przez tamtego nóż, ale kiedy jego ręka opadła na blat, napotkała na swojej drodze wyłącznie pustkę. Lepką, krwawą i śliską pustkę, która sprawiła, że jego palce rozjechały się na boki, a środek dłoni uderzył w drewno. Jedynym bowiem, co pozostało w jej zasięgu, był samotny kieliszek i rozmazane resztki krwi.

Nóż zniknął.

– Niespecjalnie uczysz się na błędach – podsumował Casimir. Broń zmaterializowała się w jego własnej dłoni. Przekręcił ją w palcach, eksponując tym samym zaciskającemu zęby wampirowi krwawe ostrze. – Naprawdę sądziłeś, że pozwolę ci choćby tknąć nóż?

– Masz szczęście, że tego nie zrobiłeś – wycedził szarooki. Kły boleśnie uciskały na jego dolną wargę, ale nie zwracał już na to uwagi. Od nagłego ruchu, zrobiło mu się niedobrze. – Zabiłbym cię.

Groźba nie zrobiła na jasnowłosym wrażenia.

– Żałuję, że nie mogę zobaczyć, jak próbujesz. Nie ukrywam, że od dziecka fascynowała mnie wampirza natura. Wasza nieposkromiona, zrodzona z instynktu żądza.

Spojrzenie, jakim nocny go obdarzył, świadczyło o tym, że gdyby tylko mógł, z przyjemnością zaprezentowałby mu działanie owej żądzy w praktyce. Miał gdzieś, że rozmawiał z najpotężniejszym magiem świata. Skoro komuś takiemu wciąż było mało mocy i władzy, świat nadnaturalnych nie mógł być bezpieczny.

Wkrótce potem Casimir zasklepił ranę, pozbył się resztki krwi ze skóry i na powrót ukrył rękę pod materiałem białej koszuli. Pozostawiwszy kieliszek na biurku tak, jak stał, skierował się ku drzwiom. Podniósł jeszcze w międzyczasie szatę, którą ostentacyjnie narzucił na ramiona. Choć jego twarz pozostawała kamienna, Vincent miał wrażenie, że mag się z niego naśmiewa. Krwista szata była symbolem potęgi, tego, że Regarte przyjął na swoje barki ciężar odpowiedzialności za wszystkich, którzy sami nigdy nie zabierali głosu.

– Smacznego, Vincencie – odezwał się, kiedy jeden ze strażników, otworzył przed nim drzwi.

Gdy wyszedł, Vincent ryknął i wczepił zakrwawione palce we włosy, aby za nie szarpnąć. Tylko to mu pozostało. Przeraźliwy wrzask, który mag zapewne doskonale słyszał, bo nie zdążył odejść dość daleko.

A Vincent wrzeszczał i wrzeszczał, wściekły, że Najwyższy Radca bez przerwy sobie z nim pogrywał.

Z nimi wszystkimi.

Łapcie taki cudny arcik, a właściwie bazę pod arcik Casimira od @UsernameFelix. W wolnej chwili zawsze możecie zajrzeć do niej na Instagram "osiatek" i pooglądać jej inne arty. Pod niektórymi rysunkami pojawiają się gościnnie moje opisy (takie króciutkie fragmenty historii <3)

Zachęcam do komentowania i gwiazdkowania <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro