Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 10

Vincent był bliski obłędu.

Na przemian to paliła go skóra, to czuł pełzający po ciele chłód. Głód nie opuszczał go ani na sekundę. Zupełnie jakby całe jego jestestwo rozpadło się na kawałki, pozostawiając jedynie łaknienie. Pragnienie krwi, której w żaden sposób nie mógł zdobyć. Drapał w drzwi, walił pięściami w ścianę, aż nie pojawiły się na nich brzydkie, czerwone otarcia. W akcie desperacji próbował nawet sam siebie gryźć i ciąć palce o wystające deski podłogowe, czy zadarte gwoździe. Pojawiała się krew, ale ta wzbudzała w nim obrzydzenie. Nie mogła dostarczyć mu żadnych wartości odżywczych, zaspokoić pragnienia. Po jej spróbowaniu, czuł się jeszcze gorzej niż wcześniej. Kiedy ogień w przełyku przygasał, lodowe igły zaczynały kąsać jego ramiona, kark i małżowiny uszu. Kiedy jego własna krew zawiodła, próbował zagłuszać głód wodą, ale to również na nic mu się nie zdało. Ciało nienawidziło go za każdy, choćby najmniejszy łyk. Wymiotował za każdym razem, gdy próbował przełknąć ślinę. W końcu uznał, że nie ma sensu się katować. Wczołgał się na łóżko i leżał.

Ostatnio przeszło mu przez myśl, że chciałby umrzeć.

Leżał tak, bezgłośnie krzycząc z bólu dopóty, dopóki nie usłyszał otwierających się drzwi. Dźwięk ledwie dotarł do jego zamroczonego głodem umysłu, ale i tak uznał to za dobry znak. Jakiś czas temu jego zmysły osłabły i przestał rejestrować kroki pilnujących go strażników. Nie słyszał kapiącej z kranu wody, czy własnego, szarpanego oddechu.

Przełknął ślinę. Poczuł... coś.

– Czego chcesz? – warknął. Jego głos nie był jego głosem. Brzmiał jak słabe echo dawnego Vincenta. Ciche jak wstydliwe łkanie, postrzępione jak stara tkanina. Nie podniósł głowy, aby upewnić się, że to on znowu do niego przyszedł. To zawsze był on.

– Widzę, że kara nie wyciągnęła z ciebie ani krzty pokory – stwierdził Casimir, wchodząc głębiej do pomieszczenia. Bez emocji przyjrzał się leżącemu na wznak, blademu jak śmierć wampirowi. – Nie możesz już nawet chodzić, prawda? Brak dostępu do krwi jest dla ciebie wyjątkowo destrukcyjny. Mimo to wciąż próbujesz odgryźć dłoń, która cię karmi.

– Nie karmisz mnie. Już zapomniałeś?

Dźwięk. Na stoliku pojawiło się coś szklanego.

A potem zapach.

Krew. Niewiele, ale jednak. To właśnie ją poczuł, gdy Najwyższy Radca wszedł do jego „celi". Tamten przyniósł ze sobą krew.

Krew, której zapach znał.

Źrenice Vincenta zwęziły się do granic możliwości. Nocni nigdy nie zapominali zapachu ani smaku konkretnego człowieka. Nawet po wielu miesiącach potrafili rozpoznać daną krew i przywołać obraz tego, do kogo należała. Zupełnie, jakby ludzie, którymi się pożywiali, pozostawiali w nich ślad. Niewidoczny, ale wyjątkowo trwały.

Tak było i tym razem. Mimo wycieńczenia, Vincent od razu wiedział, czyją krew przyniósł mu Najwyższy Radca.

– America – wydyszał, powstrzymując odruch wymiotny. Krew dziewczyny pamiętał nawet lepiej, niż jakąkolwiek inną, którą dane mu było w życiu spróbować. Była słodka i ciepła, ale w zupełnie inny sposób. Słodycz rozpływała się na języku, ciepło nie pochodziło z samej posoki, ale z oplatającej ją energii. Uśpionej cząsteczki Leanice. Jej siły. – Ty... wiedziałeś.

– Owszem. – Casimir nie widział sensu, aby zaprzeczać. Opuszkami palców muskał postawiony na blacie kieliszek z krwią. – Ty również. Właśnie dlatego szukałeś informacji o pradawnej krwi.

Nie pytał, stwierdzał fakt. Jak zawsze.

W Vincencie wezbrały ostatnie pokłady wściekłości. Nie wiedział, skąd Najwyższy Radca miał krew Americi, wiedział jednak, że nie przyniósł jej bez powodu. Co gorsza, wiedział też, że sam nie zdoła się powstrzymać przed jej wypiciem. Jego zmysły zaczynały szaleć. Tylko zmęczenie powstrzymało go przed natychmiastowym rzuceniem się na pożywienie.

– Masz w ogóle jakieś wyrzuty sumienia? – zapytał, usiłując podeprzeć się dłońmi.

– Czemu miałbym mieć? – odpowiedział pytaniem Casimir, przesuwając kieliszek po blacie. – Dążę do wywyższenia nadnaturalnych. Też jesteś jednym z nich. Z nas. Kto jak kto, ale jako wampir powinieneś rozumieć, o co walczę.

– Może jeszcze mam ci przyklasnąć? – prychnął. Nie przemyślał tego, bo zaraz potem zaniósł się kaszlem.

Casimir poczekał, aż w pomieszczeniu znów zapadnie cisza.

– Wstrzymaj się, proszę, z owacjami, Vincencie. – Uniósł kieliszek, po czym skierował się w stronę łóżka. – Patrząc na twój stan, mógłbyś tego nie przeżyć. Nie ukrywam, że wolałbym tego jeszcze przez jakiś czas uniknąć.

Nocny przewrócił się na bok.

– Nie... wypiję tego – wychrypiał.

– Ależ wypijesz. Ponadto radziłbym się pośpieszyć, bo w żadnym wypadku nie zamierzam cię o to prosić.

Vincent z trudem pokręcił głową. Wcisnął twarz w poduszkę i wydał dźwięk przypominający obrażone westchnięcie. Czuł się jak dziecko protestujące przed wypiciem niedobrego leku. Tak jak dziecko, był też świadomy nadchodzącej porażki. Co w końcu miałby zrobić? Błagać o łaskę, a może o natychmiastową śmierć? Nic innego mu przecież nie pozostawało.

– Dalej. – Casimir uniósł kieliszek. – Jeśli się spiszesz, dostaniesz nagrodę.

Obrócił kieliszek w palcach i odczekał około dziesięć sekund. Gdy Vincent nie poruszył się nawet o milimetr, zniecierpliwiony, machnął wolną dłonią. W tym samym momencie jakaś potężna siła pociągnęła za ubrania wampira i przewróciła go na plecy, przygważdżając ciało do materaca. Szarpnął się, nieco spanikowany tak nagłą zmianą pozycji, ale czar okazał się od niego dużo silniejszy. Nie tylko nie mógł poruszyć żadną z kończyn; jego głowa także została unieruchomiona. Stała się tak ciężka, że nie mógł jej w ogóle obrócić, a co dopiero mówić o podnoszeniu.

– Mówiłem. – Casimir nachylił się nad łóżkiem. Kilka kosmyków jego włosów opadło na skotłowaną pościel. – Nie zamierzam prosić.

Znów poruszył ręką, na co usta Vincenta zaczęły się samoczynnie otwierać. Chłopak próbował walczyć z obezwładniającym go zaklęciem, ale na niewiele mu się to zdało. Jego wargi rozchyliły się pod naporem niewidzialnych palców, a język wyciągnął i przykleił do dolnych zębów.

– Grzeczny wampir. – Najwyższy Radca wyciągnął dłoń z kieliszkiem. Przechylił go tak, aby krew mogła swobodnie ściekać po ściance. – Zaraz będzie po wszystkim. Wystarczy przełknąć.

Krew umknęła z kieliszka i opadła prosto do ust Vincenta. Wampir wytrzeszczył oczy, czując jak chłodna ciecz spływa mu po języku, wytyczając prostą ścieżkę do gardła. Gdy po chwili poczuł smak krwi, mimowolnie warknął. Usiłując wyswobodzić się z objęć magii, przełknął łapczywie ślinę. Jego ciało wygięło się w łuk, żądając więcej. Więcej! Więcej!

Casimir uśmiechnął się, po czym wlał wampirowi do gardła resztę krwi. Vincent nawet nie zauważył, kiedy zaklęcie blokujące mu usta przestało działać. Leżał, usiłując zlizać z zębów resztki krwi. Jego brązowe tęczówki pociemniały, źrenice zwęziły się tak bardzo, że ledwie dało się je dostrzec. Więcej! Potrzebował więcej! Kropli krwi. Szklanki. Wiadra!

– Za... biję cię – wychrypiał, wciąż gorączkowo przełykając ślinę. Czuł, że bez kolejnej porcji krwi albo zemdleje, albo dostanie wampirzego wstrząsu anafilaktycznego. Niewiele brakowało, aby jego dudniące serce przestało bić po doznaniu tak ogromnego szoku. – Za... biję, słyszysz?!

Casimir stał, muskając palcami brodę i przyglądając mu się w zamyśleniu.

– Śmiało. – Ruszył w stronę drzwi. – Tymczasem, jeśli pozwolisz, przejdziemy do drugiej części naszego eksperymentu.

Mimo podejrzeń Vincenta, wcale nie wyszedł z pomieszczenia. Zamiast tego, gdy drzwi się otworzyły, weszła przez nie drobna, pobladła pokojówka. Wampir, który nie spodziewał się takiego obrotu spraw, zakrztusił się i wytrzeszczył na nią oczy. Dziewczyna, która stanęła obok Najwyższego Radcy, była pierwszą osobą, którą widział, odkąd został zamknięty w podziemnym pokoju. Wydawała się skromna i zadbana. Miała na sobie prostą, niebieską sukienkę przewiązaną w pasie białym fartuszkiem. Krótkie, fioletowe włosy opadały jej na twarz, ale nie siliła się, aby odgarnąć je do tyłu. Zamiast tego powiodła spojrzeniem po wnętrzu. Zatrzymała się dopiero, gdy jej wzrok padł na skołowanego Vincenta.

– To Effie – przedstawił dziewczynę Casimir. Odsunął się pod ścianę, aby nie blokować przejścia. – Zgodziła się wyświadczyć mi pewną... przysługę.

Zgodziła było zdecydowanie zbyt wygórowanym słowem. Czarownica miała dziwnie mętny wzrok, nie wyglądała ponadto na zaskoczoną widokiem uwięzionego w podziemiach wampira. Coś było mocno nie tak. Najgorsze jednak, że pachniała krwią. Vincent niemal widział jej krew. Wstęgi błękitno-fioletowych żył pulsujących pod cienką warstwą jej skóry. Słyszał spokojne bicie serca, które w jego myślach zdawało się dudnić niczym dzwon. Miarowy, senny dźwięk oplatał go, pętał, więził. Docierał do niego z każdej strony: z przodu, z tyłu, z góry. Jego oddech stał się urywany, oczy przestały dostrzegać cokolwiek poza ciałem dziewczyny.

– Uciekaj – wychrypiał, ostatkiem sił chwytając się kurczowo za materac. Próbował się podnieść, albo chociaż odsunąć, ale instynkt zaczął przeć do przodu i ciągnąc go za sobą. Jego umysł przyćmiewała gęsta mgła. Na czole perlił się pot. – U... ciekaj, głupia!

Casimir pokręcił głową.

– Nie może. Jest pod wpływem Moraverii.

Vincent nie miał pojęcia, czym była Moraveria. Pewnie czymś na wzór narkotyku, który magicznie więził umysł i filtrował docierające do niego informacje w taki sposób, w jaki chciał tego dawca. Wampir nie mógł się jednak nad tym zastanowić, bo sam miał o wiele poważniejszy problem. Walczył z potężniejszym przeciwnikiem niż dziewczyna. W dodatku czuł, że przegrywa.

– Śmiało – zachęcił go Najwyższy Radca. – Wstań i się poczęstuj. Muszę coś sprawdzić.

Więcej...

Z przerażeniem uświadomił sobie, że faktycznie zamierza posłuchać. Podniósł się do pozycji siedzącej, a potem przerzucił nogi przez krawędź materaca. Wstał i od razu znowu usiadł, bo zakręciło mu się w głowie. Zacisnął zęby. Nie powinien zbliżać się do dziewczyny, miał jednak świadomość, że bez pożywienia i dodatkowych pokładów energii nigdy nie zdoła podjąć kolejnych prób ucieczki. Najwyższy Radca mógł go więzić w nieskończoność. Pozostawała tylko jedna kwestia. Czy zdoła się na tyle kontrolować, aby w porę się powstrzymać?

Wstał i podszedł do dziewczyny. Effie, takim imieniem posłużył się Regarte.

– Przepraszam – powiedział, wyciągając dłoń i ujmując nią kark czarownicy. – Wybacz mi, Effie.

W pierwszej chwili miał odruch wymiotny. Od dwóch lat nie złożył na niczyjej skórze wampirzego pocałunku, nie tak naprawdę. Gdy jego wargi dotknęły szyi dziewczyny, poczuł się zagubiony i na sekundę stracił całą pewność siebie. Miał przebłysk z przeszłości, kiedy to jako mały chłopiec, nieudolnie wgryzł się w kark koleżanki z placu zabaw. Był to jego pierwszy raz, kompletnie nie wiedział, co robi. Właściwie nawet tego nie planował, po prostu w pewnej chwili poczuł nowy rodzaj głodu. To instynkt podpowiedział mu, gdzie i w jaki sposób przeciąć kłami skórę. Dziewczynka nawet się nie zorientowała.

Teraz także Vincent poddał się naturalnym instynktom i pozwolił, aby kontrolę przejęła jego uśpiona, wampirza natura. Przeczucie go nie myliło. Ożywił się, jak tylko kły dotarły do żyły i zanurzyły się w płynącej przez nią krwi.

Więcej!

Był tak głodny, że nie zdążył nawet wpuścić w żyłę jadu łagodzącego ból. Zmysły dziewczyny i tak zostały przytępione, gdy wbił się w jej skórę, zaledwie drgnęła. Vincent z kolei jęknął przeciągle, delektując się smakiem posoki. Nie, nie delektował, chłonął ją, pożerał. Krew była tak ciepła, że niemal kąsała go w wyschnięty język, paliła w popękane wargi. Krople, które po chwili spłynęły do jego gardła zdawały się parzyć. Przycisnął się do bioder pokojówki, oplótł dłońmi jej szyję. Wbijał się kłami coraz głębiej, szarpał rany, usiłując poszerzyć zbyt małe otwory. Potrzebował więcej krwi.

Więcej, szybciej!

– Vincent – powiedział niespodziewanie Casimir. Nie wiedzieć kiedy znalazł się tuż obok. – Zostaw ją.

Rozkaz brzmiał tak niedorzecznie, że wampir miał ochotę parsknąć śmiechem. Zostawić? Akurat teraz, kiedy w końcu nadarzyła się okazja, aby wypić świeżą krew? Jak długo się nie żywił? Miesiąc? Rok? Wieczność?

Mimo to Casimir powtórzył swoje słowa. Jego ton był łagodny, leniwie muskał ucho Vincenta, kiedy ten łapczywie wciskał język w rany. Krew wciąż płynęła zbyt wolno, nie mógł się nią nasycić. Mimo to, ku swojemu zdumieniu, jego ciało zaczęło się wycofywać. Zamrugał i puścił dziewczynę, która osunęła się na kolana. Jej skóra była jeszcze bielsza niż wcześniej, w oczach tliła się resztka życia. Vincent nie miał pojęcia, ile minęło czasu, zrozumiał jednak, że pożywiał się dłużej, niż powinien. Jeszcze trochę, a dziewczyna padłaby na ziemię pozbawiona nie tyle energii, co życia.

Mimo to wciąż chciał więcej. Nie pojmował, jakim cudem zdołał się powstrzymać. Jego kły były wysunięte do granic możliwości, na języku nadal czuł metaliczny smak krwi. Zupełnie jakby Regarte odciągnął go od dziewczyny magią. Tyle że wcale tego nie zrobił. Po prostu kazał mu się odsunąć, a on posłuchał. Mimo głodu i instynktu łowcy, porzucił swoją ofiarę w trakcie posiłku.

Zbladł jeszcze bardziej niż pokojówka. Dopiero teraz zrozumiał, co zamierzał sprawdzić Casimir. Na czym miał polegać jego „eksperyment".

– Nie – wyszeptał, patrząc na maga z przerażeniem. Odpowiedziała mu cisza. Casimir wpatrywał się w pokojówkę z tajemniczym uśmiechem. Vincent nadal stał w miejscu. Choć jego ciało rwało się do ofiary, a w umyśle kotłowały się nieskończone myśli, coś sprawiało, że z zewnątrz pozostawał spokojny.

Krew, którą podał mu Casimir, płynęła w żyłach wampira, dyskretnie oplatając jego duszę. Ta sama krew, która niegdyś sprawiła, że zaczęło ciągnąć go do pewnej różowowłosej czarownicy.

Teraz, gdy Vincent odzyskał zdolność racjonalnego myślenia, przypomniał sobie nagle słowa, które znalazł w pewnej książce. Wciąż doskonale pamiętał jej tytuł: „Pradawna, magiczna krew – podania i legendy". Znalazł ją któregoś dnia w bibliotece Rady, a że miał już wcześniej pewne podejrzenia, postanowił ją przeczytać. Nie pomylił się. Jedna z legend, ta dedykowana pradawnym nadnaturalnym, mówiła o tym, jakoby krew pierwszych czarodziei wpływała na spożywających ją nocnych. Na końcu umieszczono dopisek, że ta teoria miała prawo bytu dopóty, dopóki nie dowiedziono, że krew magów jest po prostu wyjątkowo uzależniająca.

Nikt nie przebadał jednak krwi magów sprzed tysięcy lat. Niewiele się o niej mówiło, bo i nie było nikogo, kto mógłby ją posiadać. Linia pradawnej krwi wygasła na tyle dawno, że nie dało się jej w żaden sposób odtworzyć. Aż do teraz, do przebudzenia Americi i Doriana Magelli, w których żyłach płynęło coś niezwykłego. Krew pierwszych magów, potomków Władców Żywiołów.

Vincent opadł na kolana. Znów miał ochotę wymiotować, wyrzucić z siebie to, co przed chwilą wypił. W głowie wirowały mu słowa, które przeczytał w księdze. Dwa zdania, które towarzyszyły dopiskowi o nowszych badaniach na temat krwi czarodziei:

Dawniej nocni łowcy nie unikali krwi magów dlatego, że mogli się od niej uzależnić. Bali się, że za jej sprawą zostaną przez tych magów zniewoleni."

* * *

Zander siedział na ganku i wpatrywał się pustym wzrokiem w równie pustą ulicę. Dochodziła druga, o tej porze na osiedlu nie było żywej duszy. Światła lamp przygasały, rzucając ledwie widoczny blask na drogę i otaczające ją ścieżki. W którychś z pobliskich krzaków buszowała znudzona wiewiórka, albo może głodny kot. Co jakiś czas do uszu chłopaka docierał szelest liści.

Zadarł głowę, aby spojrzeć na wyłaniający się zza chmur księżyc. Na chwilę zakryła go smuga szarego dymu. Unosiła się z ust Zandera.

Zaciągnął się znowu i sięgnął za siebie, aby wciągnąć na głowę przyduży kaptur. Wychodząc, narzucił na sweter starą przeciwdeszczową pelerynę Deborah. Znalazł ją w szafie w swoim tymczasowym pokoju; była brzydka i zdecydowanie niewyjściowa, ale przynajmniej dobrze zatrzymywała ciepło. Zanderowi nie robiło zresztą żadnej różnicy, czy będzie wyglądał dobrze, czy jak okupujący czyiś ganek mnich. Potrzebował wyjść i zapalić.

Deborah nie miała w domu papierosów. Miał je za to Dorian, który, jak widać, okazał się w nowym życiu alkoholikiem i notorycznym palaczem. No i świętym, bo najwyraźniej właśnie za takiego się uważał. W końcu jak inaczej wytłumaczyć fakt, że zaledwie po paru miesiącach od wydarzeń z Cennerowe'a, nagle postanowił wrócić i opowiedzieć się po przeciwnej stronie barykady? Odwidziało mu się bycie bajkowym antagonistą? Ot tak?

Dorian miałby zostać ich sojusznikiem? Ten sam Dorian, który usiłował zabić i jego, i Americę?

Zander parsknął i po raz kolejny mocno zaciągnął papierosem. Nowy wizerunek Doriana był wyjątkowo surrealistyczny. Nastolatek pewnie nigdy nie uwierzył w przemianę brata, gdyby nie to, że na własne oczy mógł zobaczyć jego... chorą przemianę.. Na Żywioły! Zaledwie kilka godzin wcześniej rozmawiał z nim twarzą w twarz! Z facetem, którego przysięgał sobie zamordować własnymi rękami, gdy tylko zobaczy go na drugim końcu ulicy!

Wypuścił z płuc zalegający w nich dym. Czuł się jak zdrajca, ale prawdę mówiąc po tym, co powiedział mu Magelli, już sam nie wiedział, co myśleć. To wszystko było popieprzone, nie potrafił znaleźć lepszego określenia.

– To wszystko jest... – zaczął, gdy Dorian skończył mówić. – Nie, przecież to niemożliwe! Mówimy o Najwyższym Radcy i o wszystkich nadnaturalnych!

– A jednak. – Magelli wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. Po chwili namysłu, odłożył ją jednak na kolana. – Teraz rozumiesz, dlaczego zależało mi na tym, aby się z tobą skontaktować? Mnie nikt nie uwierzy. Tylko ty możesz mi teraz pomóc w realizacji planów.

Nie miał pojęcia, jak zareagować. Tak jak wcześniej chciał rzucić się na brata, tak po jego słowach, opuściły go resztki energii. Jeśli to, co mówił, było prawdą, America znalazła się w ogromnym niebezpieczeństwie. Jeśli nie, mogli narazić się całe magicznej społeczności. Zarzuty, które rzucał Dorian, zakrawały na zdradę względem Rady. Równie dobrze można by to przyrównać do próby zamachu na rodzinę królewską.

– Ja... Jeśli to twój kolejny podstęp...

– Gdybym planował podstęp, to raczej nie bawiłbym się w odwiedzanie byłego braciszka, a już tym bardziej w próby przekonania go, że chcę pomóc – zauważył jasnowłosy mag. – Zauważ, że miałem wiele tygodni na zemstę. Mogłem zabić cię zaraz po tym, jak odebrano ci kły, co niby stanęłoby mi na przeszkodzie? Deborah? Ty i twoja nowa przyjaciółka, depresja?

Zander zacisnął zeby.

– Mógłbym zabić cię nawet teraz, zaraz. Ale tego nie zrobię, bo nie po to w przerwach od wymykania się strażnikom Rady, opracowywałem plan, jak ratować nasz świat, żebyś mi się teraz ot tak, na dzień dobry, podłożył. Jeśli jeszcze to do ciebie nie dotarło, nadnaturalni są zagrożeni. Rzeczywistość, do jakiej dążyli nasi dawni ojcowie, może przestać istnieć.

– Mam uwierzyć, że nagle martwisz się kimkolwiek poza sobą?

– Kurwa, Zander – uniósł się Dorian. – Mam aktualnie w dupie to, że mnie nienawidzisz. Byłem i prawdopodobnie wciąż jestem pierwszym, który życzy ci wszystkiego, co najgorsze. Tyle że tu nie chodzi już ani o mnie, ani o ciebie. Nie chodzi nawet o Americę, bo ona też jest wyłącznie pionkiem w grze Najwyższego Radcy. Chodzi o życie ludzi i nadnaturalnych. Bądź więc tak łaskawy i schowaj dumę do kieszeni, bo nie ma tu nikogo, kto współczuje ci z powodu złamanego serduszka.

Podniósł się i zważył w dłoni paczkę papierosów. Po chwili namysłu, rzucił ją w stronę Zandera.

– Tobie przydadzą się teraz bardziej niż mnie – skwitował, odwracając się do niego plecami. – Zapal, pomyśl i skontaktuj się ze mną jak najszybciej. Daję ci czas do jutra rana. Więcej nie mogę zaoferować.

Zander wcisnął tlącego się papierowa w kamień leżący obok jego nogi. Kawałek dalej leżał już jeden ugaszony pet.

Palenie niewiele pomogło. Wciąż nie mógł się ani rozluźnić, ani skupić, ani tym bardziej na nic zdecydować. Mimo to nie zamierzał jeszcze kończyć. Chociaż nad takimi prozaicznymi czynnościami miał jeszcze jako taką kontrolę.

– Papierosy uspokajają – prychnął, bardziej naciągając kaptur na czoło. Zaczynał czuć pełzające mu po karku zimno. Mógł się założyć, że dorobił się na policzkach ciemnych rumieńców. – Gówno prawda.

Pozwolił, aby papieros wysunął mu się spomiędzy palców i sięgnął do paczki, aby wziąć kolejnego. Gdy odpalił zapalniczkę, delikatne światło rozświetliło jego policzki i musnęło rzęsy. Przyglądał się przez chwilę ciepłemu płomieniowi. Potem głośno kichnął.

Z krzaków wyskoczył kot (czyli jednak). Zwierzak podbiegł kawałek, chcąc najpewniej przemieścić się w kolejne zarośla, ale zaraz się zatrzymał, dostrzegając ruch przy jednym z domów. Przyglądał się przez chwilę siedzącego na schodkach Zanderowi, niepewny, czy ma do czynienia z kimś przyjaźnie nastawionym. Gdy już upewnił się, że jego nocny towarzysz nie będzie go gonił, czmychnął w stronę pobliskich krzaków.

Zander pomyślał, że gdyby nie światła pobliskich latarni, w ogóle nie zauważyłby kota. Kolejna rzecz, którą stracił wraz z kłami, a której nienawidził w byciu człowiekiem. Nie tylko marzł, siedząc na zewnątrz, przestał również widzieć w ciemności.

Przyłożył papierosa do ust, ale nie zaciągnął się dymem. Wyglądało na to, że były aż dwie rzeczy, które przemawiały za tym, aby przystać na propozycję Doriana. Pierwszą z nich była rzecz jasna chęć chronienia Americi. Drugą, możliwość, o której wcześniej w ogóle nawet nie pomyślał.

Dorian wiedział wiele o magii i rytuałach. Aby jego plan się powiódł, musiał zwrócić Zanderowi kły.

Mógł znowu stać się wampirem.

Rysunek jak zwykle autorstwa @osiatek Jeśli wy też rysujecie i chcielibyście, aby jakieś wasze dzieło związane z Przebudzeniem pojawiło się pod rozdziałem, koniecznie dajcie mi znać <3

Nie wiem, dlaczego, ale ostatni rozdział coś się popsuł i mi zjadło większość przerw między akapitami. Mam nadzieję, że wy widzicie rozdziały dobrze, jeśli nie, proszę, sygnalizujcie mi to, abym mogła nanosić poprawki ręcznie <3

Zachęcam do komentowania i gwiazdkowania. Jak widzicie, fabułą zaczyna się rozkręcać. Co nie zmienia faktu, że zaczynam się martwić, czy z trzech tomów nie zrobi się cztery. Chcę wam tyle opowiedzieć, przekazać tyle szczegółów, przedstawić tylu bohaterów... Naprawdę, nie wiem, jak zebrać to wszystko do kupy. Zobaczymy, co z tego wyniknie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro