Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 3

Like the wind that cries

I can feel you in the night

A distant lullaby

Underneath the shattered sky


Londyn, 01 października 1895 roku

Ostatnie promienie słońca dawno już zniknęły za horyzontem, oddając miasto w ramiona nocy. Przeszywające zimno i wilgoć wkradały się w każdą uliczkę, każdy zakamarek Londynu, ukazując jego mroczniejszą twarz. Nie oszczędzały żadnych stworzeń ni rzeczy, hulając między koronami drzew i obdzierając je z koloru. Granatowe niebo zasnute gęstymi chmurami zdawało się pochłaniać każdą smugę światła, jaką wytwarzało nocne życie miasta. Wzdłuż brukowanej ulicy migotały słabe płomienie lamp, rzucając cienie na ciągnący się po prawej stronie mur, który oddzielał kamienice od kryjącej się za nim ciemności. Stalowa brama, solidnie strzegąca wejścia za mur zazgrzytała, stawiając opór podmuchowi lodowatego wiatru i mącąc ciszę uśpionej ulicy. Po chwili do zawodzącego zgrzytania dołączył stukot kopyt i terkot kół zbliżającego się ekwipażu. Powóz zatrzymał się przed bramą. Wysiadł z niego mężczyzna w eleganckim, granatowym płaszczu, po czym spojrzał w stronę głównej alei rozciągającej się za wejściem. Poprawiwszy cylinder, pociągnął za metalową klamkę i wkroczył na teren cmentarza, nie zważając na porę swej wizyty i niegościnne warunki natury.

***

Ciemność. Czyż nie tego się lękał? Zawieszony w pustce. Samotny pośród pochłaniającej nadzieję bezgranicznej czerni. Otworzył oczy, ale ciemność wciąż rozciągała się wkoło. Przerażony, zaciągnął się powietrzem, w którym unosił się wyraźny zapach stęchlizny. Po pierwszej fali szoku, jego umysł powoli zaczynał wracać na ścieżkę logiki i badać otoczenie. Skrzywił się z obrzydzeniem, kiedy drażniąca woń wdarła mu się głębiej do nosa. Po jego zdrętwiałym ciele przebiegł dreszcz, gdy poczuł wszechogarniające go zimno. Wyciągnął powoli zesztywniałą rękę przed siebie, napotkawszy w ciemnościach na drewnianą płytę. Lodowata powierzchnia rozciągała się nad jego głową i po bokach, natomiast pod nim znajdowała się miększa struktura, w dotyku przypominająca jedwab. Z trudem wciągał do płuc wilgotne powietrze, starając się zachować spokój i zrozumieć, gdzie się znajduje oraz co się wydarzyło. Pamiętał palące się ściany dworu, osaczające go zewsząd gorąco, gryzący zapach dymu, szklący się wzrok Watsona, jego ciepły dotyk i kojący głos, który wciąż dźwięczał mu w głowie. „Odnajdę cię, gdziekolwiek będziesz". Potem była już tylko ciemność. Przerażająca i paraliżująca.

Gdy jego umysł zalała fala wspomnień tragicznego finału ostatniej sprawy, jakiej się podjął, z ogarniającą go paniką naparł rękoma na deski rozpościerające się tuż nad nim. Mocne, dębowe drewno zaskrzypiało tylko cicho, ani drgnąwszy. Drżące dłonie, spoczywające na drewnianej powierzchni traciły na siłach z każdą minutą. Po kilkunastu próbach opuścił je z rezygnacją, uświadamiając sobie, że nie da rady się wydostać. Był zbyt słaby. Przymknął oczy, próbując na spokojnie określić swoje położenie. Nie miał wątpliwości, że znajduje się w trumnie. Nie był jednak zakopany, gdyż wiąż odczuwał niewielkie podmuchy powietrza, wpadające przez szczeliny w wieku. Jednakże, zbawiennego tlenu ubywało w zawrotnym tempie. Duszność w połączeniu z wilgocią unoszącą się wkoło przytłaczała, niczym kamień położony na piersi. Usilnie próbował wyrównać oddech, aby zużywać jak najmniej drogocennego pierwiastka. Poruszył się nieznacznie, by sięgnąć w miejsce rany, nie pojmując, czemu nie wyczuwa krwawienia. Ból towarzyszący potencjalnie śmiertelnemu ciosowi prawie znikł, pozostawiając nieprzyjemne mrowienie w całym ciele. Wciąż odczuwał bodźce fizyczne, co w połączeniu ze świadomością niedawnych zdarzeń, wymykało się jego rozumowi. Rana powinna była go zabić i mógł przysiąc, że w tamtej chwili, gdy spoczywał w ramionach swojego wiernego druha pośrodku szalejącego piekła, czuł jak ulatuje z niego życie, a mimo tego nadal oddychał. Choć zdawało mu się, że serce, które powinno pompować krew, zamilkło. Przycisnął skostniałe palce do tętnicy szyjnej, ale nie wyczuł pulsu. Przeczące sobie fakty splatały się ze sobą, mącąc mu w głowie. Wszystko woku było tak realne i namacalne, iż nie sposób było zaprzeczyć prawdziwości konkluzji, która wtargnęła do jego umysłu, pomału gnieżdżąc się tam coraz śmielej.

Nieumarły upiór krążący w ciemnościach." – Przypomniał sobie słowa Fergusona. „To niemożliwe. To nie mogło wydarzyć się naprawdę." – Próbował odgonić niedorzeczne myśli, lecz czym dłużej odtwarzał w pamięci ostatnie sceny z posiadłości Fergusonów, tym trudniej było mu zaprzeczać.

Ogarnęło go irracjonalne uczucie, niepojęte dla osób, które nigdy nie stanęły nad upiorną przepaścią Kostuchy. Mieszanina lęku i ciekawości, ulgi i niedowierzania, rozpaczy i gniewu. Wilgotne powietrze zdawało się gęstnieć z każdą ulatującą minutą, utrudniając oddychanie. Miał wrażenie, że znów traci przytomność. Wtem dobiegł go zgrzyt metalu, okalającego zdobione zasuwy i niecałe dwie sekundy później wieko otwarło się z jękliwym skrzypnięciem, wpuszczając do wnętrza trumny chłodne, jesienne powietrze.

***

Londyn, 01 października 2009 roku

Inspektor Greg Lestrade kończył właśnie palić papierosa. Miał rzucić, ale stresująca praca nie ułatwiała mu wdrożenia tego założenia w życie. Zaciągnął się głęboko, przymykając na moment ciemnobrązowe oczy. Obraz, który zastał po przyjechaniu na miejsce przestępstwa wciąż ciążył mu w umyśle, dlatego też niespieszno mu było wracać na miejsce zbrodni, znajdujące się tuż za jego plecami. Zgasił niedopałek, wrzucając go do stojącego nieopodal kosza i ruszył w kierunku żółtej, policyjnej taśmy, lekko kołyszącej się na wietrze. Widział już sporo w swojej karierze funkcjonariusza, ale takiego widoku się nie spodziewał. Zmarszczył z obrzydzeniem brwi, podchodząc do ciała leżącego w ciemny zaułku, skrytego między dziewiętnastowiecznymi kamienicami. Ekipa techników w kombinezonach krzątała się przy zwłokach, starając się zebrać dowody i zabezpieczyć ciało do transportu, aby zbadać je dokładniej w prosektorium. Na szarym bruku nie było żadnych śladów krwi, co mogło świadczyć o tym, że ciało zostało tam podrzucone. W kiepskim oświetleniu można było przeoczyć grymas przerażenia, który wykrzywiał przeraźliwie bladą twarz ofiary, ale idealnie ustawione na nią przenośne reflektory, wydobywały pełnię okrucieństwa i brutalności, jaka wyryła się w rysach twarzy i poskręcanych kończynach. Efektu grozy dopełniała ziejąca pustką dziura, w miejscu gdzie powinno znajdować się serce.

– Jakieś postępy? – rzucił do jednego z techników.

– Na razie nie – odparł, kręcąc ze znużeniem głową Anderson.

Westchnął, przejeżdżając ręką po krótkich, siwych włosach, które również były oznaką ciągłego napięcia, w jakim znajdował się detektyw. Nie miał lekko w życiu zawodowym, ale i w prywatnym ostatnio kompletnie mu się nie układało. Kłopoty małżeńskie chwilowo jednak nie były jego największym zmartwieniem. Trzecia ofiara znaleziona w ciągu ostatnich dwóch dni spędzała mu sen z powiek. Na samą myśl o sensacyjnych nagłówkach, głoszących o brutalnych morderstwach, a co za tym idzie fali paniki, jaka ogarnie miasto, robiło mu się słabo. Zakładał, że mieli do czynienia z seryjnym mordercą albo jakąś pokręconą sektą. Ostatecznie nie był jeszcze pewien. Spojrzał ponownie na krwawe znaki, makabrycznie ozdabiające ceglaną ścianę na wprost nieboszczyka. Kreski, tworzące tajemnicze symbole, mogły oznaczać wszystko albo nic, będąc dziełem szaleńca.

– Z trumny powstał, choć martwy. Dusza ciemnością spowita. Głód bezmierny, krew w sercu zanika.

Inspektor wzdrygnął się, usłyszawszy tuż za sobą niski głos mężczyzny. Odwrócił się gwałtownie, stając oko w oko z nieznajomym. Bez wątpienia nie był to ktoś z policyjnej ekipy.

– Słucham? – rzucił w zaskoczeniu, przesuwając automatycznie rękę w stronę kabury z bronią.

– Znaki na ścianie to staroirlandzkie pismo, a dokładniej rzecz biorąc, fragment siedemnastowiecznego wiersza – odparł obojętnym tonem, przechodząc obok inspektora w stronę ciała.

– Kim pan jest i co pan tu robi? – zapytał, przyglądając się wysokiemu intruzowi. Poły jego czarnego płaszcza delikatnie powiewały na wietrze, okalając smukłą sylwetkę. Postawiony kołnierz zakrywał częściowo blade oblicze pociągłej twarzy, podkreślając wyostrzone zarysy kości policzkowych.

– To trzecia ofiara, prawda? – dodał z pewnością w głosie, nie oczekując odpowiedzi. – Wyrwane serce, brak śladów krwi. Przyczyna zgonu... – Zwrócił się do Lestrade'a, który wpatrywał się w niego z konsternacją. – Wykrwawienie – dokończył, spoglądając na policjanta przeszywającym na wskroś wzrokiem. Detektyw przez moment nie był w stanie oderwać spojrzenia od szaroniebieskich oczu. Otrząsnąwszy się po chwili, zacisnął dłoń na rękojeści pistoletu, ze stanowczością ponawiając pytanie.

– Kim pan jest, do cholery?!

Brunet uniósł odrobinę podbródek, przyjmując arystokratyczną postawę i zmierzył Grega beznamiętnym wzrokiem.

– Sherlock Holmes. Detektyw-konsultant, którego pomocy bez wątpienia potrzebujecie.

~~~~~~

Wybaczcie, że tak krótko, ale chciałam wreszcie coś wrzucić, żeby zmotywować się do pisania po nieoczekiwanie przedłużającej się przerwie.

Ściskam Was mocno. :3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro