Rozdział 2
I'll be the light and lead you home
When there's nowhere left to go
I'll be the voice you always know
When you're lost and all alone
I won't let you go
Londyn, 29 września 2009 roku
Nad miastem zaczęły formować się gęste chmury, zwiastujące deszcz. Oznaki wkradającej się jesieni dało się już wyczuć w ostrzejszym powietrzu, które targało koronami rosnących w dali drzew. Był to znacznie chłodniejszy wrzesień, niż ten pamiętny sprzed lat. Zresztą, wszystkie kolejne miesiące po tamtej dacie zdawały się mu zimne i ponure. Poprawił szafirowy szal, spoglądając na szare niebo. Mijający go ludzie, niczym bezkształtna masa płynąca po zakurzonym bruku, pędzili w pośpiechu, aby zdążyć przed zbliżającą się ulewą. Postawił kołnierz czarnego płaszcza, wolnym krokiem idąc znajomą ulicą do miejsca, które ciągle miał w pamięci. Miejsca, które nawiedzało go co noc w snach. Tabliczka umieszczona na ceglanej ścianie kamienicy informowała o nazwie ulicy, a złote cyfry na czarnych drzwiach błyszczały w żółtawym świetle, stojącej nieopodal latarni. Wszystko wokoło wyglądało jednak obco. Jedynie zimny mur pod jego palcami wydawał się być niewzruszony upływającym czasem. Chwycił za złotą kołatkę i zapukał do drzwi. Ogarnęło go dziwne uczucie, jak gdyby robił coś niestosownego. Zaburzał istniejący porządek, bezczeszcząc wspomnienia, lecz pragnienie powrotu było zbyt duże. Wiedział, że może tego żałować, jednak podjął decyzję już lata temu, a coraz liczniejsze pogłoski o pojawieniu się Moriarty'ego przesądziły sprawę.
Otworzyła mu drobna, starsza kobieta, z uśmiechem wypisanym na budzącej zaufanie twarzy.
– Dobry wieczór, pani Hudson.
– Och, pan Holmes. Miło w końcu pana poznać. Zapraszam – odezwała się, wpuszczając gościa do środka.
Mężczyzna rozejrzał się po holu. Miejsce nie straciło swojego charakteru, choć tapety na ścianach zmieniono na jaśniejsze.
– Proszę, tędy. Zrobię herbaty.
– Jeśli można, wolałbym zobaczyć już mieszkanie.
– Ach, tak. Oczywiście. Pewnie jest pan zmęczony po podróży. W końcu te parę godzin w samolocie i zmiana czasu mogą pozbawić człowieka sił – stwierdziła, kierując się na górę po drewnianych schodach. – Proszę wybaczyć, że tak wolno, ale mam problemy z biodrem – dodała, obejrzawszy się przez ramię na podążającego za nią bruneta.
– Proszę mi mówić Sherlock.
Kobieta uśmiechnęła się w odpowiedzi.
Po pokonaniu kilkunastu stopni, wkroczyli do mieszkania.
– Salon, kuchnia i łazienka – zaczęła, pokazując ręką w kierunku wspomnianych pomieszczeń. – Oraz dwie sypialnie. Czynsz, tak jak się umawialiśmy. I jak, podoba się?
Obszedł salon, uważnie oglądając każdy metr pokoju. Mimo zmienionego wystroju, to wciąż był ich dom. Jego i Johna. Szeptała mu o tym każda rysa na drewnianym parkiecie, stara szafka, która przetrwała do dwudziestego pierwszego wieku, samotnie stojąc w rogu salonu, widok za oknami i kominek, przywołujący wspomnienia spędzanych wspólnie wieczorów. Przystanąwszy przy nim, skupił wzrok na drewnianym gzymsie. Przejechał palcem po powierzchni, zatrzymując się na kilku wgłębieniach. Każde z nich miało swoją własną historię, o której właścicielka mieszkania nie miała pojęcia. Po chwili zadumy, zerknął na dwa fotele ustawione przed kominkiem.
Pani Hudson widząc jego chłodne spojrzenie, odezwała się pośpiesznie:
– Niestety, nie mogłam dostać dokładnie takich, jak mi opisałeś. Mam nadzieję, że te będą dobre.
Holmes obrzucił je szybkim spojrzeniem i podszedł do gospodyni.
– Zapłacę za rok z góry – odparł, wyciągając z kieszeni portfel.
Pani Hudson była w lekkim szoku po deklaracji nowego lokatora.
– Jesteś pewien, młody człowieku?
– Całkowicie. – Jego stanowcze spojrzenie szaroniebieskich oczu potwierdziło, że wcale nie żartował. – Wypisać czek, czy woli pani gotówkę?
***
Cisza jeszcze nigdy nie była tak przytłaczająca. Podwinął mankiet białej koszuli, przyglądając się przez chwilę bladej skórze. Zacisnął mocniej pięść i wbił igłę w siną żyłę. Za poprzedniego życia bardziej go to zaspakajało. Mimo zwiększania dawek, nie potrafił osiągnąć zadowalającego efektu. Sfrustrowany, cisnął pustą strzykawką przez salon. Upadła cicho koło kominka, a on opadł z rezygnacją na kanapę. Odkąd jego serce zatrzymało się, stając się lodowatą imitacją dawnego organu, nienawidził każdego kolejnego dnia i każdej przeklętej nocy, a w szczególności dwudziestego dziewiątego września.
Przymknął oczy, próbując nie myśleć o tamtym okropnym dniu i wszystkich jego następstwach. Jego walkę ze wspomnieniami przerwał znajomy głos.
– Witaj, drogi bracie.
Nie miał nastroju, żeby przywitać gościa zgodnie z przyjętymi zasadami dobrego wychowania.
– Co tak długo, Myc? – burknął sarkastycznie, nie racząc nawet na niego spojrzeć.
– Widzę, że zdążyłeś się już rozgościć.
Mężczyzna wkroczył dumnie do salonu, stukając czarną parasolką o parkiet. Jego nienaganny, ciemnoszary garnitur idealnie współgrał z kamiennym wyrazem twarzy i zimnym spojrzeniem niebieskich oczu.
– W końcu jestem u siebie, czyż nie?
– Dobrze wiesz, o czym mówię – odrzekł surowym tonem, odnajdując wzrokiem leżącą na podłodze strzykawkę.
– Wiem, co robię.
– Właśnie widzę. To, że nie możesz umrzeć, nie oznacza, że możesz robić sobie coś takiego. – Machnął ręką, wskazując na skurczoną na kanapie postać Sherlocka. – Powrót tutaj nie był dobrym pomysłem.
– Niby dlaczego? Minęło sto czternaście lat – fuknął, patrząc na brata z rozdrażnieniem.
– Właśnie, Sherlocku. Sto czternaście lat, a ty nadal żyjesz przeszłością. Odgrzebywanie starych ran niczego nie zmieni.
– Nie masz jakiś ważniejszych zajęć?
– Twój upór jest nużący – westchnął, rozglądając się po pokoju. Przymrużył odrobinę oczy na widok dwóch foteli i westchnął pod nosem. – A twoje cierpienie nie przywróci mu życia.
– Jeżeli skończyłeś, to wyjdź – warknął, podnosząc się gwałtownie z kanapy.
– Poważnie niepokoi mnie twój stan, drogi bracie. To już zakrawa na obsesję. Nie możesz łudzić się, że on do ciebie wróci. Doktor Watson zginął, pogódź się z tym wreszcie – stwierdził chłodnym tonem.
– Nigdy tego nie zrozumiesz. – Wściekle zmarszczył brwi, patrząc mu prosto w oczy. – Obiecał mi – dodał przez zaciśnięte zęby.
– To niedorzeczne – westchnął, patrząc na niego z rozczarowaniem. – Sądziłem, że kierujesz się logiką i zdrowym rozsądkiem.
– Przewartościowałem trochę swoje postrzeganie rzeczywistości, kiedy stałem się tym czymś – syknął, wskazując na swoją klatkę piersiową. – Skoro po ziemi mogą chodzić takie potwory jak my, to czemu John nie miałby do mnie wrócić?
– Naprawdę, Sherlocku, ta rozmowa staje się niepoważna. Ludzie nie zmartwychwstają.
– Jeżeli on mnie nie znajdzie, to ja go odszukam. Znowu będziemy razem – wymamrotał pod nosem, wyciągnąwszy z kieszeni marynarki, wiszącej na oparciu skórzanego fotela, złoty zegarek na łańcuszku. Pogładził kciukiem po grawerowanej powierzchni, zaciskając mięśnie szczęki, aż do momentu, kiedy usłyszał nieprzyjemny zgrzyt zębów.
– Nie możesz pozwolić, żeby to irracjonalne pragnienie zniszczyło ci życie.
– Przecież ja nie żyję, Mycroft – sarknął z niepokojącym uśmieszkiem. – Nie można zniszczyć czegoś, czego nie ma.
– Bredzisz, bracie – odrzekł z powagą, obserwując wpatrzonego w złoty zegarek bruneta. – Kiedy ostatni raz się posilałeś?
Sherlock uśmiechnął się dziwacznie, chowając tykający cicho przedmiot do kieszeni spodni.
– Nieistotne.
– Wiesz, że to niebezpieczne, kiedy się głodzisz.
– Kontroluję się, braciszku.
– Nie jestem tego taki pewien. – Objechał go podejrzliwym spojrzeniem. – Było by problematycznym, jeśli coś by się stało tej starszej kobiecie mieszkającej na dole.
Młodszy z Holmesów zmrużył gniewnie oczy.
– Nie tknę jej. Nie zawracaj sobie tym głowy.
– Muszę. Nie mam zamiaru czytać w gazetach o serii tajemniczych zgonów, jaka nawiedziła Londyn.
– Aż tak nisko mnie cenisz, bracie?
– Zmieniłeś się, odkąd ostatni raz cię widziałem. – Pusty wzrok szaroniebieskich oczu i nikły półuśmiech potwierdzały obawy Mycrofta.
– Chciałbym odzyskać swoje rzeczy – odparł beznamiętnym tonem, podchodząc do okna. Ulewa rozpętała się na dobre, zamieniając ulicę w rwący potok.
– Dostarczę ci je jutro. – Zacisnął dłoń na rączce parasolki. – Wolałbym jednak, żebyś przeniósł się do mnie.
– Żebyś mógł mnie bardziej kontrolować, braciszku? Nie zamierzam ci tego ułatwiać – rzucił, posyłając mu harde spojrzenie.
– Po co tak naprawdę wróciłeś?
Sherlock w milczeniu przyłożył dłoń do zimnej szyby, po której spływały strużki deszczu.
– To przez niego, prawda? – westchnął ze znużeniem Mycroft. – Gonisz własny cień, Sherlocku.
– Żegnam – odparł chłodno, obserwując rozmywający się za ścianą wody miejski krajobraz. Odetchnął, słysząc oddalający się stukot parasolki i odgłos zamykających się drzwi. Poczekał aż czarny Mercedes zniknie z pola widzenia i ubrał się do wyjścia. Nie przejmując się rzęsistymi kroplami wsiąkającymi w tweedowe okrycie i spływającymi po jego kręconych włosach, ruszył w obranym kierunku, zobaczyć się z jedyną osobą, która była w stanie wydrzeć go – choć na moment – z sideł ogarniającej go ciemności.
***
– Witaj, John – odezwał się cicho, stając przed szarym, lekko zmurszałym nagrobkiem. – Wybacz, że zajęło mi to tyle czasu. – Ukląkł, dotykając delikatnie wyżłobionego napisu. – Obiecuję ci, że już niedługo będziemy razem – wyszeptał, ocierając spływające po twarzy zimne krople. Przez tak wiele lat budził się ze łzami w oczach, śniąc o wyrytych w kamieniu literach, układających się w imię i nazwisko jego najdroższego przyjaciela. Zbyt wiele lat. Teraz nie był w stanie uronić już żadnej łzy.
Dziś niebo płakało za niego.
~~~~~~
Mam nadzieję, że rozdział się Wam podobał. ^^
Smutno się trochę zrobiło, ale bez obaw. Przecież nie ma Holmesa bez Watsona, prawda?
Macie jakieś teorie co do dalszego rozwoju wydarzeń? Piszcie śmiało. ;)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro