༒︎ 8 ༒︎
┌───── •⚔︎• ─────┐
-SNK FANFICTION-
└───── •⚔︎• ─────┘
Treningi potrafiły trwać od rana do świtu i chociaż czułam jak bardzo Keith był na mnie później cięty, chodziłam na nie wyłącznie po to, by rozeznać się w tłumie. Wolałam rozmawiać z ludźmi niż poświęcać się śmiesznym zabawom w machanie mieczami. Co było przecież sprzeczne z moimi poglądami, ale wygrana wymagała wielu wyrzeczeń, a warto było mieć znajomości. W ten właśnie sposób byłam w stanie przeżyć tak długo na ulicy.
Mimo to nie mogłam powiedzieć, że bywało łatwo. Szczerze mówiąc musiałam naprawdę wiele z siebie dać, by nie było po mnie widać, jak okrutnie denerwowały mnie te zadowolone twarze, opowiadające o swojej przyszłości w stacjonarce. Niemniej z dnia na dzień, siedząc na zajęciach teoretycznych nachodziły mnie coraz głębsze wątpliwości, a świadomość, że nie miałam zasadniczo gdzie uciekać zarazem mnie determinowała i podkopywała na duchu. Na zewnątrz istniał świat nieznany i niezbadany, właściwie niedostępny dla ludzi, więc jakim sposobem dwie osoby miałyby sobie tam poradzić? W chwili kiedy przeżycie za murami stanowiło wyzwanie dla całego oddziału? Nawet nie liczyłam, że gdziekolwiek wewnątrz Rose czy Siny znajdziemy schronienie. Moglibyśmy przez pewien czas uciekać i niewykluczone, że pościg w pewnym momencie w końcu by się urwał, ale istniała pewna omega, która skutecznie antagonizowała wszystkie moje pomysły i nazywała się Erwin-pierdolony-Smith. Obawiałam się, że w momencie kiedy on miał mnie na oku ucieczka stawała się niemożliwa. Z kolei świat poza tą klatką był mi obcy. I niewykluczone, że zabójczo niebezpieczny.
Dni zdawały się wlec, a jedyny ich urok stanowili Andre i Feyra, których towarzystwo znosiłam z nieudawanym zadowoleniem. Byli jak kwiaty rosnące na surowym betonie, upiększające niejako resztę szarego świata. Czułam, że dobrze się dogadujemy, a oni nawet wieczorami zapraszali mnie i Icara na wspólne plotkowanie czy gry w karty.
Co do mojego Kapitana Marudy... Nie widywaliśmy się często, tłumacząc się brakiem czasu (głównie to ja zajmowałam się wymyślaniem wymówek, a Levi w milczeniu mi na to pozwalał), bo toż to wielce zajmujące - wylegiwanie się na słońcu i ukrywanie w stodole przed świdrującym spojrzeniem Keitha Shadisa. Między sobą ja i Ackermann mogliśmy przyznać, że wzajemne towarzystwo wyłącznie działało nam na nerwy. Co prawda próbowałam stwarzać pozory, że naprawdę usiłuję przekonać do siebie Skrzata, ale chyba go nie doceniałam. On naprawdę postawił przed sobą niewidzialną ścianę nie pozwalając nikomu przekroczyć jej granicy, by dostać się do jego pilnie strzeżonej warowni. Jego sarkazm wkurzał mnie niekiedy tak bardzo, że miałam ochotę rzucić to wszystko w diabły.
Ja bywałam nieznośna, ale on to totalnie inny, bardziej złożony przypadek. Którego nie cierpiałam.
Jeśli chodzi zaś o Icara to z zadowoleniem przyglądałam się, jak wreszcie bierze udział w ćwiczeniach, treningach, niezależnie od poziomu trudności i wbrew prośbom pielęgniarki, desperacko proszącej go, by się nie nadwyrężał. Uważał, że musi być w dobrej formie, a ja bynajmniej się temu nie opierałam. Ruch to zdrowie.
Jedynym "kłopotem", nie licząc dalej niesubordynowanego konia, była Rita, której niedawnym hobby stało się kwestionowanie mojego związku z Kapitanem Ackermannem. Nie rozumiałam skąd brała się ta jej żmijowatość, ale widocznie miała swoje powody, by nie wierzyć, że pierścionek na moim palcu był "autentyczny". Pozwalałam jej snuć swoje teorie w samotności, póki nie oddziaływały na mnie i mój święty spokój.
— Wiem, że to nie moja sprawa, ale jakoś totalnie nie potrafię sobie wyobrazić Kapitana Levi'a w związku. — Feyra skubała chleb robiąc minę głęboko zamyślonej, jakby próbowała zwizualizować sobie Skrzata w roli przykładnego męża.
Siedzący obok Andre po chwili namysłu przyznał jej rację.
— Fakt, gość jest lodowaty. Mam nadzieję, że macie w swoim pokoju palenisko żebyś z nim nie zamarzła? — zażartował, a ja przez chwilę zastanawiałam się nad tym co powiedział.
— Swoim pokoju? Typie, ona nawet z nim nie mieszka. — prychnęła dziewczyna, a blondyn na mnie spojrzał.
To chyba nie powinno dziwić, że wcale nie dzieliliśmy ze sobą przestrzeni?
— Serio?
— Ale poważnie, Rea. — dziewczyna wbiła we mnie zaciekawiony wzrok, przerywając chłopakowi z naturalną lekkością. — Jaki on jest?
Z jakiegoś powodu zaschło mi w gardle. W zasadzie nie miałam pojęcia, co powiedzieć, bo nigdy nie przypuszczałam, że to pytanie między nami padnie. Musiałam podjąć się nowej roli, mimo że kompletnie nie odpowiadał mi scenariusz.
— Och, a czy to ważne? — przykleiłam do twarzy najpiękniejszy uśmiech i udałam głupiutką żonę, zachwyconą swoim obecnym położeniem. — Jestem z nim szczęśliwa, to chyba wystarcza? — zapytałam wymijająco.
Feyra uniosła brew, bo ewidentnie jakoś ją to nie przekonało. Andre oparł łokcie o stół i przekrzywił głowę, patrząc na mnie z zawadiackim uśmiechem.
— No nie wstydź się. Powiedz nam. — zachęcił, a ja na poczekaniu próbowałam sklecić w głowie odpowiednie kłamstwo.
Nieoczekiwanie do naszego stolika dosiadł się Eren z przyjaciółmi. Armin uśmiechnął się lekko, nie kierując tego gestu do nikogo konkretnego, a Mikasa wyjątkowo nie zabiła żadnego z obecnych wzrokiem.
— Siema, o czym gadamy? — zagadnął nonszalancko brunet, spoglądając tymi hardymi tęczówkami po naszej trójce.
Już miałam się odezwać, gdy Feyra weszła mi w słowo.
— Reagan opowiada nam, jak to jest żyć z kutasem imieniem Levi Ackermann.
Matko najświętsza.
Wyraźnie zainteresowany Eren skupił uwagę na mnie i uśmiechnął się znacząco. Wbiłam wzrok w potrawkę.
— Wiecie, to nic szczególnego, na dobrą sprawę nie zostałam obdarzona szczególnym traktowaniem... — mruknęłam, ściskając w palcach łyżkę.
Andre parsknął ze śmiechem, wywracając oczami.
— No nie bądź już taka skromna, Rea.
— Kapitan na swoje szczęście stracił tytuł karła. — Connie wraz z Sashą przełożyli nogi przez siedzenie, zajmując miejsca po mojej lewicy.
Zmarszczyłam brwi.
— Jak to? — zapytałam, bo szczerze nie rozumiałam.
Zapadło milczenie gdzie, ku mojemu zaskoczeniu, wszyscy spojrzeli po sobie. Na ustach Feyry błąkał się czuły uśmiech, kiedy ponownie popatrzyła na mnie i oświadczyła:
— Bo jesteś od niego niższa.
Moje oczy musiały przypominać wielkością złote monety.
Jestem co?
— Ale wiesz to jeszcze nie powód do kompleksów — odezwał się szybciej Armin, najwyraźniej zauważając moje zszokowane spojrzenie. — To całkiem urocze.
— Właśnie. — wzruszył ramieniem Connie — Może właśnie dlatego Kapitan na ciebie poleciał.
Wstałam nagle, ukrywając czerwony rumieniec pod kaskadą ciemnych włosów. Czułam, że gorąc parzy mi skórę i nagle zapragnęłam znaleźć się na świeżym powietrzu, przynajmniej parę mil stąd. Bez słowa ruszyłam do wyjścia, słysząc za sobą wołania Andre i Feyry, ale nie byłam zdatna do pogadanki z nimi. Nie podobał mi się kierunek w jakim zmierzała ta rozmowa, potrzebowałam się przewietrzyć i nie byłam głodna. To wszystko.
Wyszłam przed stołówkę, chłonąc zapach dworu i rozluźniając się odrobinę. Wiedziałam jak trywialne było moje nagłe wyjście. Zapewne potem tamta dwójka będzie chciała upewnić się czy wszystko dobrze z moją głową, ale chrzanić to. Przynajmniej uciekłam od natrętnych pytań. Zasadniczo gdyby się zastanowić, to warto byłoby ułożyć z Kapitanem Pajacem jakiś sposób działania. Umiałam szyć kłamstwa na poczekaniu, ale chyba lepiej będzie jeśli uprzedzę go, kiedy oświadczę, że poznaliśmy się nad jeziorem Gopło, a on przyjechał do mnie na jednorożcu.
Był wczesny wieczór, a światła kwatery głównej migotały żywo na tle czerniejącego nieba. Z braku lepszego zajęcia udałam się do miejsca, którego stałam się częstą bywalczynią ze względu na ciszę i spokój. Biblioteka jak zwykle w porze kolacji była opustoszała, a księgozbiory stały na półkach nieruchomo i cierpliwie w oczekiwaniu aż ktoś zdmuchnie z nich grubą warstwę kurzu. Nie musiałam wybierać lektury, by siedzieć tu dłużej niż nakazywałby rozsądek. Lubiłam spacerować między regałami, dotykać starych i poniszczonych rogów czy wdychać upajającą woń kartek.
Wybrałam najmniej zakurzoną książkę, która odkąd trafiłam do oddziału treningowego wpadała mi w ręce częściej niż ja pojawiałam się na porannej musztrze. Znacznie częściej. Przysiadłam na brzegu stołu, kartkując strony w poszukiwaniu tej ulubionej, aż w końcu natrafiłam na rysunek stworzenia podpisanego u dołu jako "żółw". Dziwaczne płetwy i jeszcze dziwniejsza skorupa upodabniała to zwierzę do czegoś, co nie miało zupełnie nic wspólnego z naszą planetą.
Przynajmniej planetą, którą znałam.
Czasami miałam ochotę wydrzeć choćby sam obrazek, bo nie wiedzieć czemu w pewien sposób mnie uspokajał. Nawet nie byłam stuprocentowo pewna, czy coś takiego faktycznie istniało, lecz nie miało to dla mnie znaczenia. Na następnych stronach mieściły się opisy krainy, w których mieszkało, a im dłużej czytałam o "morzu" tym silniejsze pragnienie odczuwałam, by zobaczyć je na własne oczy. Ponoć głębia była niezrównana, nieosiągalna, ale zajmowała przestrzeń tak ogromną, że budowała w człowieku inną percepcje. Odmieniała go. Uszczęśliwiała. Nie mogłam oprzeć się pokusie i mimo bólu związanego z niszczeniem książek, wyrwałam kartkę i pospiesznie schowałam ją do kieszeni.
Trzask zamykanego tomiska wyrwał mnie z rozmyślań. Podniosłam zaaferowana głowę i dopiero po minucie zauważyłam postać stojącą przy środkowym rzędzie półek, tuż naprzeciw mnie. Odruchowo dotknęłam ręką miejsca, w którym ukryłam "żółwia".
— Dziwne, że tak podobają ci się opowiadania o zwierzętach skoro nawet nie potrafisz przekonać do siebie głupiego konia.
Wywróciłam oczami, już po pierwszej sylabie wiedząc do kogo należał ten złośliwy, kobiecy głos.
— Rita, weź może znajdź sobie jakieś zajęcie, które nie obejmuje wkurwiania mnie, mogłabyś? — warknęłam, zirytowana samym faktem, że znajdowała się w tym samym pokoju.
— Hm, wybacz, ale zdaje się biblioteka nie jest twoją własnością. — stwierdziła kąśliwie, przechadzając się obok ksiąg.
Wiedziałam że chciała przez to powiedzieć "mogę tu być, więc wal się". Zeszłam ze stołu i bez słowa ruszyłam w stronę drzwi. Odłożyłam pismo na miejsce i udałam się ku wyjściu, uznając tę dziecinną rozmowę za zakończoną.
— Nie kochacie się.
Zatrzymałam się w pół kroku, tuż przed progiem i przez krótką chwilę milczałam. Normalnie prychnęłabym szorstko i rzuciła jakąś ciętą uwagą, ale nie spodobał mi się ton, który od niej usłyszałam. Mówiła bez cienia złośliwości, jakby stwierdzała czysty fakt, a jego świadomość nie robiła na niej żadnego wrażenia. Zmarszczyłam brwi i przygryzłam dolną wargę, odwracając się do niej na pięcie.
— Tak? Ciekawe, bo ja słyszałam raczej co innego. — położyłam dłoń na biodrze, prostując się.
Rita uśmiechnęła się jakby do siebie, a w jej oczach zatańczyła złość. Odstawiła trzymany właśnie tomik poezji i przekroczyła dzielącą nas odległość, stając niespełna metr ode mnie. Gdy spojrzała mi w oczy poczułam, jak rzuca mi wyzwanie.
— Och, no tak, Kapitan Ackermann na pewno mówi ci to codziennie przed zaśnięciem. — zadrwiła, zaplatając ręce pod biustem.
— Proszę, nie pogrążaj się... — pokręciłam z dezaprobatą głową, kiedy momentalnie w jej oczach zapłonął dziki ogień.
— Wiem, że ta farsa z małżeństwem to ściema i wiem, że Erwin ma w tym swój udział, by uchronić cię przed żandarmerią. — zawarczała i chociaż właśnie prawie straciłam dech nie pozwoliłam dać po sobie poznać, że byłam w szoku. — Nie mam pojęcia po co dowódca nadstawia karku, by cię ratować, ale z pewnością na to nie zasłużyłaś.
Otworzyłam usta, by się odezwać. By zaprzeczyć. By powiedzieć cokolwiek. Ale nieoczekiwanie poczułam jak zza mojego ramienia wychyla się głowa Hanji Zoe, a jej dłonie delikatnie dotykają moich bioder.
— Tu jesteś, Reagan, szukałam cię! — powiedziała z wrodzonym entuzjazmem i musiałam przyznać, że nigdy tak bardzo nie cieszyłam się na jej widok. — Panna Vieth, jak mniemam? — zagadnęła Ritę, a ja cofnęłam się, by zrobić pułkownik miejsce w przejściu.
Musiałam przykleić do twarzy niewzruszoną minę i skupić się na oddechu, by nie pokazać Ricie, że poczułam jak mnie mdli.
— Mogłabyś nas zostawić? — Zoe uśmiechnęła się do dziewczyny, ale nie potrafiłam określić czy był to szczery uśmiech.
Czasami miałam wrażenie, że za tym radosnym uniesieniem warg kryło się ostrzeżenie.
Rita ostatni raz skrzyżowała ze mną wzrok. Nie musiała nic mówić, bym wiedziała co chciała mi przekazać. "Mam na ciebie oko." - mówiło jej zawistne spojrzenie, po czym bez słowa wyminęła Hanji, pozostawiając za sobą unoszące się w powietrzu napięcie. Dopiero gdy wyszła zdałam sobie sprawę, jak mocno wbijałam paznokcie w dłonie.
— Chyba za sobą nie przepadacie? — domyśliła się, na co skinęłam krótko głową, biorąc głębszy wdech.
Teraz już nie miałam wyjścia i musiałam porozmawiać z Ackermannem.
— Nasze wibracje ze sobą nie rytmizują. — burknęłam pod nosem i skupiłam na kobiecie wzrok. — Mogę jakoś pomóc?
Miałam wrażenie, że jej przyjazna twarz lekko spoważniała. Poczułam mrowienie na karku. Zastanawiałam się ile słyszała i czy w ogóle otrzymała jakieś informacje. Zasadniczo nie wiedziałam kto został powiadomiony o naszej umowie ze Smithem i Skrzatem, ale nie zdziwiłabym się, gdyby przynajmniej dowództwo albo zaufani współpracownicy Erwina byli wtajemniczeni. Postanowiłam jednak nie poruszać przy niej tego tematu.
— Cóż, nie mnie. — zawołała wesoło i odstąpiła krok do tyłu. — Erwin cię do siebie wzywa.
W ostatnim czasie zasadniczo rzadko lądowałam na dywaniku, ale za każdym razem, gdy dostawałam wezwanie czułam niepewność. Miałam wrażenie, że zmiana zdania nie leżała w naturze dowódcy korpusu zwiadowczego, ale nigdy nie mogłam mieć zupełnej pewności. Nie sądziłam, by góra specjalnie za mną przepadała.
— Odprowadzę cię. — zaproponowała, na co pozostało mi tylko krótko przytaknąć.
Ruszyłyśmy cieniem, osłonięte przed ciepłym środkiem dnia i ostrymi promieniami słońca grzejącymi palone cegły. Między nami wisiała cisza, przerywana śpiewem słowika. Zastanawiałam się czego Erwin mógłby tym razem ode mnie chcieć? Oprócz mojej niesubordynacji na treningach nie było rzeczy, o którą mógłby się do mnie przyczepić. Byłam grzeczna. Jak na mnie.
— Twój brat to zdolniacha. — powiedziała nagle Zoe, przykuwając moją uwagę i odrobinę rozluźniając napiętą atmosferę.
Spojrzałam na nią zaciekawiona i musiałam przyznać, że poczułam do tej kobiety swoistą sympatię.
— Ma naprawdę zdumiewające pojęcie o świecie, a zastosowania techniczne w naszym sprzęcie zdają się go fascynować! To niezwykłe, bo większość ludzi prawie zupełnie ich nie rozumie! — wyznała śmiejąc się przy tym.
Sama się uśmiechnęłam i pokiwałam głową.
— Cóż, Icar zawsze wykazywał się dużym potencjałem i talentem tam, gdzie innych podobna wiedza przerastała.
Hanji uśmiechnęła się do mnie, jakby zadowolona, że to powiedziałam.
— O tak! Talent rzeczywiście widzę niemały! Nawet nie wiesz jak bardzo mi pomaga.
— Pomaga? — zaciekawiłam się.
— Naturalnie! Zbieram wszystkie informację o tytanach, które dotychczas udało mi się zgromadzić, by później uwierzytelnić je na następnej misji! — mówiąc to brzmiała na niezwykle tym faktem podekscytowaną. — Twój brat świetnie radzi sobie z przyswajaniem wiedzy i uważam, że doskonale nadałby się na mojego towarzysza przy pracy. Przyda mi się druga para rąk, zwłaszcza, że r o z u m i e mój tok myślenia.
Och, w to nie wątpiłam... Ciekawiło mnie czy wiedza, którą posiadała pułkownik czwartego oddziału mogłaby mi się jakoś przydać? Zapewne zebrała wiele istotnych faktów o świecie zewnętrznym i tytanach, których mogło zabraknąć w książkach, czy na zajęciach teoretycznych. Warto byłoby zbliżyć się do tej wiedzy. I chyba miałam kogoś, kto mógłby bez problemu dostać ją w swoje ręce. Znalazłyśmy się w odległości, z której już widziałam główny budynek kwatery. Właśnie miałam coś powiedzieć, gdy czyjeś ramie prawie pozbawiło mnie równowagi. Syknęłam, bo nieznajomy trącił z nieuwagi miejsce po starej ranie, w której odzywał się jeszcze fantomowy ból. Zawrzał we mnie gniew.
— Hej! — odwróciłam głowę z grymasem niezadowolenia. — Uważaj jak chodzisz!
Mężczyzna w uniformie z charakterystycznym godłem żandarmerii odwrócił się do mnie z niewzruszoną miną, a bicie mojego serca na moment ustało. Zastygłam. Na mojej twarzy odmalowała się najczystsza forma szoku. Nie może być...
— Jakiś problem?
Ten głos. Te ogniste włosy i czarne, jak smoła oczy. Nie sądziłam, że wspomnienia zakorzenią się we mnie tak głęboko, bym nawet po tylu latach była zdolna rozpoznać te rysy szczęki...
— Reagan? — Hanji widząc moje osłupienie podeszła bliżej, schylając się nieznacznie, by zajrzeć mi w oczy.
Ale ja nie mogłam oderwać wzroku od faceta, który był wtedy z nimi... Który zapoczątkował to piekło. Obok niego stał inny żołnierz, ale nie zwracałam na niego uwagi. Czułam, że płynny ogień sunie trasą moich żył, a mięśnie zyskują dodatkowe kilogramy, jakby nagle przybrały formę ołowiu.
Przestąpiłam jeden chwiejny krok, a mężczyzna zdążył jedynie unieść brew nim z całej siły uderzyłam go pięścią prosto w twarz. Dookoła zapanowało zamieszanie, a kilka osób przystanęło, by przyjrzeć się rozgrywającej się scenie. Żandarm zatoczył się i upadł, zasłaniając krwawiący nos dłonią.
— Co jest, do kurwy?! — jego towarzysz spojrzał na mnie wściekle i już sięgał po broń.
— Reagan! — za plecami usłyszałam zdumiony głos pułkownik, ale wszystkie zewnętrzne dźwięki zdawały się dochodzić do mnie z oddali.
Jakby kakofonia szeptów, podniesionych głosów i chrzęst wojskowych butów nie mogły przedrzeć się przez moje mury. Podeszłam do mężczyzny, zadając kolejny cios wierzchem buta i trafiając w jego żuchwę. Krew poplamiła ziemię. Poczułam na swoich ramionach męskie dłonie, lecz strąciłam je, godząc tym samym drugiego faceta w szczękę.
Opanowała mnie prawdziwa furia i nawet nie zauważyłam kiedy moje ręce i nogi zadawały kolejne uderzenia, a szum głośno ryczącej w uszach krwi tłumił wszystkie odgłosy z zewnątrz. Przysiadłam na jego biodrach, raniąc go kostkami dłoni prosto w brew, aż wreszcie ktoś pociągnął mnie do góry i tak mocno przyłożył w skroń, że omal nie straciłam przytomności. Runęłam na ziemię, jęcząc z bólu gdy moje kości zderzyły się z kamieniami. Podniosłam wzrok, od razu musząc go odwrócić, gdy drugi żandarm przywalił okutym butem między moje żebra.
Zachłysnęłam się powietrzem i poczułam jak mnie mdli. Z następnym ciosem przed oczami zobaczyłam gwiazdy, a głos Hanji dotarł do mnie zniekształcony i właściwie nic z niego nie zrozumiałam. Mężczyzna siłą pociągnął mnie za kołnierz, podnosząc nad ziemię. Musiałam chwycić się jego przedramienia, a nogami zaczęłam kopać powietrze. W oczach wezbrały mi łzy. Nienawiści? Frustracji? Może po prostu nie mogłam złapać oddechu, a ściśnięte gardło piekło mnie, jakbym przełknęła garść szpilek?
— Co ty sobie myślisz, suko?! — zawarczał, unosząc pięść z zamiarem ponownego przyłożenia mi w twarz, kiedy druga, wyjątkowo silna dłoń złapała go za nadgarstek.
— Oi — to był zimny, stalowy głos.
Głos, którego najwyraźniej bali się w samym piekle.
— Czy zaistniał jakiś problem...?
Żandarm zajrzał przez ramię, napotykając ostry i skuty lodem wzrok Levi'a. Jego palce trzymały wyciągnięte przedramię w pewnym uścisku i nawet teraz wiedziałam, że gdyby Ackermann tylko chciał mógłby złamać mu kość.
— Kapitanie Levi... — wyrzucił z siebie tamten, odruchowo mnie puszczając, najwyraźniej nie spodziewając się zastać Nadziei Ludzkości w takich okolicznościach.
Kobaltowe tęczówki Ackermanna przecięły mnie na wylot, niczym dwa stalowe ostrza, aż mocno zacisnęłam wargi. Jego spojrzenie niespiesznie spłynęło na mężczyznę przed nim, a wyraz jego twarzy nie wyrażał niczego poza wierutnym zdegustowaniem.
— To że wasi ludzie nie mają zupełnie żadnej wartości nie znaczy, że musicie ściągać na dno wszystkich.
Szczęka mi opadła i nie musiałam patrzeć na żandarmów, by wiedzieć, że podzielali mój szok. Krew szumiała mi w uszach, a furia nie opadła nawet o promil. Czułam jak wściekłość mną trzęsie i nawet niebo się ze mną sprzymierzyło, bo właśnie białe obłoki odpłynęły, pozostawiając miejsce burzowym chmurom.
— Coś ty powiedział? — gdy rudowłosy mężczyzna wstał, niemal cała się najeżyłam. — To ona nas zaatakowała! — wskazał mnie palcem, a na jego twarzy gniew bił się z odrazą.
Jakby wskazywał na niezupełnie urodziwe zwierzę.
Z mojego gardła wydobył się warkot i zanim przestąpiłam krok, poczułam jak silne dłonie pułkownik Hanji zatrzymują mnie w miejscu. Zerknęłam na nią przez ramię i mój zapał na moment opadł. Nie posłała mi pokrzepiającego uśmiechu, zasadniczo nawet na mnie nie patrząc. Przyglądała się kapitanowi Ackermannowi bynajmniej jakby go nie poznawała.
— Czyżby? — jego palce zacisnęły się mocniej, aż facet jęknął i szarpnął ramieniem. — Cóż, może miała stosowny powód...?
Patrzyłam jak rudzielec obrzuca mnie wściekłym spojrzeniem. Zmrużył oczy, na moment zawieszając na mnie wzrok. Nie wiedziałam, czy mnie rozpoznał. Zresztą jak mógłby? Ręce mi się trzęsły nawet jak zwinęłam palce w pięści. Odebrał mi wszystko co kochałam, wszystko co miałam, wszystko co miało dla mnie jakąkolwiek wartość. A on nawet nie wiedział kim, kurwa, byłam.
Pochylił się do Levi'a i mogłam przysiąc, że rzucił mu wyzwanie.
— Wy, cały wasz korpus zwiadowczy i wszyscy wasi ludzie... — uśmiechnął się ewidentnie zadowolony — Wyginiecie przed resztą populacji... — niespiesznie kiwnął głową na mury pnące się daleko, na obrzeżach miasta. — A tamten świat, wasz piękny kraj "wolności" będzie waszym grobowcem, na którym tytani urządzą sobie piknik.
To powiedziawszy wyrwał rękę swojego towarzysza z dłoni Levi'a i rzucił mi milczące ostrzeżenie.
— A z tobą... — spojrzał na mnie, na co cała się napięłam.
Zoe mocniej przytrzymała moje ramiona.
— Się jeszcze policzę.
Mentalnie na mnie splunął, a w mojej głowie pojawiło się tysiąc sposobów na jakich mogłabym go uśmiercić. Nienawiść dosłownie wylewała się ze mnie porami i nawet nagłe krople deszczu nie mogły jej ze mnie zmyć. Odeszli, a ja miałam ochotę krzyczeć. Nie mogłam znieść świadomości, że go wypuściłam, że nie rozerwałam na strzępy przy pierwszej okazji i pozwoliłam mu przejść mi między palcami.
— Możesz odejść. — czułam na sobie szorstki wzrok Kapitana, gdy mówił do pułkownik Zoe. — Przekaż Erwinowi, że ja się nią teraz zajmę.
Spojrzałam na niego spod byka słysząc ten ton, jakby mówił o małym, niesubordynowanym dziecku. Hanji zerknęła to na mnie, to na niego i westchnęła puszczając moje ramiona.
— Uważaj na siebie. — szepnęła do mnie, jakby była pewna, że teraz będę przemierzała piekło.
Ono przy rozgrywającej się w mojej głowie Apokalipsie prezentowało się, jak miasteczko na pocztówkę. Podeszła do Ackermanna patrząc na niego przez chwilę. Byli przyjaciółmi? Może kiedyś parą? Raczej wątpię, patrząc na to, że Levi nie wiedział czym były emocje.
— Nie bądź dla niej zbyt surowy.
Nie odpowiedział, spoglądając na nią morderczo, wywołując tym samym u kobiety lekki, rozbawiony uśmiech. Bez dodatkowych komentarzy odeszła pozostawiając mnie samą z tym pajacem. Nie patrzyłam na niego, ale on wydawał się tym w ogóle nie przejmować. Czekałam na reprymendę, gniewne złapanie za kark i potrząśnięcie, jakbym była pozbawioną umiejętności myślenia lalką. Lecz nic takiego nie miało miejsca. Levi nie odezwał się, nawet mnie nie zwyzywał ani nie zganił. Po prostu patrzył przez chwilę za odchodzącą sylwetką brunetki, niknącą teraz w strugach deszczu i po minucie ruszył się z miejsca.
Nie odezwał się, nie każąc mi też iść za sobą. Nie musiał, bo doskonale wiedziałam co znaczyło to "Ja się nią teraz zajmę".
Czułam jak w klatce piersiowej serce dudni mi głośniej, niż bębniący w skórę deszcz. Znaczna ilość złości właśnie ze mnie schodziła i na jej miejsce powoli wpływało beznadziejne rozgoryczenie. Drżałam, a moje dłonie już nie były takie silne. Miałam wrażenie, że są tak słabe, że podniesienie nawet sztućca byłoby na niemożliwe. Ciężkie krople skapywały mi z policzków, ale nie płakałam. Czyżby Bogu nie podobało się, że w jego teatrze klauni nie są dość smętnie ucharakteryzowani?
— Zaczynasz od dzisiaj szkolenie.
Wyrwana z zamyślenia spojrzałam na mężczyznę z niezrozumieniem. Przez chwilę czułam się, jak dopiero wyszarpnięta z głębokiego snu, a wszystko co słyszałam jeszcze nie do końca do mnie trafiało.
— O czym ty mówisz? — zapytałam marszcząc brwi.
Dlaczego się nie wściekał? Dlaczego nie krzyczał...? Z jakiegoś powodu z samego faktu, że zachowywał absoluty spokój ciśnienie samo mi skakało. Levi przerzucił wzrok wąskich oczu na mnie, a ich chłód wkurwił mnie jeszcze bardziej. Traktował mnie z wyższością.
— O tym, że będziesz się mnie teraz słuchać. — oświadczył, prowadząc mnie do kwatery głównej i wchodząc po schodach do środka.
Prychnęłam drwiąco. Byłam rozdrażniona, a ból na dłoniach dopiero teraz dawał o sobie znać. Wiedziałam, że kumulujące się we mnie emocje mogłyby zniszczyć mój plan, ale nie obchodziło mnie teraz spoufalanie się z tym kretynem. Miałam ochotę wrzeszczeć, a najchętniej to kogoś rozszarpać. Zatrzymałam się w połowie drogi na szczyt schodów.
Ulewa przemoczyła mnie do suchej nitki, ale zimno w ogóle mi nie doskwierało. Patrzyłam w nieokreślony punkt przed sobą, a wrażliwa skóra dłoni zaczęła piec, gdy za mocno wbiłam w nią paznokcie.
— Nie jesteś wściekły? — zapytałam cicho, chociaż wiedziałam, że zatrzymujący się na najwyższym stopniu Levi dobrze mnie usłyszał.
Odwrócił się i spojrzał na mnie, lekko marszcząc brwi. Uniosłam na moment wzrok i gdy nasze oczy się spotkały, wręcz czułam przepływające między nami zwarcie.
— Dlaczego, do kurwy nędzy, jesteś taki spokojny?! — warknęłam na skraju wytrzymałości.
Prowokowałam go i doskonale zdawałam sobie z tego sprawę, ale gniew i żal powoli zmieniały się w ból i bezdenną rozpacz, której nie mogłam, nie potrafiłam znieść. A on to wiedział. Widziałam jak delikatnie mruży oczy i przygląda mi się, z precyzją godną chirurga rozpoznając wszystkie symptomy złamanego serca.
Skruszonego jednego z bastionów.
Gdy w końcu przemówił jego głos był tak samo zimny jak jego oczy.
— Psy nigdy nie rozumieją co się do nich mówi. Dlatego właśnie trzeba je wytresować.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro