༒ 57 ༒
┌───── •⚔︎• ─────┐
-SNK FANFICTION-
└───── •⚔︎• ─────┘
Rana paliła jak diabli. Mimo że dobrze znał uczucie kuli przeszywającej ciało, zawsze cholerstwo bolało tak samo mocno jakby za moment miał nie otworzyć już więcej oczu.
Ostatni raz wychylił się zza winkla, chcąc sprawdzić, czy faktycznie udało mu się ją zgubić i znowu oparł się plecami o kojąco chłodną fasadę ściany.
Reagan za pierwszym razem chybiła. Aż poczuł nieprzyjemne kłucie na poziomie klatki piersiowej, gdy wspomnienie gniewu i rozczarowania w jej oczach mignęło mu przez pamięć. Nie musiał widzieć tego na piśmie, by wiedzieć, że przyszła żeby go zabić i skrzywił się ze złością, gdy ta świadomość znowu go dosięgnęła.
Wiedział, że przeżyła, niczego nie był tak pewien jak jej umiejętności, by ostać się przy życiu, ale w najśmielszych oczekiwaniach nie przypuszczał, że przyjdzie teraz, by uśmiercić akurat jego... A w zasadzie, nie sądził, że skrzyżuje drogi z Kenny'm... Dlaczego miałaby? I dlaczego jego stary kompan, pieprzony żniwiarz żerujący na żandarmach, bujał się teraz z tą właśnie frakcją? Zacisnął zęby aż rozbolała go szczęka i zawarczał pod nosem wiązankę przekleństw.
Dlaczego ta dwójka skrzyżowała teraz drogi? Dlaczego ona? Dlaczego akurat Reagan?
Ten dokument, który podpisał. Zaklął w myślach, próbując na wszelkie sposoby odsunąć od siebie wyobrażenie jego narzeczonej czytającej przejrzysty druk, który jasno zaświadczał o jej uprzedmiotowieniu.
I fakcie, że Kapitan Levi Ackermann na to przystał.
Syknął, kiedy przycisnąwszy rękę do ramienia wybuchł w nim ból, który jednak nie przyćmił z wolna wzbierającej w nim wściekłości.
Reagan wiedziała, że żeby go zabić musiała uciekać się do nieszablonowych i nieczystych zagrań, a po tym wcześniejszym pokazie Levi był pewny, że posunie się do wszystkiego. Musiał być czujny, ale jak do cholery miał to zrobić, wiedząc, że żyła, a on oddałby wszystko by znowu znalazła się przy nim?
Mierzyła do niego z jebanego pistoletu...!
Usłyszał chrzęszczące dźwięki sprzętu do trójwymiarowego manewru, zbliżające się z zawrotną szybkością i podniósł głowę. Para wojskowych butów zaszurała o spowity w cieniu grunt, a młoda kobieta o lisich rysach twarzy od razu zauważyła jak Kapitan opiera się o mur i dysząc, mocno przyciska dłoń do rany.
— Kapitanie...!
Rita przebiegła dzielącą ich odległość, a z każdym krokiem jej oczy powiększały się o kilka orbit, może dlatego, że ich zespół już bez poszkodowanego Kapitana miał ostro przesrane. Kucnęła, wyciągając rękę, ale nim go dotknęła on zmusił się, by dźwignąć się z ziemi. Dech głośno uszedł jej z ust, czego prawie nie usłyszał. Krew huczała mu w uszach i kiedy już oparł się o ścianę kolana się pod nim ugięły aż upadł z powrotem na kamienną kostkę. Dziewczyna przełknęła z trudem. Smuga krwi ostająca się na murze nie uszła jej uwadze...
— Zaraz się tym zajmę... — zapewniła półgłosem, wyciągając z torby opatrunki, ale szybciej podniósł rękę i pokręcił stanowczo głową.
— Nic mi nie będzie. — oświadczył ostro, próbując przekonać nie tylko ją, ale też siebie samego. — Dogoń Arlerta i resztę.
Rita zatrzymała się w pół ruchu. Widział jak w tym ułamku zawahania jej spojrzenie staje się boleściwe, pełne żalu i strachu, którego nie umiała ukryć. Zmarszczył brwi, uważnie obserwując pejzaż kilku emocji kwitnących na jej twarzy i pochylił się, szybko żałując tej decyzji.
Jego syk wrócił jej świadomość.
— Byli przygotowani, Kapitanie... — powiedziała, a on poczuł jak krew odchodzi mu z twarzy. — Icar strącił Jeana z powozu, a Mikasa została ranna. Prawie zastrzelił Armina...
Odchylił głowę na ścianę musząc pozbierać myśli.
Kurwa, przewidzieli każdy ich ruch. Pieprzony Kenny... Dalej nie miał pojęcia, co skurwiel robił na smyczy Żandarmerii, ale co by to nie było, musieli znaleźć sposób, by odzyskać Erena i Historię. Słyszał hałasy dobiegające z centrum miasta. Jak koła chrzęszczą o jezdnie, krzyki wystraszonych mieszkańców obijają się po alejkach milczących ulic, a strzały wybuchają jeden za drugim jakby odliczały upływający czas.
— Zajmę się panem... — odezwała się znowu, słyszalnie napięta.
Pokręcił szybko głową. Nie było czasu na roztrwanianie się nad drobnymi ranami. Reagan znajdowała się w pobliżu i o ile dobrze ją znał, wiedział, że nie pozwoli mu się długo ukrywać. Spojrzał na klęczącą przy nim młodą kobietę. Jeśli był jej głównym celem, co stanie się w chwili, kiedy ktoś stanie jej na drodze? Sama ta myśl sprawiła, że eksplodowała w nim furia.
Napiął mięśnie i bezwiednie wstrzymując oddech wstał, wywołując ze strony Rity ciche słowa zaprzeczeń i próśb, by nie ruszał się z miejsca.
Przed oczami mu zawirowało, a gardło ścisnęły mu nudności.
Ja pierdole, to jakiś koszmar.
Prędko wziął się w garść, przejmując z rąk dziewczyny czystą gazę i biorąc ją w zęby zasupłał materiał wokół ramienia na tyle ciasno, by zatrzymać krwawienie. Kula nie przeszła na wylot, ale czuł, że nabój cholernie mu dokucza i wiedział, że jeśli ma jeszcze walczyć, musi zebrać się w sobie, bo inaczej długo w tym stanie nie pociągnie.
— Kapitanie, to wygląda naprawdę źle... — zauważyła, na co miał ochotę warknąć z irytacją.
Bolało jeszcze gorzej.
— Wracaj do reszty oddziału. — rozkazał i gdy zamierzał kontynuować z głębi ulicy za jego plecami rozeszło się melodyjne gwizdanie.
Zamarł, zerkając kątem oka przez krawędź kamienicy. Droga stała pusta, pewnie dźwięki toczących się zamieszek wypłoszyły ewentualnych gapiów, więc słysząc kojący, niemal wabiący odgłos pośród milczących domów poczuł jak włosy na karku stają mu dęba. Zmarszczył brwi i gdy usłyszał, że Rita już przymierza się, by zadać pytanie chwycił ją za łokieć, przyciągając do siebie. Westchnęła zaskoczona, ale nim zdążyła się odezwać on położył dłoń na jej ustach zamierając przy ścianie.
Gwizd przeciął przestrzeń, docierając prawie do zakończeń jego nerwów.
— Kapitanie... — zawołała lubieżnie, jej głos wyprzedził dźwięk kroków rozchodzący się echem po pustej ścieżce, jak gdyby wyłoniła się z nicości.
Poczuł, że dziewczyna przy nim bierze głęboki, zszokowany wdech. Tak samo jak on, nie spodziewała się Reagan wychodzącej im na spotkanie.
— Nie chowaj się... — zamruczała ze śmiechem, a on oderwał wzrok od kamieni na drodze, odwracając głowę w stronę szyby naprzeciwko. Odbijał się w niej kawałek głównej ulicy i przechadzającej się wzdłuż sylwetki, idącej niespiesznie, noga za nogą, niczym łowca, który zapędził swoją ofiarę w kozi róg. — Wierz, że i tak cię znajdę.
Levi zauważył jak Rita zaciska palce wokół jego nadgarstka i mamrocze coś zduszonym głosem.
— Mhm...! — usłyszał tylko, ale mocniej przytrzymał ją przy sobie, zagryzając dolną wargę. Ból w ramieniu nie zelżał choćby na chwilę.
Ciche gwizdanie przemknęło przez martwą okolicą, ledwo różniąc się od przecinającego aleje wiatru.
— Chyba się nie boisz, hm? — zapytała czysto złośliwie, na co skrzywił się z odrazą. Podpuszczała go.
Szła dalej, coraz bardziej zbliżając się do jego kryjówki, zmuszając Kapitana do gorączkowego zastanowienia się nad dalszym planem.
— Pamiętasz tę noc w okolicach starej kwatery Zwiadowców?
Zamrugał zupełnie wytrącony z rozmyślań. Znów spojrzał w zakrzywione odbicie i na kobietę spacerującą jakby z nudów po ulicy dystryktu.
— Pamiętasz o co wtedy cię zapytałam? — ciągnęła, jej głos wcale nie świadczył o chęci usłyszenia odpowiedzi. — Bratnie dusze? — podsunęła, ale nie musiała, bo Levi doskonale pamiętał ten wieczór.
Feyra rzucająca się z wieży i Reagan, która za próbę samobójstwa wysuszyła jej głowę do tego stopnia, że nie pozostawiła żadnego pola do dalszej dyskusji. Nawet z tego miejsca widział oczy rozjarzone determinacją, wolą walki i wewnętrzną siłą, wzbudzające w nim nieudawane uczucie podziwu. Już wcześniej miała go w garści, ale to jak mówiła i ile życia się w niej tliło, jak wielką pasję wkładała w to życie... To wszystko doprowadzało go do szaleństwa.
— Wiesz, chciałam poznać twoją odpowiedź, bo wtedy czułam, że nasza dwójka — prawie prychnęła, wyrzucając pojedyncze słowa od niechcenia — może być czymś na wzór ludzi rozumiejących się bez słów...
Stukanie obcasów ucichło, gdy przystanęła. Broń dalej wisiała w jej dłoni, zimna, milcząca i niewzruszona.
Syknął pod nosem, luzując uścisk na twarzy Rity, kiedy zęby dziewczyny zatopiły się w jego skórze. Przypomniawszy sobie o jej obecności spojrzał w dół, patrząc jak odwraca się do niego, krzyżując z nim spojrzenia.
— Kapitanie...! — szepnęła, odwracając się zaalarmowana, nie usłyszawszy następnego zdania ze strony przeciwniczki. Ściszyła głos, dobrze wiedząc, że Reagan nasłuchiwała. — Mam pomysł...!
Phoenix powiodła spojrzeniem wzdłuż opustoszałej ulicy. Doszedł ją pojedynczy szmer, ledwo słyszalny odgłos niezdolny do zidentyfikowania, ale nie potrafiła celnie określić skąd dobiegał. Była jednak pewna tego, że jej narzeczony ukrywał się gdzieś w okolicy i gdy on tylko ruszy się z miejsca, bez trudu go złapie. Nie mógł ukrywać się w nieskończoność, a ranny daleko nie ucieknie.
Pokręciła głową, w typowym dla siebie odruchu rozciągnięcia mięśni szyi, by pozbyć się namolnego kłucia w skroniach.
Mogła wyobrazić sobie słowa Kenny'ego, gdyby ją teraz widział. Dlaczego bardziej nie przykładała się do swojej roboty skoro pierwsza tak się do niej paliła? Uśmiechnęła się pod nosem.
Czemuż by się nie zabawić?
— Ale widocznie ja nie rozumiałam cię nawet, kiedy posługiwałeś się słowami. — westchnęła, unosząc pistolet i patrząc w swoje odbicie spoglądające na nią z powierzchni połyskującej stali.
Patrząc w lustra nie wiedziała kogo powinna spodziewać się zastać. Wcześniej po prostu nie lubiła osoby, którą widziała, a teraz z kolei czuła jakby spoglądała na wyobrażenie postaci jakiejś powieści, całkiem niezwiązanej z nią istoty. Nie wiedziała na kogo patrzy, ale nie przeszkadzało jej to.
Dostrzegła migający ruch w uliczce i nie wahała się nawet przez chwilę. Wyprostowała dłoń z pistoletem, wyuczonym ruchem naciskając spust. Kula poszybowała w powietrzu roztrzaskując szybę, ale nie dosięgając celu. Przez chwile czekała cierpliwie, z dłonią dalej owiniętą wokół rączki broni pozwalając chmurze kuszu opaść i ponownie osadzić się na brudnym gruncie. Po chwili zza rogu wyłoniła się smukła twarz z parą niepewnych, wąskich oczu.
Uniosła głowę, widząc Ritę z wolna wychodzącą do dziennego światła i unoszącą ręce w poddańczym geście. Nie była pewna, ale wydawało się, że Vieth była zdziwiona tym, że ją widzi, jednak wcale to nie sprawiło, że tamta przestała mierzyć do niej lufą.
— No wiesz... — powiedziała, w jej tonie zabrzmiała ta znajoma nuta złośliwości. — Kupiłam specjalnie nową sukienkę na twój pogrzeb, a teraz chcesz mi powiedzieć, że na marne? — zapytała, udając urażoną.
Reagan uśmiechnęła się bez wesołości, przechylając głowę do boku.
— Jak chcesz mogę sprawić, że ubierzesz ją raz jeszcze, tylko uprzedzam, raczej nie na moją stypę.
Rita zdusiła chęć przełknięcia i zadrżała, patrząc jak jej stara koleżanka opuszcza broń i staje prosto. Szare oczy obserwowały ją z dystansu, zupełnie pozbawione tego starego blasku zaciętości, którego wcześniej tak jej zazdrościła. Co się z nią stało?
Zwilżyła językiem dolną wargę, ukrywając trzęsące się dłonie.
— Zabijesz mnie? — zapytała, marszcząc brwi, jakby taki stan rzeczy miał ją obrazić.
Reagan nie drgnęła, choć po postawie jej ciała Rita domyśliła się, że w każdej chwili była gotowa zareagować.
— Nie, raczej nie. — odrzekła obojętnie.
Dziewczyna zamrugała kilka razy, zaskoczona odpowiedzią.
— Myślałam, że to twoje główne zadanie? — zapytała odważnie, mimo że odwaga była ostatnią rzeczą jaka ostawała się w jej ciele i liczyła, że mrużąca na nią oczy kobieta nie zauważy tej desperackiej gry aktorskiej.
Po młodej twarzy przemknął wyraz irytacji. Reagan wywróciła oczami i ponownie uniosła rękę, celując do dziewczyny z pistoletu, przy okazji czyniąc to tak, jakby chciała tylko żeby tamta dała jej spokój.
— Mogę to zrobić jeśli chcesz.
— Nie, nie! — uniosła ręce jakby to mogło ją powstrzymać, odczekując kilka chwil aż Reagan ponownie opuści ramię. — Ja... — miała wrażenie, że gardło obrosło jej gwoździami. Co ona robiła u licha? — Naprawdę cieszę się, że żyjesz.
Odpowiedziało jej sarkastyczne parsknięcie.
— Oczywiście. — mruknęła z przekąsem, z jej języka prawie kapał jad, na co dziewczyna cała się wzdrygnęła.
— Nie, ja mówię poważnie! — zapewniła gorąco, ale w ogóle nie przekonała tym kobiety z wolna zaczynającej się nudzić. — Wszyscy tak szybko tracą życia w tych czasach, więc świadomość tego, że ci naprawdę wartościowi ludzie dają radę uciec przed śmiercią jest pocieszająca... — wyznała i choć wewnętrznie przeczuwała, że to, co zamierzała powiedzieć mogło nie być mądrym posunięciem, ostatecznie wzięła głębszy wdech i zebrała się w sobie — Przykro mi z powodu Feyry...
Oczy Phoenix rozszerzyły się lekko, a tęczówki pojaśniały tracąc na ulotną chwilę matową powłokę. Pistolet z wolna opadł, mięśnie zaczęły się rozluźniać aż wreszcie na miejscu sztywnego ciała pozbawionego czucia pojawiła się znajoma, prawa osoba, którą Rita ceniła i nie znosiła zarazem. Reagan westchnęła, wodząc wzorkiem po ziemi i przez dłuższą chwilę nic nie mówiła. Vieth czuła jak pot klei się do włosów na karku, ale nie śmiała ruszyć się z miejsca.
— Mogę mieć do ciebie jedną prośbę?
To pytanie nieco zbiło ją z tropu, ale szybko zdecydowała się brnąć w tą grę. Kiwnęła, pierwszy raz patrząc na dawną rywalkę bez cienia zawiści.
— Oczywiście.
Reagan spojrzała jej prosto w oczy, a Rita na moment poczuła, że coś w niej tężeje z napięcia. Jakby zginął ktoś z bliskiego otoczenia, ktoś z kim nie łączyła jej specjalnie zażyła więź, ale samo odejście wystarczyło, by wzbudzić w niej znaczące poczucie niepokoju. Promienie słońca oświetlały bladą twarz byłej Zwiadowcy, uwydatniając zmęczone oczy i cienie pod powiekami, sprawiając, że ich posiadaczka wyglądała na starszą.
— Pozdrów ode mnie Nanabę. — To powiedziawszy postąpiła krok w tył i po upływie trzydziestu sekund dziewczyna zrozumiała, że tamta zamierzała odejść.
W jej wnętrzu jakieś dwa potencjały dokonały kolizji. Zatrzepotała rzęsami, z jednej strony żałując, że Reagan doznała w życiu tyle cierpienia i niesprawiedliwej brutalności, zasadniczo nie z własnej winy przeobrażając się w tą suchą, niezwykle niedostępną kobietę, a z drugiej, zajmowała miejsce w drużynie przeciwnika. Przypomniała sobie ten moment, kiedy Icar tak bezkarnie wycelował spluwą między oczy biednego Armina, a wiedząc, że płynęła w jego żyłach ta sama krew, co u jego siostry Rita była pewna, że nie mogła po prostu pozwolić im uciec. W każdym razie, nie mogła pozwolić jej teraz odejść.
— Reagan... — podjęła wreszcie — Nanaba nie żyje.
Zatrzymała się, ponownie odwracając do niej głowę. W szarych tęczówkach zabłyszczało zdziwienie, ale zgasło tak samo szybko, jak się pojawiło. Wiatr zawiał z południa podnosząc z kamieni samotnie walające się liście.
Spojrzała w kamienną ścieżkę, a z jej twarzy zeszło całe zobojętnienie, zastąpione nieukrywanym smutkiem. Ramiona opadły, sylwetka stała się mniejsza niż była i Rita ze ściśniętym sercem zrozumiała, że nadarzyła się okazja.
Zacisnęła ręce w pięści i ile sił w płucach zawołała:
— Kapitanie! Teraz!
Reagan natychmiast poderwała głowę, zaskoczenie mignęło w jasnych oczach, kiedy ostani raz zderzyła się ze spojrzeniem Rity. Widziała jak w przeciągu kilku mknących chwil usta dziewczyny układają się w pełne bólu słowo: "przepraszam", a następnie usłyszała za sobą świst metalicznych linek. Odwróciła się z nową siłą, łącząc spojrzenia ze znajomymi, rozjarzonymi ciemnymi tęczówkami. Miecz zabłyszczał w słońcu, gdy wziął zamach, nacierając na nią z pełnym impetem, który nie pasował do osoby rannej. Czas zwolnił, sekundy pędziły, a oni w tej samej chwili wyprowadzili uderzenia. Reagan nacisnęła spust, odbijając chylące się ku niej ostrze, wybijając je Ackermannowi z dłoni, na co warknął, a ona zmarszczyła wściekle nos.
Kobieta zawrzała, od razu atakując. Unikał uparcie jej ciosów, choć moc z jaką z nim walczyła nie pozwalała mu zadać ciosu. Nie dawała się nawet musnąć, uskakując prędko i z zadziwiającą gracją, co wcale nie przypominało żadnych sparringów jakie w przeszłości toczyli. Znał jej sposób i tryb walki. Umiał rozpoznać jakiego zagrania użyje, ale nigdy przedtem nie walczyła z nim w ten sposób. Wyślizgiwał się z każdego jej ataku, a ona wykorzystywała każdy moment i okazje, by wbić mu lufę broni w ciało.
Zaszarżowała, warcząc zwierzęco i zamachnęła się, prawie docierając do jego ramienia, ale szybciej chwycił ją za łydkę, i już zamierzał odrzucić ją w przeciwną stronę, gdy strzeliła mu w nogę, czego w ostatnim momencie zdążył uniknąć.
— Kapitanie! — wołanie Rity wróciło mu świadomość. Chwycił przeciwniczkę mocno, nie dając jej się wyrwać.
— Uciekaj! — krzyknął do niej, jęcząc, kiedy Reagan uderzyła go w piszczel i zacisnął mocno zęby, ciaśniej przytrzymując ją za ramię.
Cudem odsunął głowę, gdy kobieta prawie przywaliła mu potylicą, po czym owinął jedną rękę wokół jej talii, drugą przycisnął do jej gardła, odgradzając drogę ucieczki. Ciężko dysząc i starając się ignorować przemożne pieczenie w ramieniu, wycedził jej do ucha:
— Nie wierzgaj.
Wbiła paznokcie w skórę na jego przedramieniu, orając ją agresywnie.
— Pierdol się.
Usłyszała jak z jego ust wypada niezadowolone "tch" i zadławiła się powietrzem, bo ramię przytrzymało ją mocno, ściskając gardło z dwóch stron.
— Uspokój się wreszcie. — zawarczał, pochylając się do jej ucha, by mogła go słyszeć. Czuł pod drugą dłonią szaleńcze bicie serca, ale nie sprawiło to, że zmiękł. — Chce wiedzieć, co ty odpierdalasz.
— Hm? Nie podoba ci się moja nowa fryzura? — zadrwiła zgryźliwie, stojąc na sztywnych nogach, gotowa w każdej chwili na jego ruch.
Wyprostowała się, gdy umięśnione przedramie wbiło się jej w krtań. Zakaszlała.
— Nie wkurwiaj mnie, Reagan. — wycedził, nie bacząc na to jak wiele siły używał wobec niej — Mów.
— Och, daj spokój, Panie Marudo, nigdy nie brałam cię za idiotę, ale teraz robisz wszystko żebym zmieniła zdanie.
Coś zakłuło go na dźwięk tego pieszczotliwego przezwiska. Zazgrzytał zębami, czując wzbierającą w jego ciele furię.
— Chcesz mnie zabić, tak? — wyszeptał, głos mu zachrypł i mimo ogromnych pokładów nienawiści jakie w sobie miała, Reagan nie potrafiła zignorować dreszczy obsypujących jej kark.
Oblizała wargi, na moment przestając walczyć. Spojrzał na nią z ukosa, ale jego uchwyt nie zelżał.
— Nie chcę. — powiedziała w końcu, nieco ciszej. Dostrzegł jak ręce z wolna jej opadają, a mięśnie przestają napinać. Nie ufał jej, zasadniczo nie znał dobrego sposobu na przebrnięcie przez konfrontację z tą kobietą, więc działał na poczekaniu, ale nie tracił gardy. Za dobrze ją, kurwa, znał.
Pociągnęła nosem, a przez jego ciało przeszedł lód. Płakała? Drobne ciało, które przyciskał mocno do swojego torsu zaczęło drżeć i nagle Reagan obróciła się w jego stronę, obejmując go w tali. Zastygł zaskoczony, widząc jak wtula się w jego ramię i łka targana nieinscenizowanym szlochem. Oddychał płytko, prawie nie mógł zaczerpnąć tchu, bo ten gest całkowicie go rozbroił. Dalej czuł niepewność, ale był też pewny, że nie uroił sobie tych łez.
Nie wiedziała kim była. Zagubiona kręciła się wiecznie w kółko, próbując uciekać przed przeszłością, walącą się na nią teraźniejszością i przyszłością łypiącą na nią złowrogo. Straciła tylu bliskich, widziała obrazy o jakich nie sposób mówić, walczyła z tytanami i ludźmi pragnącymi pozbawić ją wszystkiego co jej pozostało, a teraz znalazła ten pieprzony dokument, którego nigdy nie powinien podpisywać... Był ostatnim gwoździem do trumny. A ona była tu teraz i choć wiedziała, co zrobił i czego mógł się jeszcze dopuścić, wierzyła, że może mu zaufać na tyle, by jej nie odepchnął.
I nigdy, by sobie nie wybaczył, gdyby ją teraz odtrącił.
Reagan.
Jego Bestia.
Dotknął jej pleców, a ona odpowiedziała ściszonym westchnieniem.
— Och, Levi... — wyszeptała łamiącym się głosem, przytulając się do jego torsu jeszcze mocniej.
Znajome ciepło załaskotało jego pierś. Poczuł jej usta muskające go po szyi, z wolna docierające do płatka ucha aż skórę obrosła mu gęsia skórka.
— Ja to zrobię.
Gorąc uszedł z niego w przeciągu tej jednej minuty, kiedy zerwała się z miejsca i odskoczyła, wyciągając rękę z bronią. Strzeliła, ale szybciej wzbił się na sprzęcie, unikając starcia z krwiożerczą kulą.
— Dobrze wiesz, że mi nie uciekniesz, Panie Marudo! — zawołała za nim, w tym głosie nie pozostała żadna część pasująca do jego narzeczonej. Serce galopowało mu w żebrach, ale nie pozwolił emocjom wziąć nad sobą góry, zbierając się w sobie i lecąc na złamanie karku w stronę centrum.
Kurwa, nienawidził się za to, że miał do niej taką słabość.
Przebiegł niewielki odcinek wzdłuż muru kamienicy, odpychając się, by nabrać prędkości i płynnie wleciał w następny zakręt. Konie ciągnące wóz gnały przed siebie z zawrotną szybkością, z każdą upływającą minutą oddalając się wraz z Erenem i Historią. Zauważył białe włosy targane przez wiatr i z miejsca cały się napiął.
Kolejny Phoenix.
Zauważył, że za nim pojawia się żołnierz, jeden z ludzi Kenny'ego i z zaciętym wyrazem twarzy celuje do niego z pistoletu. Warknął pod nosem, obracając się gładko w powietrzu i uchylając się przed nabojem. Linka wystrzeliła, kiedy nacisnął wajchę, a karabinek miękko zatopił się w ciele przeciwnika. Pociągnięty siłą pędu chwycił pewnie ostrza w dłoń, biorąc zamach. Krew trysnęła, plamiąc deszczem burgundowych kropel powierzchnię starego domu. Levi zatrzymał się, wspierając rękę o parapet i zajrzał za siebie, rozpoznając w zbliżających się sylwetkach dwóch postaci Jeana i Mikasę. Wokół ręki dziewczyny zawiązano bandaż, a po spiętym wyrazie jej twarzy wnioskował, że nawet ranna nie zamierzała rezygnować z walki. Za nimi leciała reszta ostającej się grupy.
— Za powozem! — krzyknął, co Mikasa przyjęła z bezdyskusyjnym "Rozkaz!".
Levi wzbił się znowu w powietrze, równając się z kolumną lecących Zwiadowców.
— Kapitanie! — usłyszał przejęty głos Jeana — Czy to była Reagan?!
Spojrzał na niego tylko, marszcząc brwi. Musieli widzieć jak jej ucieka.
— Są doświadczeni w walce z innymi ludźmi! — powiedział, ignorując pytanie — Jeżeli mamy odzyskać Erena i Historię nie możecie się wahać! Gdy nadarzy się okazja, zabijajcie, jasne?!
Odpowiedziały mu zaskoczone spojrzenia i wielkie oczy ostatnich członków Korpusu Zwiadowczego. Zdecydowanie nie tego się spodziewali, szczególnie że morderstwo stanowiło ostatnią rzecz jakiej chcieliby się dopuszczać.
— Ale Kapitanie! — zawołała Sasha, wyciągając szyję. Odwrócił do niej głowę, dostrzegając w czekoladowych oczach jasne iskry przerażenia — Co z Reagan i Icarem?!
Byli przyjaciółmi. Oni i jego oddział. Nie mieli sobie nic do zarzucenia, oprócz tego, że rodzeństwo znajdowało się teraz po stronie wroga, ale wyczuł, dlaczego Braus brzmiała na tak przejętą...
Chciała upewnić się, że jeżeli nadarzy się okazja mieli też zastrzelić jego żonę...
Oczami wyobraźni zobaczył jej bezosobową minę, szare oczy jak u dzikiego zwierzęcia i ciało, które bardziej niż rzeczywistą osobę przypominało ducha.
— Nie słyszałaś co powiedziałem?! — odpowiedział, próbując przekrzyczeć wiatr. — Jeśli tylko macie szansę - wykorzystajcie ją!
Szok dało się słyszeć między świszczącym powietrzem, ale nie zamierzał rozwiewać wątpliwości.
Ta kobieta przestała do niego należeć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro