༒ 54 ༒
┌───── •⚔︎• ─────┐
-SNK FANFICTION-
└───── •⚔︎• ─────┘
Powietrze było ciepłe. Delikatny wietrzyk studził unoszącą się duchotę wywiewając ją daleko poza ramy dystryktu Klorva. Na targu kłębili się ludzie, pobudzeni brzaskiem wysoko wiszącego słońca, aż musiałam uważnie skupić wszystkie swoje zmysły, by wypatrzeć między ciałami stragan z jedzeniem. Stał oddalony ode mnie o niecałe pięć metrów i z tej odległości był jak na wyciągnięcie ręki. Mogłam z dokładnością jeden do jeden wyobrazić sobie aromatyczny zapach świeżego chleba i woń właśnie krojonych warzyw. Na samą myśl poczułam jak żołądek supła mi się nieprzyjemnie, domagając się jedzenia. Tak dawno nie miałam niczego w ustach, że z desperacji byłam gotowa zawalczyć o drobny kęs. Na samo żałosne wspomnienie usłyszałam jak mój brzuch jęczy nieprzyjemnie. Wszystkie zapasy jakie nam pozostały dawno zniknęły, półki w niewielkiej piwniczce zdobiła wyłącznie cienka warstewka kurzu, a po nieudanych próbach polowania nadszedł ten moment, by wreszcie ruszyć w głąb miasta i samodzielnie złowić coś, co pozwoli nam przeżyć choćby do jutra. Nawet nie wierzyłam, że mi się to uda. Schudłam tak bardzo, że gdyby mnie dotknąć skóra rozprułaby się jak tkanina, nie wspominając o tym jak wyglądał mój brat... Oczy zapadnięte, żebra odstające, obraz chłopca pozbawionego siły do tego, żeby choćby samodzielnie się wykąpać. Mimo niepodważalnych dowodów jakie miałam tuż przed swoim nosem, Icar uparcie twierdził, że wcale nie był aż tak głodny, że wystarczył mu suchy chleb, a w ostateczności może się przecież żywić owocami z ogródka. Nie potrzebowałam słyszeć więcej by wreszcie dźwignąć się z podłogi, na której niezmiennie spędziłam kilka godzin lub dni - ciężko było to określić wyłącznie z perspektywy płynących po ścianach promieni słońca - i wreszcie wypełznąć z domu.
Nie wiedziałam dokładnie ile minęło czasu odkąd zostaliśmy sami, a ciała naszego rodzeństwa w niezrozumiałych mi okolicznościach zniknęły z parkietu. Nie miałam pojęcia dlaczego, ale ktoś najprawdopodobniej wyniósł je na dwór i zakopał przy murze w ogrodzie. Zostały po nich intensywne ślady krwi, które wsiąknęły w deski pozostawiając po sobie okrutną pamiątkę, niezdolną do starcia. Po tym jak żołnierze opuścili mój dom jeszcze długo siedziałam i kuliłam się pod podłogą. Nie umiałam poruszyć żadną kończyną, prawie nie rejestrując jak braciszek wtulał się w moje ciało raz po raz wołając moje imię prosząc mnie bym się zbudziła, mimo że nie śniłam. Tylko że dokładnie tak się czułam. Jakbym trafiła na scenę koszmaru, z którego nie potrafiłam się wybudzić. Gdy wreszcie przemogłam się, by wyjrzeć na zewnątrz zdałam sobie sprawę, że Knox, Neil i Pandora zniknęli. A ja nie mogłam nawet wyjaśnić Icarowi gdzie się podziali. Minęła niezwykle długa chwila zanim zebrałam się w sobie, by dać mu do zrozumienia, że nasza rodzina odeszła i nigdy nie wróci. Samo mówienie o tej tragedii odbierało mi siłę, co dopiero gdy mój brat ją wyparł.
Zrezygnowałam z polowania, zbyt zniechęcona widmem, że znowu wchodząc do lasu natknę się na przyjaznego starca, który zapłaci za chęć pomocy własną głową. Teraz znalazłam się tutaj, w ukryciu na drodze handlowej, ze śmiercią głodową wiszącą mi nad szyją, jak gilotyną i brakiem jakiegokolwiek pomysłu na przyszłość. Liczyło się przeżycie dnia. Pojutrze przerodziło się w tak daleką wizję, że nie byłam zdolna myśleć aż z takim wyprzedzeniem. Martwiłam się o uzupełnienie zapasów, dlatego wiedziałam, że musiałam nauczyć się kraść. A kompletnie nie miałam pojęcia jak to zrobić. Stałam więc jak kołek trzymając się na równych nogach wyłącznie determinacją i słysząc łomotanie serca między żebrami, uważnie biorąc kolejne wdechy zbyt zaniepokojona myślą, że w innym wypadku pękną mi kości.
Przychodziłam tu od kilku dni chcąc rozeznać się w otoczeniu, sprawdzić jakie nawyki mają ci sprzedawcy. Z namaszczoną fascynacją obserwowałam ręce klientów wymieniających się z właścicielami mięsnych stoisk. Brzęczenie monet obijało się echem w mojej głowie, przeradzając się w uporczywe dzwonienie, które nie cichło nawet wtedy, gdy kładłam się do łóżka. Zadowolone rozmowy, szeleszczenie gazet i papierowych toreb nawiedzało mnie gdziekolwiek nie poszłam. Ciągle i ciągle. Uporczywie nakazując mi porzucić myśli o życiu przykładnego, nieskalanego grzechem obywatela.
Dostrzegłam jak tęgi mężczyzna w fartuchu na moment odchodzi za róg swojego straganu. Odprowadziłam go aż nie zniknął za skrzynkami i napięta rozejrzałam się po zaludnionej okolicy. Mieszkańcy zdawali się nie zważać na nic, ani na nikogo kto pojawiał się w zasięgu wzroku. Najciszej jak potrafiłam przemknęłam w stronę ustawionych rzędem bochenków chleba. Chyliłam głowę, nie rzucając żadnemu przechodniowi nawet ukradkowego spojrzenia, udając, że bardzo interesuje mnie suchy bruk. Przeszłam po prostej linii, głębiej wsuwając ręce do kieszeni. Skóra kleiła mi się od zimnego potu, ale ani myślałam, by wyciągnąć ręce spod fałd bluzy i tym samym zwrócić na siebie uwagę jakiegoś przechodnia. Odwróciłam głowę dopiero, gdy znalazłam się na tym samym poziomie, co świeżo wypieczone pieczywo obecnie mrugające do mnie zalotnie z białego obrusu. Żołądek zajęczał błagalnie. Zwilżając wargi nawet nie obejrzałam się za siebie, chwytając chleb i czym prędzej porywając go ze straganu. Serce tłukło się za żebrami, a cholerne niedowierzanie, że właśnie dopisało mi szczęście, sprawiało, że miałam ochotę się roześmiać, a potem rozpłakać. Zajrzałam przez ramię w nagłym przypływie przezorności chcąc upewnić się, czy nikt mnie nie gonił, gdy nagle wpadłam na brzuchatego faceta, wytrącając z rąk cenną zdobycz samej zataczając się do tyłu i padając na ścieżkę. Stęknęłam, czując jak po pośladkach rozlewa się tępy ból i mocno zagryzłam zęby, by nie jęknąć. Pospiesznie zebrałam się w sobie, wodząc za zgubionym prowiantem, zbyt przerażona pomysłem, że mogłabym go zgubić chwile po udanej kradzieży, kiedy czyjś gwarny głos rozciął przestrzeń, przerywając przy tym moje rozkojarzenie. Wróciłam świadomością na ziemię, słysząc nasączone jadem słowa:
— Dokąd to? — pierwsze na co zwróciłam uwagę był połyskujący w słońcu, lekko wyszczerbiony tasak, który mężczyzna trzymał w dłoni. Przeciąłby mnie nim za jednym zamachem, gdyby naszła go taka ochota. Wąskie oczy grubego faceta zmrużyły się jeszcze bardziej, gdy spoglądał na mnie od góry do dołu, zaraz potem dostrzegając leżący za mną chleb. — Chyba nie zamierzałaś tego ukraść, co? — spytał retorycznie, unosząc nóż i stukając nienaostrzoną częścią o ramię, jakby próbował mi w ten sposób przekazać podprogową wiadomość.
Mój język zawiązał się w supeł sprawiając, że umiałam tylko składać usta w niewerbalne zdania i kręcić głową, by zaprzeczyć oczywistemu faktowi.
Facet, pomimo sporych gabarytów, pochylił się, przerażająco zmniejszając dzielącą nas odległość.
— Bo wiesz, jak traktujemy tu złodziejaszków, nie?
Dech utknął mi w piersi. Czułam jak lodowate przerażenie zalewa mnie od góry do dołu, aż włosy na karku zaczęły lepić mi się do skóry.
— Co tam się dzieje, Hauk?
Słysząc drugi głos poderwałam głowę w przeciwną stronę, obserwując z dudniącym sercem zbliżającego się mężczyznę o słomianych włosach i mocno zarysowanych kościach policzkowych. Brzuchaty typ wyprostował się, a ja zwinęłam ciaśniej przy ziemi, gotowa na ewentualny cios. On tylko zaplótł ręce na piersi patrząc ze znaczącym uśmieszkiem na swojego kolegę.
— Znowu jakiś dzieciak dobiera nam się do towaru.
Przeszły mnie dreszcze, a lód w moich żyłach zmienił się w małe igiełki. Jakoś wcale nie spodobała mi się nuta aluzji w tych słowach.
— Haa...? — małe oczy zjechały w moją stronę, błyszcząc złowróżbnie, jakby ich właściciel właśnie sprawił sobie tą przyjemność i połączył kropki. — Czy one nigdy się nie uczą...? — westchnął, stając obok piekarza i obaj spojrzeli na mnie z góry.
Wsparta na łokciach patrzyłam na ich sępie miny, coraz bardziej pragnąc nie zaspokoić głód, który w tej chwili przestał mi doskwierać, a spieprzyć najdalej jak było to możliwe.
— Swoją drogą dlaczego są to zawsze dziewczyny? — spytał ten z tasakiem w dłoni, obracając do blondyna głowę, co on skomentował cichym śmiechem i wzruszeniem ramion.
— A ja wiem? Może czują podświadomie, że ukarzemy je dokładnie tak, jak na to zasłużyły?
Przełknęłam żółć napływającą na język.
Od wczesnego dzieciństwa wiedziałam, że człowiek potrafi zabijać lepiej niż jakakolwiek inna istota.
Nim zdążyłam krzyknąć siłą poderwano mnie z ziemi i mimo przygłuszonych przez wrzynający mi się w krtań kołnierz wołań zaciągnięto do uliczki, gdzie wyrzucano zepsuty towar.
Nigdy jednak nie udało mi się zrozumieć dlaczego ludzie, jeśli czynili zło, czynili je zawsze drugiej osobie z taką pasją, jakby był to wyraz jakiejś chorej sztuki.
Upadłam na ziemię, jęcząc z bólu, ale pospiesznie spróbowałam dźwignąć się na nogi, kiedy męska dłoń chwyciła moje włosy, gwałtownie szarpiąc. Uniosłam wzrok, napotykając parę rozpalonych, prawie zwierzęcych ślepi.
— Otwórz buzie, złotko.
Jak człowiek mógł tak krzywdzić drugiego człowieka?
— Nie! — wołałam ze łzami w oczach, kręcąc głową i szarpiąc się z całych sił — Proszę! Puście mnie! — krzyczałam, płakałam i błagałam próbując uciekać, ale trzymali mnie tak mocno jakby skuli wszystkie kończyny kajdanami.
Jak ludzie mogli robić te wszystkie okrutne rzeczy inny ludziom?
W głowie mi wirowało, żołądek skręcił jak origami nieustannie targany odruchem wymiotnym, a ja nie miałam pojęcia jak się ratować. Choć walczyłam zawzięcie, nie potrafiłam wygrać, bo nie miałam żadnych szans z dwójką dorosłych mężczyzn, którzy skundlili mnie tylko dlatego, że ukradłam jeden bochen durnego chleba, mimo że na straganie stało jeszcze z dziesięć takich samych.
Czy to nie tytanów powinniśmy katować?
Nie ich nienawidzić i nie ich zabijać?
— Jeśli drugi raz pomyślisz, że możesz zabrać coś bez płacenia lepiej się zastanów, dziewczyneczko. — jasnowłosy towarzysz piekarza na powrót założył spodnie, wisząc nade mną i zupełnie nie przejmując się, że łzy płyną mi po policzkach jak woda z odkręconego kranu, a ja nie mam nawet takiej siły by się podnieść — Bo skończysz dużo gorzej.
Po tych słowach odeszli, zostawiając mnie samą z głuchą ciszą, jedynym urokiem jaki cechował tą zapyziałą uliczkę. Miałam wrażenie, że mój język zmienił się w papier ścierny i tak cholernie brzydziłam się przełknięcia niesmaku, że prawie zwymiotowałam. Leżałam na brudnych kamieniach, potargana i zgrzana, z pustką w głowie. Uszłam z życiem, ale nie miałam nic do jedzenia, więc wyglądało na to, że i tak dałam ciała.
Z oddali dobiegły mnie czyjeś wolne kroki, rozchodzące się echem między równoległymi murami, ale nie podniosłam się, by sprawdzić czy był to inny sprzedawca, zmierzający pozbyć się zgniłych pomidorów, czy anioł stróż zjawiający się po moją duszę.
— No, przyznam, dawno nie widziałem czegoś tak żałosnego.
Obraz przed moimi oczami znów zyskał ostrość, gdy wróciłam świadomością na ziemię. Rozejrzałam się ociężale, rejestrując kilka kontenerów ze śmieciami, górę skrzyń i po chwili natrafiłam na parę eleganckich, wypastowanych butów. Zmarszczyłam brwi, wreszcie zmuszając się, by unieść się na dłoniach i zadrzeć głowę ku górze.
Tuż przede mną zatrzymał się najwyższy facet jakiego w życiu widziałam, o wąskiej, szczupłej twarzy z kilkudniowym zarostem, prostym nosem i czołem poznaczonym kilkoma bruzdami. Na głowie nosił czarny kapelusz, a między brwiami dostrzegłam pojedynczą zmarszczkę, widocznie efekt przybierania ciągłego wyrazu niezadowolenia. Zamrugałam, chcąc mieć pewność, że obecność tego dziwnego mężczyzny mi się nie przyśniła.
— Już lepiej wypadłabyś gdyby cię poszatkowali i zjedli. — wtrącił ponownie, wprawiając mnie w osłupienie. Głęboki głos wzbudzał ciarki na moich kręgach. — Wtedy też umiałabyś tylko histeryzować i bić rękami powietrze, prawda?
Zupełnie wstrząśnięta potrzebowałam chwili żeby przyswoić to, co właśnie powiedział.
Że jak?
— Ja... — wychrypiałam, zaraz potem zanosząc się kaszlem prawie zwracając przy tym żołądek, ale zdławiwszy tą chęć w zarodku skrzywiłam się z niesmakiem — Ja nie mogłam nic zrobić.
Cyniczne prychnięcie wypełniło mi uszy.
— Kłamstwo. — odparł chrapliwie — Mogłaś mu odgryźć tą fujarę, czego nie zrobiłaś, bo jesteś słabą pizdą.
Skrzywiłam się na dobór tych słów. Pierwszy raz słyszałam, by ktoś używał takiego słownictwa w mojej obecności. Pandora suszyła moim braciom uszy za najmniejsze bluzgi i teraz, gdy rozmawiałam z tym arcywysokim człowiekiem zrozumiałam, że mając jedenaście lat nie byłam już dzieckiem.
— Pan... — zawahałam się, lekko zrażona jego oceniającym spojrzeniem i tym uniesieniem jednej brwi, jakby nie przypuszczał, że spróbuje dalej z nim dyskutować — Pan wszystko widział?
Zwlekał z odpowiedzią, lustrując mnie uważnie.
— Większość. — odrzekł lakonicznie.
Nieoczekiwanie coś wewnątrz mnie się zagotowało, dając mi okazję, by podźwignąć się z kamiennej kostki.
— I nic pan nie zrobił? — zapytałam zła, coraz szybciej zaczynając tracić nadzieje w dobre intencje ludzi. Jedynie Gerhard zdawał się pilnować, by moje zdanie o mieszkańcach murów nie poszły na dno, ale on nie żył, więc nie wiedziałam czy w moim opieraniu się znajdował się jeszcze jakiś cel.
Nawet nie drgnął, kompletnie nieporuszony moim wściekłym tonem, jedynie jasne, wąskie oczy zaiskrzyły dziwnie zainteresowane.
— A dlaczego miałbym?
Zacisnęłam ręce w pięści.
— Po cholerę więc pan w ogóle ze mną rozmawia? — wycedziłam.
To słowo usłyszałam kiedyś od Pandory podczas potajemnej gry w karty. Myślała, że nie słyszę.
Nie doczekałam się odpowiedzi, otrzymując tylko niczego nietłumaczące spojrzenie nieznajomego, które tak właściwie było mi na gwiazdek potrzebne. Sfrustrowana i całkowicie świadoma porażki warknęłam pod nosem, ruszając się z zamiarem odejścia. Już wtedy rozumiałam znaczenie pochodu wstydu, a w akompaniamencie poprzedzających tą rozmowę zdarzeń, miałam wrażenie, że najlepiej zrobię jeśli zakopię się pięć metrów pod ziemią. Byłam już w połowie drogi na główną ulicę, gdy mężczyzna znów podjął:
— Jestem znajomym twojej siostry.
Moje nogi wrosły w kamienie tak nagle, że dziwne, że zachowałam równowagę. Zatrzepotałam rzęsami obracając to słowo w myślach na kilkanaście sposobów, finalnie przyjmując je z tym, co we mnie wzbudziło. Z zaskoczeniem. Obróciłam się za siebie, lustrując faceta w płaszczu wzrokiem. Przez chwile nie patrzył na mnie, pozwalając linii czarnego kapelusza przysłonić sobie oczy, po czym uniósł lekko głowę, spoglądając na mnie spod szerokiego ronda.
— Nie jestem najlepszy w składaniu kondolencji i nawet mnie o nie nie proś.
Skrzywiłam się, niezupełnie rozumiejąc do czego brnął.
— Zamiast tego, mogę pokazać ci jak przeżyć na tym padole łez. O ile jesteś zainteresowana, dzieciaku.
Reagan Phoenix, była członkini Korpusu Zwiadowczego oraz narzeczona samego Kapitana Levi'ego Ackermanna została znaleziona martwa na terenie koszar w Mitrasie. Po obrażeniach trudno przypuścić umyślny atak czy udział osób postronnych, a patolodzy stwierdzają stanowczo, że śmierć pani Ackermann nie była morderstwem ani aktem zemsty tylko samodzielnym zamachem na własne życie o czym świadczy rana po kuli przecinająca lewe oko...
Odrzuciłam niedbale gazetę na stolik, wyginając usta w skwaszony grymas niepochlebny tym bazgrołom. Poruszyłam szyją, chcąc rozruszać osowiałe mięśnie doskwierające mi od tak dawna, że nie sądziłam, by rady lekarzy cokolwiek tu wskórały.
Rana po kuli przecinająca lewe oko? Gdybym miała się zabić to umiałabym wcelować w mózg, na litość boską!
Cóż, pozytywny aspekt tej prozy jest taki, że utwierdził mieszkańców Murów w przekonaniu, że Reagan nie żyje, umarła i ma święty spokój gdzieś tam w przestworzach, na wieki wieków amen, dzięki czemu pani Phoenix może bezkarnie przesiadywać w karczmie w środku słonecznego dnia, gdzieś na przedmieściach Trostu i popijać ciepłą whisky w porze obiadowej. Bo kto jej teraz zabroni? Chyba nie żandarmeria?
Przyglądałam się szkicom zamieszczonym w gazecie i przekrzywiłam głowę, musząc przyznać, że rysunek mający przedstawiać rzekome miejsce zdarzenia wyglądał zadziwiająco przekonywująco. Nie odwzorowano ciała, bo zakrywały je zastępy wojskowych mundurów i gapi, ale moja obecność wcale nie była tam potrzebna, by ludzie bez rozżalenia przyjęli moją śmierć za pewniak. Bawiłam się w dłoni do połowy pustą szklanką, moja noga oparta na kolanie podrygiwała do wewnętrznej melodii niesionej niewiadomo jakim strumieniem w którejś części mojej głowy, gdy do stołu podeszła młoda dziewczyna o żywych oczach i gniewnie skręconych, węglowych włosach.
— Czy mogę podać pani coś jeszcze? — zapytała z tacą płasko przy brzuchu owiniętym w fartuszek.
Uniosłam wzrok, prześlizgując spojrzeniem z wolna po całej jej sylwetce i wróciłam do wpatrzonych we mnie tęczówek, lśniących i wyczekujących. Kącik moich ust drgnął nieznacznie ku górze. Zauważyłam, że ten ruch nie umknął jej uwadze.
— Rachunek, skarbie. — zamruczałam, uśmiechając się leniwie, a ona słysząc psotliwą nutę flirtu w tonie mojego głosu wyprostowała się jak struna i oblała rumieńcem. Kiwając sztywno głową ruszyła pędem do lady, a ja odprowadziłam ją rozbawiona wzrokiem.
Biedna dziewczynka, tak krucha, że gdyby mocniej ją dotknąć rozpadłaby się w drobny mak.
— Przerzuciłaś się na kobiety?
Zerknęłam kątem oka w swoje prawo, rejestrując tylko jak czyjaś sylwetka niedbale odsuwa sobie krzesło i siada. Nie musiałam patrzeć na twarz mojego nowego towarzysza, by wiedzieć, że spogląda na mnie tymi wielkimi, głęboko osadzonymi w czaszce oczami.
Obserwowałam kelnerkę z daleka, jak rozemocjonowana zbiera rozrzucone papierki i przechyliłam do boku głowę.
— Zazdrościsz, bo mam lepsze powodzenie od ciebie? — spytałam swobodnie, a Duran mruknął coś pod nosem o mojej niepoczytalności, czego już nie słuchałam, bo dziewczyna wróciła kładąc karteczkę z rachunkiem.
Czułam na sobie wzrok starszego mężczyzny, gdy wyciągałam z kieszeni pieniądze i rzucałam na blat z niegłośnym odgłosem dzwonienia. Z nagłego ukłucia dobroci dorzuciłam jeszcze kilka dodatkowych monet w geście napiwku. Kelnerka wydukała słowa podziękowań i zaplatając pasmo włosów za ucho, wraz z ostatnim, nieśmiałym zerknięciem w moją stronę czmychnęła z powrotem za bar.
— W murze znaleziono łeb tytana. — usłyszałam obok siebie, co przywołało na moje usta cierpki uśmiech.
— Wiem. — odparłam z rozbawieniem, wstając. Płachta zapięta na piersi falą opadła wzdłuż mojego ciała, zasłaniając strój bojowy. Niespiesznie udałam się w stronę wyjścia.
Duran ruszył za mną, równając się z moim krokiem gdy wyszliśmy z knajpy. Zajrzał na mnie, ciekawy mojej reakcji, która jednak okazała się zupełnie zwyczajna jak na wieści tej miary.
— I wcale cię to nie martwi? — chciał wiedzieć, choć nie do końca rozumiałam dlaczego.
Jak chodziło o wszystkie istotne kwestie to Kenny miał najgłośniejszy głos w podejmowaniu decyzji, tak samo w sprawach opinii. Nie mówiłam tu o tym, że brygada pacyfikacji ludności rządziła się wyłącznie prawem uszytym przez tego starego zrzędę, ale jego olewatorskie podejście do rzeczy zagrażających życiu wydawało się ich uspokajać, dzięki czemu w oczach jego członków wróg przestał posiadać tak ostre zęby, a w tym przypadku, tak paskudną facjatę.
Moja rola wyglądała prosto: umiałam przeżyć, odpyskować wiązanką barwnych epitetów i dać w mordę, a czasem pośmieszkować, mimo że w większości wtedy, kiedy innym totalnie nie było do śmiechu, ale taki właśnie był mój urok. Co do mojego zdania, nie niosło żadnych czysto-moralnych przesłanek, ale być może mój kolega chciał sprawdzić do jakiego stopnia postradałam zmysły.
Cóż, prowadziłam całkiem udane konwersacje sama ze sobą, więc można wyciągnąć z tego miejsca pewna wnioski.
— Niespecjalnie. — przyznałam. Czułam jak w milczeniu przygląda się mojemu profilowi, ostatecznie wzdychając i kręcąc głową.
Po ulicach przechadzało się raptem kilku ludzi, lekki wiatr niósł ze sobą łagodny śpiew młodych ptaków.
— Czy ciebie cokolwiek w ogóle rusza? — spytał cicho, początkowo nie dbając o to, czy go usłyszę, gdy doszedł nas dźwięk pracujących, metalicznych linek. Zatrzymałam się w pół kroku, widząc w głowie bijącą powietrze parę i chwile później na ziemię zeskoczył wysoki blondyn o tak jasnych oczach, że prawie stapiały się z białkami.
— Reagan. — spojrzał na mnie, marszcząc brwi w tym swoim typowym zirytowanym wyrazie, który widywałam tak często, że zaczęłam uznawać go za swoisty rodzaj pozdrowienia.
— Reino. — przywitałam się, przywołując na usta lekki uśmiech. — Jak się masz?
Zmarszczył nos, kompletnie ignorując stojącego przy moim boku Durana, zbyt zaabsorbowany faktem, że nigdy nie potrafiłam zachować się stosownie poważnie do sytuacji.
— Masz wracać do bazy. — oznajmił ostro, tym mało męskim, ale mocno zachrypniętym głosem — Kenny ma z tobą do pomówienia. — brwi drgnęły mu lekko ku górze, chyba w formie przekazania: "jakimś cudem wdałaś się w jego łaski".
Udałam że się zastanawiam, stukając palcem w brodę.
— Rozmawia ze mną tak często, a mimo to dalej mu się nie nudzi. To słodkie. — stwierdziłam, patrząc z zadowoleniem jak wargi Reino wyginają się w zniesmaczony wyraz.
— Raczej odstręczające. — wycedził pod nosem, rzucając mojemu towarzyszowi czujne spojrzenie i skinął, zaraz później wyciągając pistolet, z którego wystrzeliła linka z wirującym haczykiem. Już po chwili po obecności chłopaka pozostał tylko kurz.
— Hm, czyżby senatorzy już skończyli obrady?
Pytanie Durana zawisło między nami bez odpowiedzi. Wpatrzona w wiszący na murze papier obracałam je w myślach, doskonale wiedząc, co znaczyłoby wydanie przez króla nowego werdyktu. Na ceglanej ścianie widniał słaby, wykonany po taniości plakat promujący działania oddziału zwiadowczego, możliwe że przez jakieś zapalone nastolatki uparcie zapierające się, co do słuszności działań tego korpusu. Czas i deszcz zniszczył odwzorowane na nim skrzydła wolności, ale wcale nie zmieniło to nagle obłapiającego mnie uczucia pogardy.
Myślę, że po tej przerwie możemy wznowić naszą małą grę. Mam tylko nadzieję, że jesteś gotów na kolejną rundę.
Panie Marudo.
Rozdział dedykuje mojej przyjaciółce, która choć nie czyta Ostatniego Bastionu jest na bieżąco z każdym detalem i potrafi rozbawić mnie jak nikt inny.
Dzięki toznaczykwiat za całe wsparcie 🖤
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro