༒ 51 ༒
┌───── •⚔︎• ─────┐
-SNK FANFICTION-
└───── •⚔︎• ─────┘
Wskazówka poruszała się rytmicznie z charakterystycznym dźwiękiem klikania, całkowicie zaskarbiając sobie całą moją uwagę. Kieszonkowy zegarek leżał w ciepłym słońcu stojącej na stole świecy i mienił się odcieniami złota, jakby właśnie z niego został zrobiony. Nie potrafiłam skupić się na niczym innym, tępo wsłuchując się w ten dziwny pochód cienkiego metalu po jasnej tarczy.
Wszystko co mnie otaczało wydawało się nie mieć znaczenia. Suche powietrze przesiąkające pokój. Światło ognia falujące figlarnie na tle ciemności. Liczył się tylko czas mknący przed siebie i o ile starałam się liczyć kolejne minuty nie potrafiłam skutecznie określić ile czasu minęło odkąd zakuto mnie w kajdany, oskarżono o zamach stanu i przywleczono do pokoju przesłuchań w samym centrym Siny. Nie wiedziałam czy w ogóle jeszcze istniałam, czy była jakaś "ja", a nawet jeśli tak, to jaka?
— Pani Phoenix. — czyiś obcy głos poraził mnie aż do szpiku kości. Wzdrygnęłam się niespokojnie.
Wzniosłam niechętnie oczy ku górze napotykając surową twarz starszego mężczyzny, o zmęczonych ale hardych oczach teraz posyłających mi niewerbalne pytanie. Zaplatał ręce na piersi i marszczył na mnie brwi. Dopiero po chwili katorżniczego milcznia skojarzyłam, że chyba właśnie o coś mnie pytał.
Zamrugałam chcąc otrzeźwić zmysły i wrócić sobie jasność umysłu, ale bezskutecznie. Nie potrafiłam skupić się przez więcej niż minutę, bo gdy tylko zawieszałam wzrok w przestrzeni donośne brzęczenie na nowo rozsadzało mi bębenki, jak gdyby w moim mózgu zagnieździły się osy. Ich warkot przyćmiewał i zniekształcał kierowane do mnie słowa zarazem przywodząc na myśl mdłe sceny z pola bitwy.
Ogień.
Zniszczone domy.
Krew.
— Jeszcze raz zapytam — napiętnowany zniecierpliwieniem baryton siłą wyrwał mnie z odrętwienia, na nowo sadowiąc w zimnym pokoju ujęć — Jak znalazła się pani w Klorvie tamtej nocy?
Klorva. Chwyciłam się uparcie tej nazwy, zmuszając zastygłe zębatki w mojej głowie do przywołania jakiegokolwiek obrazu przed katastrofą. Mieszkałam tam całe życie, znałam na pamięć drogę do domu, a szyk budynków i bram miałam wyryty na zwojach wspomnień, a mimo to niczego nie potrafiłam sobie przypomnieć. Istniało tylko miasto, po którym zostały zgliszcza. Nic, co dałoby mi choć wskazówkę, co do tego, jak pojawiłam się na wojnie.
Najklarowniej widziałam tylko wyraz twarzy kobiety o bliźnie przecinającej skórę pod okiem.
— Przeszłam po murze. — odpowiedziałam.
Prawda prezentowała się nieco inaczej, ale zasadniczo niespecjalnie liczyło się to co powiem. Mogli sobie wyobrazić, że w ten sposób było mi łatwiej przebyć trasę, którą rzeczywiście pokonałam w towarzystwie wyznawców Kościoła Murów i przy okazji uchronić się od zachłannych pytań, mogących chcieć wyszarpnąć ode mnie tożsamość otaczających mnie wtedy ludzi. Nie chciałam, by kogokolwiek mieszali w tą sprawę.
— Wie pani, że to nielegalne? — zapytał drugi, wyjątkowo zimny mężczyzna.
Nie odpowiedziałam.
Znałam kodeks i prawo, ale odkąd przestano je egzekwować w stosunku do mnie sama postanowiłam je naciągnąć. Nie uważałam bym w zaistniałej sytuacji miała jakiekolwiek szanse w dialogu z ludźmi, którzy całkowicie otwarcie opowiadali się przeciwko mnie.
Widząc jasną reakcje z mojej strony facet nie próbował dociekać. W trakcie starcia między winnym a służbami milczenie nigdy nie okazywało się złotem. Było tylko łatwym sposobem na przyznanie się do winy.
Ten z siwym kucykiem, podjął na nowo:
— Kto pani towarzyszył?
Ponownie spróbowałam zwizualizować sobie konkretne figury i kształty, ale bezskutecznie. Widoczność zastąpiła mi pustka, dziwny, nieprzyjemny szum i zakrzywiony, damski głos mówiący coś o obietnicy.
— Byłam sama.
Mimo że nie patrzyłam na żadnego z nich wyczułam, jak zmrużyli na mnie oczy.
— Na jednej z ulic w Klorvie zostały znaleziony zwłoki młodej kobiety. — powiedział wolno ten oparty o ścianę — Z dochodzenia wynika, że były panie blisko.
Milczałam. Miałam szczerą ochotę zmarszczyć brwi i dopytać, co znaczyły pojedyncze słowa.
— Czy nazwisko Feyra Derchis coś pani mówi?
Słysząc jej imię zastygłam. Zobaczyłam niewielkie dormitorium, pierwsze wschodzące słońce w Korpusie Zwiadowczym i blondynkę zaglądającą przez drzwi. Stajnie, odgłosy łamanych szczepków siana pod podeszwami i dłoń dziewczyny na pysku mojego konia. Duszne pole treningowe, piach i wiwatujący głos, zachęcający mnie od walki. Czułam obecność, ciepło człowieka, na którego nie wiedziałam jakim sposobem zasłużyłam. Na własną, niezastąpioną skrzydłową.
Wreszcie sztywno skinęłam.
— Naoczni świadkowie twierdzą, że widziano panie razem podczas nalotu.
Zastanowiłam się, choć z trudem, bo nie mogłam zebrać myśli przez zakleszczony na moim karku ból. Tak. Rzeczywiście. Między gwizdem bijącego mnie po uszach wiatru i ognia prawie liżącego po skórze, dostrzegałam niewyraźną sylwetkę Feyry.
Ta jedna myśl zwróciła mi zdrowy rozsądek.
— Forsythia Stein. — powiedziałam tak nagle, że obaj mężczyźni zamilkli z zaskoczonymi minami.
Spojrzeli po sobie i znów popatrzyli w moją stronę, jak zawzięcie wpatruję się w stół jakby mebel miał jakąś magiczną moc, by stawić tą bladą kurwę tuż przede mną żebym mogła własnoręcznie rozerwać ją na strzępy.
Mężczyzna z kucykiem ostrożnie podszedł do stołu, przy którym siedziałam i zajął miejsce naprzeciwko. Pochylił się, zaglądając mi w oczy, lecz nie udało mu się zmusić mnie do zwrócenia na niego uwagi.
— Kim jest Forsythia Stein?
Na dźwięk tego imienia wypowiedzianego z innych ust momentalnie się spięłam. Miałam ochotę zacisnąć mocno palce. Pamięć mięśniowa kojarzyła to nazwisko wyłącznie z ucieczką.
— Dowodzi Okiem Horusa. — wydusiłam.
— Czyli uważa pani, że to oni są odpowiedzialni za zamach stanu?
Przed oczami mignęły mi ostre sceny walki, moment kiedy złapała mnie za szyję i mocno zacisnęła dłoń, jakby miała nigdy nie puścić. Krzyk budujący się w gardle i oddalone wołania przyjaciółki.
Przekręciłam głowę, krzywiąc się bezwiednie. Na moment przymknęłam oczy, próbując rozgrzać zesztywniałe mięśnie ramion i może odciągnąć od siebie te przebrzydłe obrazy. Głowa bolała mnie odkąd zamknięto mnie w wozie i przetransportowano do podziemi w Mitrasie.
— Nie uważam. — wymamrotałam, podnosząc ociężale powieki — Musieliby być obywatelami Murów. — zauważyłam, patrząc na faceta przed sobą znacząco.
Zamarli, gapiąc się na mnie w sposób, który świadczyłby o tym, że postradałam zmysły. Nie obchodziło mnie jak to przyjmą. Czy uznają mnie za szaloną, czy zdecydują się wsadzić mnie do celi albo uznają, że rozpowszechniam herezję. Nic mnie to nie obchodziło.
— Sugeruje pani, że to przybysze z zewnątrz?
Miałam ochotę uśmiechnąć się na ten dobór słów, jakby przynajmniej mówił o kosmitach.
— Nie sugeruję — odpowiedziałam zaskakując samą siebie, że tak spokojnie — Ja to wiem.
Facet, który dotychczas stał za krzesłem swojego towarzysza poruszył się i podszedł bliżej, opierając biodro o krawędź stołu na tyle blisko mnie, bym nie mogła go swobodnie ignorować.
— Cóż, to bardzo wygodne. — stwierdził luźno, niemal tak jakby wygłaszał jedynie błahą teorię, która niekoniecznie musiała być prawdziwa, ale po tych słowach od razu pojęłam, że mi nie wierzył. — Dostaje pani wiadomość od wrogich ludzi spoza Murów o napaści na Klorve i jako jedna z niewielu uchodzi z życiem.
Słysząc nutę drwiny w tym tonie przekrzywiłam w jego stronę głowę.
— Dobrze wiecie, że Oko Horusa istnieje i go sobie nie wymyśliłam. — powiedziałam otrzeźwiona. Mój ton zimny i bezbarwny.
Widziałam po ich spojrzeniach, że uważali mnie za wariatkę. I nie dziwiłam im się. Odpowiadałam zdawkowo, bez sił na dyskusję, prawie gotowa zgodzić się na każdą formę wydarzeń jeśli gwarantowałoby mi on święty spokój. Brakowało mi sił do dalszej walki. Czułam się ogołocona z całej wewnętrznej amunicji, którą mogłabym się bronić, jak drzewo bez liści pozostawione na ułudę dmącego wiatru.
— Naturalnie — pokiwał głową, tym razem przyznając mi rację — Ale w gruncie rzeczy nikt nigdy ich nie widział. Nie mamy żadnych rysopisów, danych, wiadomości... Niczego co pozwoliłoby nam ustalić albo nawet przypuścić skąd pochodzą. — stwierdził oschle.
Zmarszczyłam brwi, pojmując co chciał w tej sposób powiedzieć.
— Wy chyba nie...
— To dość ciekawy zbieg okoliczności, że rzeczeni terroryści zainteresowali się właśnie panią... Podpalenia i niszczenie mienia, do tego poruszając się takimi drogami, że nikt nie potrafi ich złapać. Jeśli więc są obywatelami, hipotetycznie rzecz ujmując, innej krainy jakim sposobem tak dobrze znaliby nasze ziemie? Nie mówiąc już o tym, jak pokonali tytanów...
— Przecież nad pieprzoną Klorvą pojawił się cholerny sterowiec. — wydusiłam z krzywym uśmiechem na ustach. Szok i niedowierzanie nie okazały się moją pierwszą reakcją na tą abstrakcyjną próbę urobienia ze mnie świra. Z nikomu, nawet mnie samej, nieznanych powodów zebrało mi się na śmiech.
Próbowali mnie oskarżyć o masowe morderstwo. Po raz kolejny usiłowali dowieść, że to ja jestem tu winna, chociaż przecież istniały niepodważalne fakty o mojej niewinności. Masa tego absurdu była tak ciężka, że nie potrafiłam choćby przypuścić, by kogokolwiek udało się do niej przekonać, choć...
Może tylko mi się tak zdawało...?
— Oprócz pani... — podjął facet siedzący na krześle, który teraz spoglądał na mnie spod lini brwi. — Kto jeszcze go widział?
Zamrugałam kilkukrotnie, zupełnie zbita z tropu.
— Nie rozumiem... — powiedziałam ostrożnie, prostując plecy odruchowo chcąc nabrać dystansu. Powoli zaczynałam czuć się nieswojo, plecy zrosił mi lepki pot i mimo że pozwolono mi wziąć szybki, zabójczo zimny prysznic i tak czułam, że nie zmyłam z siebie w pełni krwi i kurzu
— Jest jeszcze ktoś kto może potwierdzić, że nad Dystryktem Klorva pojawiła się maszyna znana wyłącznie z książek i legend? — padło pytanie, chociaż nie chciałam wierzyć, że naprawdę ktoś próbował wątpić w obecność tej pieprzonej, metalowej puszki zawieszonej dobry kilometr nad ziemią.
Moim ciałem wstrząsnął paniczny strach.
— Zapytajcie dowolnego mieszkańca! — zawołałam, pokazując ręką na nieokreślone miejsce w przestrzeni, metaforycznie wskazując ludzi, którzy doświadczyli tej katastrofy. — Albo jakiegokolwiek żołnierza obecnego podczas ataku!-
— Nikt nie potwierdza tej tezy. — prawie wszedł mi w słowo, a ja zamknęłam usta.
W zapadającej ciszy słyszałam w uszach donośny pisk.
— Pani Phoenix, prosimy zrozumieć nasze położenie. Jest ogrom rannych oraz ludzi, którzy stracili swoje domy. W Dystryktach panuje chaos, ponieważ nie ma miejsc na przesiedlenie kolejnych mieszkańców zwłaszcza po tym, jak upadła Maria...
— Dlatego zamiast pójść i coś z tym, kurwa, zrobić siedzicie tutaj i próbujecie przekonać mnie, że podłożyłam ogień, żeby zabić niewinnych ludzi? — zapytałam wolno, bez gniewu, a z najszczerszym niedowierzaniem.
Pytanie padło w wyniku banalnego niezrozumienia, a nie z chęci obwinienia tych dwóch policjantów. Próbowałam ustalić jakim cudem nikt nie widział latającego metalowego ustrojstwa, wywołującego taki hałas, że nie sposób przejść obok niego obojętnie. Jak to możliwe, że tylko ja go widziałam?
Czy ja... Czy ja aby sobie go nie wymyśliłam?
— Niczego takiego nie robimy, próbujemy tylko ustalić, co się wydarzyło.
Nagle wypowiedziane zdanie zabrzmiało tak głośno, jakby wybuchło mi tuż przy uchu. Niemal podskoczyłam na swoim miejscu.
— Właśnie wam powiedziałam... — wyszeptałam, zaciskając dłonie w pięści aż zaszeleścił łańcuch na moich nadgarstkach. Metal zabrzęczał natarczywie, odbijając się echem pośród ciasnych ścian.
— Z tym, że próbujemy brać poprawkę na pani przeszłość związaną z Klorvą... Zabiła pani siostrę i używała jej imienia jako swojego...
Zachłysnęłam się, moje oczy powiększyły się o kilka orbit, bo nie mogłam w to uwierzyć.
Rzeka czerwonej mazi spływająca na mnie między deskami w podłodze. Mój brat... Zmarszczyłam brwi. Czy to na pewno był mój brat...? Karmazyn płynął strumieniami wzdłuż moich włosów, światło uparcie przeciskało się przez szpary parkietu, a ja schyliwszy głowę odnalazłam nie wystraszone, chude ciałko Icara, a połyskujący nóż.
Zerwałam się z miejsca, uderzając dłońmi o stół.
— Nie zrobiłam tego! — krzyknęłam, przyćmiewana zduszonymi odgłosami mojego walącego serca.
— Zatem kto?
Kto? No właśnie... Jeśli nie ja to kto?
Drżałam. Ktoś próbował coś do mnie szeptać, a z oddali docierały agonalne krzyki i szum ognia trawiącego wszystko, co napotykał na swojej drodze.
— Nie wiem... — wydusiłam.
Nie mogłam sobie przypomnieć. Jak umarła Pandora?
— Była pani jedyną osobą, która przeżyła, czy tak?
Przez panujący jazgot ledwo zrozumiałam zadane pytanie.
— Mój brat...
— Icar Phoenix, czy tak? — podjął drugi, ze skrzyżowanymi rękami na piersiach — Gdzie on teraz jest?
Icar... Słyszałam czyjeś w desperacji wypowiadane prośby, błagania i lament. Gwizd wiatru, dziwny mechanizm poruszający sterowcem.
Zginęło tylu ludzi...
— Nie wiem...
Usiadłam ociężale, łokcie położyłam na stole dłońmi dociskając skroni, by stłumić ból, ale zamiast tego czułam go jeszcze bardziej.
Niczego nie byłam już pewna. Czułam się jak we śnie, koszmarze z odgłosem jelenich kopyt stukających o posadzkę w równych odstępach czasowych, jakby wyliczonych z matematyczną dokładnością.
Raz.
Dwa.
Trzy.
— A panna Derchis? — zapytał, a mnie oblał lodowaty dreszcz. — Jak zginęła?
— Została zastrzelona. — powiedziałam, ale nie usłyszałam swojego głosu. Miałam wrażenie, że choć słowa przetaczają się przez moje gardło wypowiada je inna osoba, w nawet cząsteczkowym stopniu niepodobna do mnie.
— Przez kogo?
Mój cały kark pokrywała cienka warstewka lodowatego potu. Czułam jak włosy kleją mi się do skóry, a wszystkie moje kończyny robią się ciężkie.
— Forsythie Stein...
— Czym ją zabiła?
Przymknęłam na moment powieki, usilnie próbując przywołać w głowie jakikolwiek obraz.
Strzał. Kula gładko przecinająca czaszkę. Pusty odgłos obijanych o ziemię kończyn, gdy poderwana nagłym szarpnięciem opadła na bruk.
— Pistoletem... — wydusiłam.
Ściany zaczynały na siebie napierać, dusić i miażdżyć. Od gwizdu w moich uszach zaczynały boleć zęby...
— Jakim?
Jakim? Nie wiedziałam, choć myślałam rozpaczliwie. Nie wiem, takim co zabija na miejscu?
— Była to nasza broń?
Nie przyjrzałam się wystarczająco, by móc to teraz stwierdzić.
— Nie wiem...
— A co pani wie?
Że bolała mnie głowa do tego stopnia, że nie mogłam myśleć. Z desperacji miałam ochotę płakać, ale moje oczy były suche, choć serce gorączkowo tłukło mi się w piersi. Ran na ciele niemal nie czułam, zasklepiały się z zadziwiającą prędkością jakby przynajmniej one zgodnie stwierdziły, że tym razem ulżą mi w bólu. Szrama przecinająca policzek przestała tak obficie krwawić, ale wciąż nie mogłam otworzyć oka.
Pragnęłam wrócić do domu. Dom, był teraz słowem klucz i pragnęłam znaleźć się w nim za wszelką cenę niezależnie od bijącego mnie w ścianki czaszki zdrowego rozsądku, który desperacko chciał zrozumieć dokąd właściwie miałby wracać.
Panujący chaos przerwało skrzypienie drzwi wchodzących do pomieszczenia mężczyzn. Na miejsce gniewnego harmidru wstąpiła długo upragniona cisza. Ciężko oddychając, jakbym właśnie uciekała goniącym mnie wilkom, spojrzałam w stronę progu rozpoznając w dwóch przybyłych sylwetkach znajome postaci Smith'a i Ackermanna.
Odnalazłam ciemne oczy mojego narzeczonego i na ten widok zalało mnie natychmiastowe poczucie ulgi.
Przesłuchujący mnie wojskowi natychmiast zasalutowali, prostując się z oddaniem, który wcale do nich nie pasował.
— Dowódco Smith. — odezwał się szary kucyk, dalej trzymając dłoń przy piersi.
— Panowie. — Erwin nie wykonał żadnego ruchu w geście przywitania, rezygnując nawet z grzecznościowego schylenia głowy, by wyrazić szacunek co być może wynikało z tego, że wcale go nie czuł. Mimo to pozostał wyrachowany z dłońmi splecionymi za plecami i tymi niesamowicie niebieskimi oczami odnajdującymi moje rozbiegane spojrzenie. — Reagan.
— Czym zawdzięczamy waszą obecność? — zapytał mężczyzna, który wcześniej stał tak blisko mnie, że czułam bijącą od niego, odrażającą woń wódki i papierosów.
Levi bez słowa ruszył się z miejsca i podszedł bliżej. Patrzyłam jak się zbliża i poczułam jak moja dusza rwie się, by wpaść mu w ramiona, ale nie potrafiłam choćby drgnąć. Jego oczy spoglądały na mnie łagodnie, z nietypowym dla niego współczuciem i żalem, kontrastując z gniewnym wyrazem twarzy. Żołnierz, który chwile temu wstał od stołu zagrodził mu drogę.
— Coś nie tak, panie Ackermann?
Zimne oczy Levi'a wzniosły się na arogancką twarz Żandarma i sama byłam w szoku, że wojskowy zniósł to mordercze spojrzenie.
— Dobrze ci radzę, zejdź mi z drogi chyba, że do końca życia chcesz jeść przez słomkę. — ostre słowa wypowiedziane z takim spokojem brzmiały jeszcze bardziej przerażająco. Tamten przełknął, wyraźnie tracąc swój cały wcześniejszy animusz. Levi nie poruszył się, w ten sposób dosadnie informując swojego przeciwnika, że jeśli on nie usunie mu się z drogi Ackermann zajmie się tym osobiście.
Ostatecznie młody mężczyzna przesunął się, niby łaskawie ustępując wyższemu stopniem miejsca, a mój mąż znalazł się przy mnie.
— Dowódco Erwin, mogę wiedzieć, dlaczego przerywacie przesłuchanie? — Levi ujął mnie za rękę, a w ten czas siwy żołnierz spojrzał pretensjonalnie na głównodowodzącego Korpusu Zwiadowczego. Widziałam jak zmrużył oczy w ten sposób przekazując blondynowi całą swoją odrazę względem niego. — To najważniejszy świadek w sprawie...
— Być może. — Smith przerwał mu z naturalną łatwością, jakimś cudem zachowując przy tym pozory grzeczności. — Jednakże pragnę zaznaczyć, że pani Phoenix ma prawo najpierw widzieć się z lekarzem i dopiero po jego zatwierdzeniu będzie można przeprowadzić przesłuchanie.
Wąskie usta Żandarma wygięły się w wyraz zniesmaczenia. W powietrzu wyczuwało się tężejącą atmosferę, aż mogłam sobie wyobrazić jak z sufitu zwisają wycelowane w nas miecze i przy każdym ruchu delikatnie muskają, w każdej chwili gotowe by spaść. Podczas tej zimnej walki na sporzenia między moim przełożonym, a członkiem innego sztabu nie potrafiłam choćby pisnąć, nie mówiąc o oddychaniu. Miałam wrażenie, że jestem coraz bardziej odcinana od tlenu i z tego powodu trudno mi było ustać o własnych siłach.
Silna dłoń dotknęła miejsca na moich lędźwiach. Zerknęłam do tyłu, szybko przekonując się, że Levi przez cały ten czas patrzył na mnie ze ściągniętymi brwiami, chcąc ustalić w jakim byłam stanie.
Przerzuciłam ciężar ciała na prawą nogę i przechyliłam lekko głowę, zaglądając brunetowi w oczy.
,,Zabierz mnie stąd", prosiłam bez słów, wiedząc doskonale, że nawet bez nich mnie zrozumie. W tych kobaltowych tęczówkach mignął najszczerszy niepokój. ,,Proszę..."
Levi bez żadnych komentarzy, nawet nie czekając na odpowiedź funkcjonariuszy pchnął mnie łagodnie w stronę drzwi. Erwin stanął bokiem w progu, pozwalając mi przejść i nie spuszczając oka z dwóch widocznie niezadowolonych Żandarmów rzekł nadzwyczaj spokojnie:
— Jeśli więc panowie nie mają nic przeciwko — po tych minach można byłoby się spokojnie spierać, czy rzeczywiście nie mieli nic przeciwko — Odprowadzimy panią Ackermann.
Nigdy nie sądziłam, że upadnę tak nisko, by to powiedzieć, ale kurwa Erwin. Mam u ciebie jebany dług.
Wychodząc z sali przesłuchań momentalnie poczułam jak całe powietrze ze mnie uchodzi. Przez moje gardło przetoczył się drżący wydech, a ja na moment musiałam przytrzymać się ściany, by nie upaść. W głowie mi wirowało, moje imię scaliło się z tłem, kiedy Levi podszedł do mnie żeby wspomóc mnie ręką, ale odtrąciłam jego pomoc kręceniem głowy. Panikowałam. Stres szargał moimi nerwami i już nie wiedziałam co mogłam w związku z tym zrobić. Czułam się zupełnie przyparta do muru, choć jego skruszone kawałki z wolna sypały mi się na głowę.
Nieoczekiwanie poczułam jak ciężkie dłonie opadają na moje ramiona. Ocucona natychmiast otworzyłam oczy, zastając parę niebieskich ślepi pełnych jakiejś bliżej nieokreślonej mocy, ni to stwórczej ni to niszczycielskiej a wydawało się, że ich właściciel jest gdzieś pomiędzy. Erwin patrzył na mnie uważnie, intensywnie wbijając się tymi błękitnymi tęczówkami w moją jaźń jakby próbował odkryć każdą tajemnicę jaką mogłabym przed nim skrywać. Spróbowałam cofnąć się o krok, ale zatrzymały mnie palce mocniej wbijające się w moją skórę, gdy zacisnął ręce. Obejrzałam się na dowódcę i otworzyłam usta, ale nim wypowiedziałam choć słowo, on zapytał:
— Co tam widziałaś?
Zdezorientowana zamrugałam kilkukrotnie. Byłam tak wytrącona z równowagi, że ledwo pojęłam sens pytania.
— Słucham...? — mój głos zabrzmiał słabo, żałośnie, bo gardło miałam tak wysuszone, że wszystkie przedzierające się przez nie dźwięki były zniekształcone.
Widziałam, że ciało blondyna jest napięte, a on właśnie hamuje się przed tym, by mną potrząsnąć. Zmarszczył brwi, nachylając się bym w pełni skupiła na nim uwagę.
— Na statku. — sprostował natychmiast, nie chcąc dłużej przeciągać mojego milczenia. — Jacy oni byli? Oko Horusa. Ci ludzie spoza Murów. Jak im uciekłaś? Co widziałaś wewnątrz sterowca? Jak cię znaleźli i skąd przylecieli?
Pytania padały jedno po drugim, przez co nie wiedziałam, na które odpowiedzieć najpierw. Serce waliło mi w piersi niemal jak gong. Kręciłam głową, chcąc wymusić z siebie koherentne zdania, ale nie wiedziałam jak powinnam odpowiedzieć. Nigdy wcześniej nie widziałam go takiego. Erwin zawsze zachowywał stosowne zdystansowanie, chłodny profesjonalizm i zadziwiająco łagodną uprzejmość, tak wielce kontrastującą z jego sposobem bycia, że wielokrotnie zastanawiałam się jak te cechy mogły składać się na jedną osobę. Tymczasem, gdy te prawie wykluczające się zachowania powoli zaczynały zlewać się z jego postacią, tworzyć istotę z krwi i kości, ta nieuzasadniona, chora fascynacja i pragnienie poznania odpowiedzi sprawiły, że nie wiedziałam już na kogo patrzę i zaczęło mnie mdlić.
— Reagan! — podskoczyłam, gdy z niespotykaną u siebie agresją wypowiedział moje imię — Odpowiedz!
Moje wargi układały słowa, lecz żadne nie padło. Ręce mi drżały i pierwszy raz nie byłam pewna jak zareagują, gdy przyjdzie mi się bronić. Potrafiłam tylko sparaliżowana patrzeć na stojącego przede mną mężczyznę i błagać go wewnętrznie, by przypadkiem nie spróbował mnie zabić.
— Oi — ostre warknięcie przerwało palącą nić wiszącą między nasza dwójką, jakby przecięło pajęczynę — Smith.
Wróciwszy do rzeczywistości zdałam sobie sprawę, że Levi trzyma dłoń na ramieniu swojego kompana, wyjątkowo mocno jak na koleżeński uścisk mający na celu lekko go uspokoić. W szarych oczach Ackermanna błyszczało ostrzeżenie, gdy zwracał się do swojego przyjaciela i wydawało mi się, że usłyszałam w jego głębokim głosie nutę złości.
— Nie widzisz co robisz, pajacu? — wyrzucił, tym prostym sposobem przywołując Dowódcę Zwiadowców do porządku.
Erwin zamrugał kilka razy, patrząc na mnie przez chwilę ze zdziwieniem, wreszcie w pełni widząc osobę, na którą patrzył i po niesamowicie dłużącej się chwili wyprostował plecy, w końcu mnie puszczając. Kiedy tylko jego dłonie zjechały z mojego ciała poczułam się jakby odsypywano z mojego karku kamienie. Odetchnęłam z najprawdziwszym uczuciem niedorzecznego strachu, wycofując się na bezpieczną odległość. Czujne oczy mężczyzny śledziły mnie z nieodgadnionym wyrazem, gdy sam próbował odzyskać wewnętrzną równowagę.
Nie wiedziałam co się wokół mnie działo, byłam rozstrojona i podskakiwałam na najcichszy szmer, mimo że w głowie niestrudzenie szepty wraz z zawodzeniami nakładały się symultanicznie na siebie.
Erwin odchrząknął, patrząc w ziemię i poprawiając blond włosy, które opadły mu na czoło. Zaczesał jasne pasma, ponownie się prostując, by spojrzeć na mnie już tymi łagodnymi oczami generała.
— Wybacz mi, Reagan. Musisz być zmęczona, więc proszę odpoczywaj tak długo jak będziesz potrzebować. — to powiedziawszy ruszył się z miejsca, wymijając mnie w korytarzu i udając się w wyłącznie sobie znanym kierunku.
Czy Erwin aż tak bardzo pragnął poznać prawdę o korzeniach ludzkości? To spojrzenie z jakim na mnie popatrzył wzbudzało we mnie taki lęk, jakby moje ciało wyczuwało faktyczne zagrożenie z jego strony. Bezwzględny i skupiony na swojej misji człowiek, który nie cofnąłby się przed niczym byleby dowiedzieć się jakie sekrety pozostały mu do odkrycia i ta myśl sprawiła, że przeszły mnie nieprzyjemne dreszcze.
— Reagan.
Uniosłam wzrok, natrafiając na łagodny wyraz narzeczonego. Levi wyglądał na przejętego, mimo że dalej nosił na twarzy cień złości, towarzyszący mu prawie w każdych chwilach. Przyglądał mi się w ciszy, chcąc chyba całkowicie upewnić się, że go widziałam, wiedziałam, że przede mną stał, bo najprawdopodobniej mój nieustannie wodzący wzrok słusznie kazał mu założyć, że nie myślałam trzeźwo. W jego ciemnych oczach rozpoznałam jeszcze jedno, brutalnie znane mi uczucie. Ból.
— Levi... — wyszeptałam, podchodząc do niego i ujmując jego twarz w dłonie. Palce musnęły ostro zarysowaną szczękę i kości policzkowe, a ja momentalnie pojęłam czego w tej chwili najbardziej potrzebowałam.
Jego. Przez cały ten czas był jedynym moim ratunkiem i remedium, którego szczerze pragnęłam. On był moim lekarstwem.
Przysunęłam się bliżej, pozwalając naszym ciałom się o siebie otrzeć po czym uniosłam głowę i musnęłam wargami jego usta. Poddał się temu gestowi, dzieląc się ze mną ciepłem swojego ciała. Moje serce zabiło głośniej, wyraźnie domagając się tego za czym tak długo tęskniło.
Odsunęłam się odrobinę, patrząc mężczyźnie prosto w oczy. W tych ciemnych tęczówkach zajaśniało niewypowiedziane pytanie.
— Proszę, Levi — wyszeptałam, stając bliżej, by nie dzielił nasz żaden dystans. — Pomóż mi zapomnieć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro