༒︎ 5 ༒︎
┌───── •⚔︎• ─────┐
-SNK FANFICTION-
└───── •⚔︎• ─────┘
Uniosłam wysoko brwi, nie dowierzając temu co usłyszałam.
Teraz byłam skłonna zgodzić się, że to co się działo było snem pijanego idioty, a do szpiku kości wściekły Levi był tylko wytworem mojej wyobraźni. Spojrzałam na niego, łapiąc kontakt wzrokowy. Nie odwróciłam spojrzenia pomimo, że jego ciemne tęczówki wwiercały się w moją twarz z niemal namacalną siłą. Byłam pewna, że zaraz połamie mi kości.
Rozchyliłam wargi, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Przez dobre parę minut po prostu gapiłam się tępo w niewzruszone oczy dowódcy licząc, że zaraz zaśmieje się gromko i oświadczy, że to wszystko to tylko nieśmieszny żart.
Tak się jednak nie stało.
Erwin mówił całkiem poważnie i świadczyła o tym sama jego postawa. Palce splecione na wysokości brody i niebywale jasne oczy świdrujące mnie spojrzeniem.
W końcu parsknęłam śmiechem, bo cała ta sytuacja wydała mi się nagle niebywale komiczna.
— Z całym szacunkiem, panie generale, ale póki słońce nie dostanie skrzydeł i nie odleci do innego układu planetarnego, żadna siła nie zmusi mnie do poślubienia tego karła.
Usłyszałam ciche „tch" za plecami, ale pomimo, że Levi był na skraju cierpliwości pozostawał milczący.
Smith nie odpowiedział od razu. Wolno pokiwał głową, wracając wzrokiem na blat. Przez chwilę jakby rozważał, czy to na pewno dobry pomysł, by zaczynać dyskusję. W końcu podjął, nie patrząc na mnie:
— Domyśliłem się, że powiesz coś w tym stylu. — odparł poważnie, ponownie wlepiając we mnie bystre oczy.
Zmarszczyłam brwi. Mężczyzna otworzył jedną z szuflad, płynnym ruchem wyciągając z jej wnętrza plik kartek. Niezobowiązującym gestem rzucił je na stół. Dostrzegłam krótkie, porozumiewawcze spojrzenie, które posłał Ackermannowi.
— Co to jest? — zapytałam, odrobinę zaniepokojona.
Domyśliłam się, że zechcą użyć wobec mnie szantażu. Pewnie czytali moją kartotekę. Musieli się nieźle nagimnastykować, bo chociaż są powiązani z rządem, do archiwów nawet porucznicy z wysokim stopniem nie mają dostępu. Zresztą, nie znaleźliby wzmianki o Reagan Phoenix. Musieliby szukać pod imieniem mojej siostry, co nieco komplikowałoby całą sprawę...
Erwin kiwnął głową na dokumenty.
— Sama zobacz.
Zmierzyłam mężczyznę uważnie, przez chwile zastanawiając się ile mam do stracenia. Ostatecznie, przybliżyłam się do biurka, ostrożnie biorąc do ręki papiery, kartkując je pobieżnie.
S. Marci Collegium. Wyższa Szkoła Inżynierii.
Moje oczy przybrały wielkość talerzy, gdy dostrzegłam słowo, które było pod spodem.
Mitras.
Wewnętrzny Dystrykt za murem Sina. Najbezpieczniejszy i najmniej narażony na zewnętrzne ataki obszar. Miejsce rezydowania samego króla, a zarazem sieć, raptem kilku, ale świetnych uczelni.
Kandydat: Icar Phoenix.
Zaschło mi w gardle.
Erwin zauważył jak z niedowierzaniem przeglądam strony i próbuję odnaleźć odpowiedź na papierze. Mogło mi się wydawać, ale chyba przez jego rzeźbioną w marmurze twarz przepłynął cień uśmiechu.
— Z tego co wiemy twój brat lubi majsterkować. — powiedział wyważonym głosem.
Brzmiał jakby ten fakt w zasadzie mu powiewał, a to że trzymałam w dłoniach ewentualną przyszłość Icara była równie zwyczajna jak liście na wierzbie. Nie odezwałam się, nie dlatego, że nie chciałam, ale dlatego, że nie mogłam wydusić słowa.
Moje myśli wirowały mi w głowie jak szalone, zderzając się jedna z drugą i splatając w logiczną całość. Mogłabym dać bratu to, o co tak długo walczyłam. Spokojne życie, może nawet status? Byłby bezpieczny poza fortyfikacjami Siny, a ja nie musiałabym martwić się, że jego ośli łeb znowu wpakuje się w kłopoty.
Tylko nasuwało się pytanie... Ile było w tym prawdy?
Usiłowałam nie zgnieść delikatnego papieru między palcami. Podniosłam głowę wlepiając w mężczyznę groźne spojrzenie. Nie chciałam mu dać tej satysfakcji i odsłonić przed nim mojego wstrząśnięcia.
— Przejdź do meritum, Smith.
Blondyn uśmiechnął się lekko, z rozbawieniem, jakbym w rzeczywistości przyszła tu po to, by zapewnić mu dobrą rozrywkę i jak na razie świetnie się spisywałam.
— Masz predyspozycję, by stać się jedną z najlepszych, Reagan.
Nawet nie zauważyłam kiedy wstrzymałam oddech. Niemal zapomniałam o mrocznej aurze stojącego za mną Levi'a, którego ciemność zdawała się mnie pochłaniać. Oczy Erwina skrzyły się jak właśnie rozniecone ogniki i czułam, że nie był to ogień wolności.
— Potrzebujemy cię w naszym składzie, a stołeczni są w stanie poruszyć niebo i ziemię byleby dostać cię z powrotem.
Zagryzłam dolną wargę.
— Nic dziwnego. — wtrącił nagle, wcześniej milczący Levi. — W końcu przetrzymujemy zabójczynię.
— Nikogo nie zabiłam. — wypaliłam od razu, praktycznie nad tym nie myśląc. Zapadła chwila milczenia, a ja próbowałam zmusić swoje ciało, by przestało się trząść. W normalnych okolicznościach zwykły mieszczanin praktycznie nie dostrzegłby moich lekko drgających rąk, ale znajdowałam się między dwoma demonami, którym z pewnością nie umknie żaden ruch.
Nie byłam morderczynią. Miałam wiele za uszami, ale nie odebrałam nikomu życia, nawet jeśli czasami pokusa była cholernie silna. Tak jak na przykład teraz. Z głęboko skrywaną wściekłością, wpatrywałam się w spokojne spojrzenie dowódcy.
Nienawidziłam wojska i nienawidziłam żołnierzy. W świecie, w którym największym wrogiem byli tytani ja byłam w stanie walczyć przeciw ludzkości.
I miałam co do tego swoje powody.
— Jeżeli teraz wcielimy nasz plan w życie obejdzie się bez potrzeby interwencji sądu.
— I ma mnie ocalić przymusowe małżeństwo z Panem Marudą? — zapytałam retorycznie, w moim głosie kpina.
Usłyszałam za plecami ciche warknięcie.
— Pierwsze co zrobię po ślubie to odetnę ci język...
Odwróciłam do niego głowę, przyklejając do twarzy sugestywny uśmiech.
— A może wolałby go pan odgryźć...? — zamruczałam i z rozkoszą patrzyłam jak jego spojrzenie staje się ostrzejsze.
— Uważaj o co prosisz, kadecie... — wycedził i nim zdążyłam odpowiedzieć Erwin podniósł się z miejsca.
— Kapitan Ackermann ma wysoki autorytet, co pozwala nam uniknąć wielu nieprzyjemności, ale wszystko ma swoją cenę.
Levi wbił wzrok w ziemie i mogłabym przysiąc, że gdyby wystarczająco długo się w nią wpatrywał jego oczy wypaliłyby w deskach dziury.
— Jeśli ukończysz szkolenie w korpusie treningowym osobiście zajmę się tym, by twój brat miał zagwarantowane miejsce na uczelni. — powiedział cierpliwie, górując nade mną dobrymi dwudziestoma centymetrami.
Nie musiałam dopytywać co się stanie ze mną. Zdawało się, że dowódca umyślnie pominął tę część, wiedząc, że najpewniej sama się domyśle.
Ja będę musiała pozostać tutaj.
Z nim.
Spojrzałam z ukosa na ostre rysy Levi'a. Kontury jego szczęki mogłyby ciąć papier i byłam prawie pewna, że gdybym przejechała po nich palcem z pewnością bym się skaleczyła.
Drgnęła mi powieka. Nie chciałam tego robić. Nie ufałam tym ludziom i nie wierzyłam w ani jedno pieprzone słowo jakie padało z ich ust. Byli w stanie chronić mnie, kobietę, która nie wykazywała choćby cząstkowej chęci do współpracy; obiecywać mojemu bratu życie będące marzeniem niejednego człowieka, bo uważali, że mogłam się przydać na ich wojnie? Jedna osoba i tak wiele poświęceń w zamian? Musiałam zacisnąć wargi, by nie parsknąć z oburzeniem.
Jednakże, niezależnie od tego jakim motywem oboje się kierowali dla mnie była to całkiem kusząca propozycja. Łatwiej zdołałabym zdobyć ich zaufanie, może nawet szacunek, a dzięki temu ostatecznie uciec.
Jeszcze nie do końca wiedziałam gdzie i jak mogłabym to zrobić, ale nie ma takiej siły, która sprawi, że z własnej woli będę chciała zostać w wylęgarni tych diabłów.
Milczałam dopóki Smith nie wyciągnął do mnie dłoni. Spojrzałam z mieszanką wątpliwości i rezerwy na jego rozjaśnioną twarz.
— Umowa stoi?
Niech tak więc będzie. Westchnęłam krótko i uścisnęłam mu dłoń. Nie zwalniałam zdystansowanego spojrzenia. Dawałam mu do zrozumienia, że pomimo mojej zgody, nie miałam zamiaru być mu przyjaciółką.
Na jego usta wpłynął uśmiech zdający się mówić: "Nie martw się. Wiem."
Odsunęłam się, a on cofnął obchodząc stół, by do nas podejść. Levi dalej opierał się o ścianę i przez jego całkowicie swobodną postawę miałam wrażenie, że wcale nie został ranny. Przez marszczenia jego koszuli dostrzegłam warstwę opatrunku, ale kapitan wyglądał na zdrowego. Skrzywiłam się niepocieszona.
— Jesteście zaręczeni i tyle ludzie powinni wiedzieć. — oznajmił, zaplatając ręce na plecach. — Spróbujcie się nie pozabijać, a jeśli już, chociaż udajcie, że to z miłości.
Zerknął na Levi'a kierując te słowa najwyraźniej do niego. Kobaltowe oczy Ackermanna pociemniały.
— Nie zapędzaj się, Erwin. — wycedził na co jego przełożony uśmiechnął się lekko.
Miałam udawać narzeczoną tego śmiesznego pajaca? Byłam dobrą aktorką, to musiałam przyznać, ale z tą rolą mogłam mieć kłopot, bo zamiast czuć do niego kompletną obojętność miałam ochotę go rozszarpać.
Oczywiście z miłością.
— Mogę już iść?
Nawet nie zauważyłam jak bardzo byłam zmęczona. Potrzebowałam odpoczynku, nawet jeśli miałaby to być dwudziestominutowa drzemka. Smith kiwnął głową.
— Idź odpocząć. — skinął w stronę drzwi, a ja nie czekałam chwili dłużej, by w końcu stąd wyjść.
Chwyciłam za klamkę, już mając zamiar przejść przez próg...
— Oi.
Odwróciłam się, krzyżując spojrzenia z chłodnym wzrokiem kapitana.
Bez słowa rzucił mi małe pudełeczko, które niezgrabnie pochwyciłam. Przyjrzałam się materiałowej powierzchni i ponownie popatrzyłam na mężczyznę. Uniosłam jedną brew.
— Co to jest? — zapytałam, podnosząc wieczko.
Zamrugałam widząc złoty, smukły pierścionek spoczywający na ciemnej poduszce.
— Pierścionek zaręczynowy. — w jego ustach w ogóle nie zabrzmiało to romantycznie.
Bardziej odnosiło się wrażenie, że mówił o czymś odrażającym, na co nawet nie mógł patrzeć.
— Masz go nosić.
A to był rozkaz. Pomimo powagi sytuacji miałam ochotę się zaśmiać. Nie powstrzymałam uśmiechu cisnącego się na wargi i posłałam Levi'owi figlarny uśmieszek.
— Może chociaż jakieś „proszę, droga żono"...?
Drgnęła mu powieka.
— Zejdź mi z oczu.
Z tym słowem i uśmiechem dalej przyklejonym do twarzy, odwróciłam się na pięcie, wychodząc lekkim krokiem z pomieszczenia.
Niebo zaszło szarością, a smugi po minionym zachodzie właśnie zniknęły, pozostawiając po sobie ponurą noc. Wsłuchiwałam się w ciszę panującą w całym domu. Prócz mnie w zasięgu wzroku nie znalazłaby się ani jedna żywa dusza. Księżyc rzucał mętną poświatę przez odsłonięte okna, ostającą się jako jedyne źródło światła.
Czułam się jak w grobowcu. Milczącym i całkowicie pustym. Drzwi stały lekko uchylone, a salon i kuchnia zdawały się być zatopione w absolutnym bezruchu, jak owad w żywicy. Nie słyszałam nawet wiecznie cieknącego kranu.
Było na to za wcześnie, a mimo to gdybym wyszła za próg nie znalazłabym na podłodze żadnego śladu po leżących tam wcześniej trzech, martwych ciałach. Żadnej smugi na parkiecie, ani śladu krwi, której było przecież tak dużo.
Nic.
Jakby nigdy nic się nie wydarzyło.
Skrzypienie zmroziło mi krew w żyłach. Stałam tyłem do drzwi, a moje nogi były ubłocone za podeszwy. Gdybym chciała się ruszyć, deski roztopiłyby się pod moimi stopami jakbym chodziła po grzęzawisku, jakby dom tylko czekał aż będzie mógł wchłonąć mnie do swojego wnętrza.
Słyszałam ciężkie kroki czterech kopyt i głębokie, głośne westchnienie węszącego jelenia. Przerażenie sunęło wzdłuż moich pleców wraz z opanowującym moje ciało dreszczem. Nie byłam zdolna się poruszyć. Strach skuł mnie w miejscu, a wielkie, czarne zwierzę zatrzymało się na środku salonu. Wiedziałam, że w ciszy obraca łeb w moją stronę.
I rusza w moim kierunku.
Chciałam odwrócić się, zerwać z miejsca albo chociaż zacząć krzyczeć. Ale tak jak za każdym razem... Nie mogłam się poruszyć.
Czekając w napięciu aż podejdzie bliżej, a jego oddech muśnie moje ramię.
A masywne poroże przedrze się przez moje ciało, jakbym zostawała składana w ofierze.
Poderwałam się z łóżka, dysząc ciężko i z całych sił łapiąc powietrze w płuca. Chwyciłam miejsce, w którym za żebrami dudniło moje galopujące serce i rozejrzałam się, powoli wracając do rzeczywistości.
— Wszystko dobrze? — Feyra patrzyła na mnie ze swojego łóżka, a na jej twarzy malowała się konsternacja.
W pokoju panował półmrok. Za oknem zdążyło się ściemnić, a jedynym źródłem światła była naftowa lampa, niewzruszenie stojąca na biurku. Nie wiedziałam, która była godzina. Mój umysł szalał, a serce biło tak mocno, jakby samo chciało wyrwać się i uciec. Dotknęłam dłonią brzucha, upewniając się, że pod warstwą cienkich ubrań nie natrafię na czerwoną plamę krwi i parę wbitych we mnie rogów. Drżąc odetchnęłam i skinęłam.
Przez chwile obserwowałam żółte refleksy płomienia odbijające się na szybie. Za oknem padał długo upragniony deszcz. Wzięłam głębszy wdech i padłam na twardy materac, przymykając powieki. To był koszmar. Tylko zwykły koszmar. Na razie byłam bezpieczna.
— Zły sen? — zgadła, odkładając książkę trzymaną w rękach.
Z ociąganiem wstałam, podchodząc do okna i zaglądając w nieprzenikniony mrok. Przed kwaterą co jakiś czas przebiegali kadeci, umykający przed deszczem, a świece przydrożnych lamp rzucały blade światło na rozmokłą ziemię.
— Coś w tym stylu. — ucięłam, bo nie miałam ochoty ciągnąć tematu.
Zauważyłam jak chichocząca para wybiega przez próg, śmiejąc się do siebie jeszcze bardziej, gdy słone krople zaczęły ich moczyć. Dziewczyna objęła chłopca w szyi, przysuwając się do jego ust i całując go gorąco. Odpowiedział tym samym, przyciągając ją blisko do siebie.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Wyglądało na to, że nie do końca cały świat pogrążył się w zupełnej ciemności.
— Słyszałam, że twój brat się obudził. — Feyra nieświadomie wzbudziła moje zainteresowanie.
Spojrzałam na nią wyraźnie ożywiona, na co posłała mi lekki uśmiech.
— Jest w skrzydle szpitalnym. — oznajmiła pogodnie i na tym poprzestała, dystansując się nieco, jakby nie chciała przekraczać wyznaczonych przeze mnie granic, za co poczułam wobec niej nutę niebagatelnej wdzięczności.
Skinęłam głową, by bez komentarza wyjść z pokoju. Nie zachowywałam się w stosunku do Feyry ultra grzecznie i zdawałam sobie z tego sprawę, ale dziewczyna nie wydawała się tym też jakoś niesamowicie przejęta. Nie była w moim wieku, ale jak na nastolatkę zachowywała całkiem interesującą jasność umysłu. W ogóle chyba w całym pułku byłam najstarsza. W każdym razie na musztrze nie rozpoznałam nikogo w swoim wieku, co wcale nie było zaskakujące.
Erwin z kolei na pewno był ode mnie starszy. Ile on mógł mieć lat? Tysiąc pięćset? Wyglądał zdrowo i młodo, ale jego ślepia mogły równie dobrze widzieć ogród Edenu.
Ruszyłam prosto pustym korytarzem w poszukiwaniu skrzydła szpitalnego. Z oddali dobiegały mnie przyciszone głosy, a z dormitoriów chwilami wychodzili kadeci pogrążeni w niezobowiązujących rozmowach. Czułam się tu dziwnie. Korpus treningowy nie wyglądał tak jak sobie go wyobrażałam. Wszystkich tutaj przyzwyczajano do śmierci, przygotowywano na jej nadejście i na każdym kroku podkreślano, że każdemu żołnierzowi jest ona pisana. Codziennie szli z nią pod rękę, a tymczasem w bazie panowała ciepła atmosfera.
Słyszałam chłopięce śmiechy i dziewczęce piski radości. W jednym kącie kolejna para oddawała się niewinnemu flirtowi, a przez otwarte drzwi jednego z pokoi zauważyłam grupkę chłopców grających w jakąś nieskomplikowaną grę.
Co chwile w sufit uderzały dzikie okrzyki. Wszyscy mieli czas wolny przed kolacją i to sprawiło, że przez krótki ułamek sekundy wizja stania się wojskowym nie wydawała się taka zła.
Moje nogi zaskrzypiały na deskach, a na sam ten dźwięk po moich plecach przetoczyła się fala zimnych dreszczy.
Gdyby nie fakt, że żołnierze to dzikie bestie, pozbawione serc.
Rozejrzałam się w poszukiwaniu duszy, która łaskawie powie mi gdzie mogę szukać lecznicy. Chociaż to uwłaczające, miałam wrażenie, że sama tutaj zabłądzę.
Podeszłam do najbliższej osoby, która okazała się być dziewczyną mojego wzrostu o jasnych rudo-blond włosach i delikatnie trąciłam jej ramię.
— Przepraszam. — zagadnęłam, a jej bursztynowe oczy odkleiły się od młodego mężczyzny, z którym rozmawiała. — W którą stronę do skrzydła szpitalnego? — zapytałam, uśmiechając się przyjaźnie.
Na jej ładną twarz wpłynął szczery uśmiech. Wskazała ręką przed siebie.
— To będzie prosto i w lewo, końcowe drzwi. — powiedziała życzliwie, ignorując zdegustowane spojrzenie swojego towarzysza. — Zaprowadzę cię.— zaproponowała, przekrzywiając głowę, by zajrzeć mi w oczy.
Skinęłam. Po dłuższym namyśle doszłam do wniosku, że nawiązywanie znajomości mogłoby mi pomóc. W końcu osoba powszechnie lubiana i szanowana nie byłaby podejrzewana o zdradę.
Nieznajoma rzuciła krótkie „do później" swojemu koledze i udała się we wskazanym kierunku. Pozwoliłam poprowadzić się aleją korytarza, równając się z jej tempem.
— Nie widziałam cię tu wcześniej, jesteś z oddziału treningowego? — zapytała uprzejmie, idąc wolnym krokiem obok mnie.
Skinęłam głową.
— Aha, a ty nie? — spytałam, na co zachichotała.
Nie miała na sobie kurtki z oznakowaniem, więc przypuściłam, że również była nowicjuszką.
— Jestem z korpusu specjalnego kapitana Ackermanna. — obwieściła i na samo brzmienie tego nazwiska mina mi zrzedła.
Litości...
— Petra Ral, miło mi cię poznać! — uśmiechnęła się promiennie, zatrzymując się i wyciągając do mnie rękę.
Zawahałam się, ale uścisnęłam jej dłoń. Jeżeli Levi jej nie nagadał to niewykluczone, że zdołałabym ją do siebie przekonać, chociaż nie powiem... Bardzo nieśmieszne zrządzenie losu.
— Ciebie również. — odparłam z ociąganiem, a Petra ruszyła się z miejsca, zerkając na mnie chwilami.
Cieszyłam się, że trafiłam na zwiadowcę, która, choć wyższa stopniem, nie kazała mi mówić do siebie per „pani". Nie chodziło o moją nabytą niechęć do zwiadowców, ale z kimś takim trudno byłoby nawiązać znajomość, co dopiero przyjaźń.
No i musiałam być fair w stosunku do Shadisa. Jak już miałam nie salutować to tyczyło się to wszystkich.
— Wiesz już do jakiego sztabu dołączysz? — spytała, zatrzymując się przed lekko uchylonymi drzwiami.
Z wewnątrz dobiegały dźwięki ożywionej rozmowy.
— Najpewniej do zwiadowców. — wzruszyłam ramionami, uśmiechając się słabo.
Gdzie swoją drogą miałam już zagrzane miejsce. Dosłownie cerberowy kojec.
Jej uśmiech stał się jeszcze szerszy.
— W takim razie może jeszcze się zobaczymy! Będę liczyć na udaną współpracę i trzymam kciuki! — zaplotła ręce na piersi, posyłając mi krzepiący uśmiech.
Pokiwałam krótko głową.
— Dziękuję i ja również.
Petra uniosła dłoń w pożegnalnym geście.
— W takim razie do zobaczenia!
Pomachałam jej i odetchnęłam, gdy się oddaliła. Nie przypuszczałam, że sama rozmowa będzie mnie tyle kosztować.
Na korytarzu zrobiło się cicho, a milczenie przerywała jedynie ekspresyjna rozmowa dobiegająca zza drzwi. Znałam ten damski, odrobinę zniżony głos. Odpowiadał mu inny, melodyjny, a to jego „och, naprawdę?" nie pomyliłabym z żadnym innym na świecie.
— I wyobraź sobie, że ciała tytanów są wyjątkowo lekkie! Co więcej, wygląda na to, że pomimo wysokiej temperatury powinni potrzebować znacznie więcej energii, ale wcale tak nie jest! Nie muszą nawet oddychać, by przeżyć!
Stanęłam w progu, napotykając postać siedzącej przy łóżku Hanji. Icar słuchał jej opowieści z zaciekawieniem i z lekkim uśmiechem patrzył jak macha rękami, zawzięcie gestykulując. Jego zabandażowane dłonie spoczywały przed nim na białej pościeli. Choć opatrunek nie wyglądał źle poczułam nieprzyjemne ukłucie w klatce piersiowej.
Przypomniałam sobie jego przepełnione cierpieniem zawodzenie i wykrzywioną w bólu twarz. Jak wił się na ziemi, a łzy spływały mu po policzkach, jak woda z odkręconego kranu.
A Levi, ten cholerny drań, patrzył na całą tę scenę w beznamiętnym milczeniu.
Zerknęłam na swoje palce.
Na jednym z nich połyskiwał pozłacany pierścionek, przypominający mi o umowie, na którą się zgodziłam.
Miałam ochotę zerwać go z ręki i cisnąć nim przed siebie.
Zoe nie milkła, a ja jej nie przerywałam. Oczy Icara świeciły się jak zapalone świeczki i pomimo, że wiedziałam, że nie powinien krzewić w sobie sympatii do wroga, tak jednak chciałam jeszcze przez chwile móc patrzeć na niego takiego, jakim był teraz.
— Ha?! Poważnie?
Uśmiechnęłam się, gdy jego oczy przybrały wielkość złotych monet, a twarz nabrała kolorów.
Icar kątem oka zauważył moją figurę opierającą się ramieniem o framugę, na co uśmiechnął się promiennie.
— Rea! — zawołał radośnie, a Hanji przerzuciła na mnie zdumiony wzrok.
— Och, witaj, Reagan. — uśmiechnęła się przyjaźnie, co skomentowałam krótkim skinieniem.
— Wszystko dobrze? Jak się czujesz? Widziałem, że jesteś ranna! Bardzo cię boli?
Podeszłam bliżej, bombardowana serią pytań i przysiadłam na stołku po drugiej stronie Zoe. Zmarszczyłam nos, nie mogąc powstrzymać cisnącego się na usta uśmiechu i uszczypnęłam brata w policzek, delikatnie go tarmosząc.
— Mmmmh! Rea, przestań! — żachnął się i zarumienił, lekko speszony. — Pandora robiła dokładnie tak samo i pod tym względem jesteście identyczne! — oświadczył oskarżycielsko, wewnętrzną częścią nadgarstka pocierając czerwone miejsce.
— Pandora? — Zoe zamrugała, patrząc to na mnie, to na zfoszonego Icara.
Chłopak kiwnął głową z cichym „uhum".
— Nasza siostra — uściślił. — Była pułkownikiem szóstego oddziału.
Hanji nie zastanawiała się długo, bo po słowach mojego brata energicznie pokiwała głową, uderzając pięścią w otwartą dłoń.
— Och, oczywiście! Doskonale ją znałam! Cóż to była za dziewczyna! — wzniosła oczy ku niebu, po czym przyjrzała się naszym twarzom konspiracyjnie i zmrużyła tajemniczo oczy.
Jej okulary zabłysły, gdy pochyliła się nad łóżkiem.
— I nie wiem, czy wiecie, ale najprawdopodobniej miała romans...
Icar prawie podskoczył na materacu, a ja zdziwiona uniosłam brwi. Pandora? Romans?
I ja o tym nie wiedziałam?!
— Ale że... — uszy chłopaka zrobiły się czerwone, a głos stał się cichy i lekko drżący — Ona...?
— Uprawiała seks. — dokończyła kobieta, a żaden mięsień nie zadrgał na jej twarzy.
Icar pisnął bezgłośnie, pesząc się jeszcze bardziej i gdyby mógł pociągnąłby za kołdrę, by się pod nią schować. Wywróciłam oczami, tłamsząc uśmiech.
— Och, nie bądź taki pruderyjny. — parsknęłam. — Przecież ja też czasami to robię.
Jego oczy przybrały wielkość piłek treningowych. Zamaszyście odwrócił do mnie głowę.
— REA!
Rozłożyłam ręce.
— A ty myślałeś, że wieczorami wychodzę szukać chochlików?
— MATKO JEDYNA!
Icar zgiął się w pół, kuląc się na łóżku i ukrywając w kolanach twarz. Hanji roześmiała się szczerze, a ja tylko pokręciłam głową.
Skalanie boskie.
— Ale chyba teraz nie musisz już szukać rozrywki. — szatynka skinieniem głowy wskazała mój pierścionek na serdecznym palcu, przywołując chłopaka do pionu.
Zagryzłam wargę. Cholera, nie tak chciałam mu powiedzieć.
Jego bystry wzrok przepłynął wzdłuż mojego ramienia, zatrzymując się na dłoni. Uniósł brwi prawie do linii włosów i spojrzał na mnie jakby zobaczył ducha.
— Masz narzeczonego? — zapytał oskarżycielsko.
Wyglądał jakby chciał zapytać: to ile u licha ja spałem?
Ukradkiem zerknęłam na Hanji, zastanawiając się ile wiedziała. Była pułkownikiem czwartego oddziału, zatem cenionym i ważnym członkiem zwiadowców, ale nie byłam pewna z kim Erwin i Levi podzielili się ostatnimi... Nowinami.
Wolałam nie narażać tajności sprawy.
— Aha, tak wyszło. — wzruszyłam ramionami.
Zoe zagwizdała i zaklaskała, czego Icar wcale nie podzielał. Przyglądał się mojej twarzy, jakby kompletnie jej nie rozpoznawał, ale milczał. Z kolei kobieta ponownie się uruchomiła, przepełniona ognistą ekscytacją.
— Kim jest ten szczęściarz? — zapytała bez ogródek.
Rozmowa z nią była niecodzienna i bez owijania w bawełnę. Hanji wchodziła ze mną w dyskusję, jakby znała mnie od dłuższego czasu i była moją dobrą przyjaciółką.
Powiedzieć jej, czy nie powiedzieć?
Jesteście zaręczeni i tyle ludzie powinni wiedzieć.
W duchu przewróciłam oczami.
— Levi Ackermann.
Momentalnie cały ogień wyparował z siedzącej przede mną szatynki, zastępując go dogłębnym szokiem. Icar krzyknął długie: „Że co do diabła?!", a ja jedynie wzruszyłam ramionami.
Mi samej ciężko było przetoczyć jego imię przez gardło i po cichu liczyłam, że mój brat z miejsca zwęszy spisek. Wiedział kim był Kapitan Specjalnego Oddziału. Widział moje nienawistne spojrzenie, wbijające się w ciało katującego go mężczyzny nawet jeśli był zbyt ogłuszony i przepełniony bólem, by to w pełni przyswoić.
Na pewno świetnie wiedział, że po tym co się stało nienawidziłam tego człowieka całą sobą.
Krzywy uśmiech dalej wisiał na ustach pani pułkownik, oczy otworzyły się szerzej, a na twarzy wymalowało się absolutne zdumienie.
— Eh? — wydusiła jedynie, nie przyswajając moich słów do wiadomości.
Wzruszyłam ramionami, podskakując w miejscu, gdy zerwała się na równe nogi prawie przewracając swój taboret. Wycelowała we mnie palcem.
— On jest twoim narzeczonym?! — zawołała z niedowierzaniem. — Kpisz ze mnie?!
Zamrugałam, unosząc ręce w geście obronnym. Rozchyliłam wargi, ale nie pozwoliła mi się odezwać. Przecięła dzielącą nas odległość, stając przede mną i łapiąc za kołnierz.
Prawie zachłysnęłam się powietrzem, a nasze nosy niemal się zetknęły, gdy kontynuowała:
— Chcesz mi powiedzieć, że ten niskopienny karzeł posiada serce i w dodatku zdołał poczuć coś więcej niż odrazę do istoty z krwi i kości?! — zawołała rozemocjonowana, a ja nie miałam pojęcia czy była z tego powodu wściekła, czy raczej uszczęśliwiona.
Na ten moment wydawała się nie dowierzać w ani jedno moje słowo.
— No cóż, mówił, że mnie kocha. — odparłam cicho, zachwycona łatwością z jaką wyrzuciłam z siebie to kłamstwo.
Hanji wzięła głębszy wdech i puściła fragment mojej koszuli. Stanęłam na równych nogach w tej samej chwili, gdy kobieta była w połowie drogi do drzwi.
— Albo to jest sen, albo zdarzył się cud! — wołała głośno, otwierając drzwi na korytarz. — Oi, Levi! — zakrzyknęła aż moje kości stężały.
Icar patrzył na całą scenę całkowicie zbity z tropu.
— Rea...
— Później ci wyjaśnię. — szybko wstałam z miejsca, ruszając za szatynką.
Jej podniesiony głos niósł się echem po całej bazie i byłam prawie pewna, że jeśli tak dalej pójdzie zbudzi wszystkich zmarłych.
— Hej, Pokurczu!
Wyłoniłam się zza drzwi w tej samej chwili, gdy Levi, we własnej osobie, pojawił się na końcu korytarza.
— Możesz być ciszej? To wkurwiające. — mruknął, marszcząc brwi. Chyba był to jego gest rozpoznawczy.
Hanji kilkoma susami znalazła się tuż przy niższym mężczyźnie i pełnym ruchem ręki wskazała na moją postać, stojącą u końca drzwi, zdezorientowaną nagłą ilością gapiów.
— Co jej zrobiłeś?! — zapytała śmiertelnie poważnie, z oczami szeroko otwartymi.
Levi lekko przekrzywił głowę rzucając mi zirytowane spojrzenie. Pokręciłam głową na znak, że nie mam pojęcia co ją opętało. Wywrócił oczami, gdy Zoe znowu podjęła:
— Jesteś czarnoksiężnikiem i rzuciłeś na nią urok?! He?! Odpowiedz!
Ackermann westchnął, widocznie nie mając ochoty odpowiadać na żadne z jej pytań.
— Robisz scenę, czterooka.
— Ja?! — obruszyła się, tupiąc wściekle nogą. — To ty oświadczyłeś się jakiejś zupełnej nieznajomej i w dodatku ja o niczym nie wiem!
Przeszył mnie zimny dreszcz, gdy pośród zebranych przepełzły zdziwione szepty. Słyszałam co poniektóre wyrazy wyłaniające się z przyciszonych rozmów.
— Kapitan Levi się oświadczył?
— Komu?
— Jej?
— Kto to?
— Czy to nie ta cała Phoenix?
W tłumie tłoczących się w drzwiach dormitoriów kadetów rozpoznałam lisie rysy Rity, która teraz wbijała wzrok rozjarzonych ślepi w moją twarz. Policzki miała czerwone, a twarz skutą wściekłością.
Przełknęłam ciężki kamień w gardle i poczułam jak ostre spojrzenie mojego narzeczonego przeszywa mnie na wskroś. Niemal czułam na skórze zimno jego kobaltowych oczu, niczym muśnięcie stali.
— Cóż, to, zdaje się, nie twoja sprawa. — obwieścił nonszalancko i popatrzył na mnie. — Reagan.
Nakazał mi podejść, nie mając zamiaru używać wobec mnie zwrotów typu „chodź, skarbie", za co byłam absolutnie wdzięczna. W innym wypadku chyba wolałabym rzucić się na pożarcie żandarmom.
Zmniejszyłam dzielącą nas odległość, czując jak ciekawskie spojrzenia przesuwają się po moim ciele, niczym ciernie, jakbym przedzierała się przez gęsty las. Bez słowa stanęłam przed czarnowłosym mężczyzną, którego wzrok nie odstępował mnie ani na chwile.
Hanji patrzyła na nas oniemiała, a słowa uwięzły jej w gardle.
Levi skinął głową w stronę skrzyżowania bezgłośnie każąc mi iść ze sobą. Przełknęłam niepewność i ruszyłam za idącym przede mną Kapitanem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro