Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

༒ 49 ༒

┌───── •⚔︎• ─────┐
-SNK FANFICTION-
└───── •⚔︎• ─────┘

W głowie mi huczało jakbym oberwała obuchem, a świat się zakrzywił i przeobraził w scenę jakiegoś groteskowego obrazu malowanego w przypływie nagłego gniewu. Kształty były rozmazane, niewiele znaczące, ale tak przeraźliwie jasne, że musiałam kilkukrotnie zamrugać, by odpędzić się od wściekłej ostrości raniącego mnie światła. Zachłysnęłam się, gdy ktoś szarpnął mną za włosy siłą zmuszając do wrócenia na ziemię.

Sapnęłam z bólu i otworzyłam oczy, dopiero po chwili pojmując, co właściwie miałam przed twarzą.

— Księżniczko — śpiewny głos zamruczał mi do ucha, pobudzając na moim karku lawinę nieprzyjemnych dreszczy — Budzimy się... — Forsythia mimo drobnej postawy ciała i wyjątkowo delikatnych dłoni trzymała mnie pewnie u nasady głowy, nieoczekiwanie mocno puszczając, a przy okazji popychając umyślnie do przodu, aż prawie uderzyłam o kamienny chodnik. Powierzchnia pod moimi palcami była gorąca i wilgotna.

Stein przeszła kilka kroków z dala od mojego pokiereszowanego ciała. Nie mogłam się poruszyć bez czucia jakby cały rząd igieł wbijał mi się w mięśnie. Ból ciął mnie lepiej niż każde ostrze, z którym kiedykolwiek miałam do czynienia, zaś smukła kobieta o brzydkiej bliźnie ciągnącej się przez całą długość policzków szła właśnie wolno przed siebie, zatrzymując się obok leżących sylwetek dwóch, młodych ludzi.

Co do jasnej cholery?

Czaszkę przeciął mi doskwierający ból, którego nie potrafiłam zignorować. Jakby ktoś od wewnątrz ciosał mi mózg. Pamiętałam chwile, kiedy wyskakiwałam ze sterowca, ten moment kiedy wrzuciłam do środka ładunek wybuchowy i później... To z pewnością zdażyło się naprawdę. Moje ciało zbyt wyraźnie pamiętało ostre uderzenie, kiedy okręt wyleciał w powietrze. Spojrzałam na Forsythie, która patrzyła na mnie dokładnie tak obojętnie jak zawsze to robiła i zatrzymującą się obok niej Carlene.

Skórę tej drugiej pokrywał dziwny, migoczący pył, właśnie odpadający płatami z twarzy.

— Masz szczęście, Carlene — odezwała się Stein, tarcza z okiem Horusa obserwowała mnie bacznie — Jestem twoją dłużniczką...

Nie... Czyżby...? Zdrowym okiem spojrzałam na Wiegand. Ocaliła ją? Ale jak?!

Wróciłam na jawę słysząc umęczone sapnięcie i od razu zauważyłam, że Feyra z trudem unosi się na łokciach, patrząc na mnie odlegle. Leżeliśmy na gołej ziemi, między zniszczonymi budynkami, a niebo robiło się coraz jaśniejsze, choć ogień dalej szalał po ulicach miasta. Feyra znajdowała się kilka korków ode mnie, a jakieś dwa mery od niej znajdował się Icar. Klatka piersiowa unosiła mu się nierówno, szarpana ciężkimi wdechami. Kurwa, nie wierzę. Forsythia przez chwile stała w milczeniu, ręce splotła za plecami i bez żadnego konkretnego wyrazu obserwowała jak próbuje ustalić co u diabła, robiliśmy na drodze, pozbawieni przytomności i całkiem bezbronni. Uświadamiając to sobie zamierzałam poderwać się z ścieżki, ale czyjaś noga przytwierdziła mnie z powrotem do kamiennego gruntu. Zachłysnęłam się, a postać za mną przykucnęła wbijając kolano między moje łopatki i chwyciła ciasno włosy tak, jak wcześniej uczyniła to Stein. Zajęczałam z rozrywającego czaszkę bólu.

— Nie szamocz się, Phoenix. — usłyszałam za plecami przebrzydły głos Aurela — Bo zaboli jeszcze mocniej.

Zazgrzytałam zębami, słysząc jak serce w piersi mi przyspiesza. Skrzyżowałam spojrzenie z matowymi ślepiami czekającej na mój ruch kobiety, w tym jednym geście próbując zawrzeć całą moją nienawiść. Nie wiedziałam jednak czy te kilka sekund wystarczy, by zapewnić ją jak kurewską ochotę miałam, by władować jej kulkę w łeb. Wokół jej głowy widniał prowizoryczny opatrunek, wyjątkowo gruby jakby obawiała się, że krew szybko z niej spłynie.

— Wierzę, że masz mi wiele za złe, Reagan — wtrąciła niezapowiedzianie, prawie doprowadzając krew w moich żyłach do wrzenia — Ale w tej konkretnej chwili radzę ci byś zwolniła obroty i skupiła się na czymś zgoła... Cenniejszym.

Nie poruszyła się, ze spokojem czekając na moją odpowiedź. Aurel dalej nie pozwalał mi choćby drgnąć. Cholerny chuj. Że też wcześniej nie wykorzystałam okazji, by urżnąć mu jaja.

Spiorunowałam Forsythie wzrokiem, ale nie zrobiło to na niej najmniejszego wrażenia. Zamiast jakkolwiek komentować moją wściekłość kiwnęła w stronę moich przyjaciół.

— Oni umierają. — powiedziała bez ogródek i wydawało mi się, że w jej bezdusznych oczach błysnęła oznaka zadowolenia, gdy rozszerzyłam zszokowana powieki. Zimny prąd przeciął moje kości, aż poczułam szczypanie lodu.

— Co im zrobiliście?! — zaszczekałam, czując przy tym, jak Dreher ciągnie mnie mocniej. Dyskomfort jaki temu towarzyszył cholernie mnie wkurwiał i wiedziałam, że Aurel robi to wyłącznie dlatego, by wzbudzić moją desperację.

Nie odpowiedziała, zamiast tego przekrzywiając głowę, jakby zastanawiała się z czułością kiedy głupie dziecko wreszcie połączy kropki w banalnie prostej grze. Feyrą nagle wstrząsnął mokry kaszel, aż całe jej ciało zadrgało spazmatycznie. Wstrzymałam oddech, przerażona obserwując jak z jej nosa wypływa struga krwi, a obfite krople wyrywają się przez sine wargi. Uniosła dłoń do ust, dotykając mokrej od czerwieni twarzy. Icar miał półprzymknięte powieki i tylko po urywanych wdechach byłam pewna, że jeszcze żył.

— Powinnaś wiedzieć, Reagan. — zwróciła się do mnie, niewzruszona tym, że miała obok siebie konających ludzi. Zimne tęczówki nie wyrażały nawet grama empatii. — Upewniłam się, że Horns dobrze wykona swoje zadanie.

Rozkojarzona ściągnęłam brwi. Horns? Mówiła o tym facecie, który torturował mnie wtedy w Klorvie? Zjechałam wzrokiem na poziom mojej ręki. Numer dziewięć... Nic z tego nie rozumiałam, ale o ile dobrze przyswoiłam do wiadomości to, co mi przekazała, najwyraźniej Jeremius musiał z nią współpracować. Nie pojmowałam tylko, dlaczego...?

Stein wygięła kąciki ust w czymś, co chyba miało przypominać rozbawiony uśmiech.

— Niestety nie spisał się najlepiej. Doceniam, że przywiązał tak wielką dokładność do wyrycia dziewiątki na twoim przedramieniu, ale mimo jego pełnej wiary w Stern, nie zdołał cię nim złamać. — to powiedziawszy zaśmiała się drwiąco, co wyglądało jeszcze bardziej przerażająco niż jej naturalny wyraz zobojętnienia. — A oto nam przecież chodziło.

Zatrzepotałam rzęsami na jej słowa. A więc tego chcieli? Złamać mnie? Ale po co?

— Co-

— Wybieraj, Reagan. — weszła mi w słowo nim zdążyłam zapytać. Na tej bladej twarzy zakwitł gniew, wściekłość nieznanego pochodzenia, która zalewała jej oblicze tak niespodziewanie jak na niestabilnej wodzie wywraca się łódka.

Nie zrozumiałam, spoglądając na nią jak na szaleńca. Co miała na myśli? Dlaczego chcieli mnie "złamać" skoro najistotniejszym punktem ich planu miała być moja śmierć? Gdzie w tym sens? Po co mnie dręczyć, jeśli mogą zakończyć sprawę po prostu wbijając mi w gardło nóż?

Z twarzą wygiętą w niezrozumieniu skanowałam ostre rysy Forsythi próbując ustalić, co chciała mi przekazać.

— Nie rozumiem... — odezwałam się po dłużącej się chwili napięcia, gdy Stein milczała.

Aurel nachylił się ponownie do mojego ucha.

— Które ma umrzeć, dziewczynko? — spytał, a ja poczułam na płatku jak jego usta rozciągają się w złośliwym uśmiechu.

— Co takiego?! — wypaliłam nim do końca przetrawiłam tą myśl. Otumaniający stres rozpalił moje wnętrzności, aż zrobiło mi się niedobrze. Pojebało ich do reszty?! — Nie! Nie możecie ich zabić! — krzyknęłam, zaczynając się agresywnie szarpać i wyrywać spod piekielnie pewnego uścisku Drehera.

— Zginą tak czy tak. — powiedziała Forsythia, wsuwając rękę za pasek spodni. Dostrzegłam jak zza pleców wyciąga błyszczący w ogniu rewolwer. Mój oddech przyspieszył. — Dawka, którą dostali zabiłaby trzech dorosłych. — to mówiąc przetarła rękawem wierzch broni, następnie sprawdzając ilość naboi. Jej oczy nieoczekiwanie znów odnalazły moje. — Ale masz coś, co mogłoby ocalić jedno z nich — coś w tym spojrzeniu kazało mi wierzyć, że doskonale wiedziała o pewnym fakcie, który wcześniej starałam się ukryć. Przeszyły mnie ciarki, a drewniane pudełeczko nagle zaczęło wrzynać się w miejsce na moim biodrze. — Prawda, Reagan?

Miałam ze sobą serum wręczone przez Else, ale nie planowałam go używać. Nie miałam żadnej gwarancji, że jakkolwiek zadziała ani czy że jest w ogóle, kurwa, bezpieczne i czy podając całą dawkę przy okazji czegoś nie spierdolę, a co za tym idzie, nie odbiorę komuś życia.

— Stein. — usłyszałam chrapliwy głos Aurela, jakby chciał ją w ten sposób ponaglić.

Ta w odpowiedzi tylko kiwnęła z ociąganiem głową i poprawiła uchwyt na rewolwerze.

— Naturalnie wiem. — odrzekła, opuściła rękę i strzeliła Feyrze w nogę.

Krzyk zranionej dziewczyny rozerwał przestrzeń. Łzy napłynęły mi do oczu, a wrzask na siłę przedarł się przez moje gardło.

— Nie! — wierzgnęłam całym ciałem, uparcie starając się zepchnąć z siebie Drehera. — Puszczaj mnie! 

— Wybieraj, Reagan. — zażądała ponownie, tym razem stanowczo, ewidentnie nie dając za wygraną. Chciała mnie zmusić do podjęcia decyzji. Chciała ją ode mnie usłyszeć. — Jeśli tego nie zrobisz zginą oboje.

Kurwa, co miałam zrobić? Co mogłam zrobić? W głowie zionęła mi pustka, oddech szaleńczo wyrywał się z moich płuc prawie sprawiając, że straciłam widoczność obrazu. Nie było mowy żebym wybrała. Musiałam ocalić dwójkę, inne równanie nie wchodziło nawet w grę. Próbowałam walczyć z Aurelem, ale on bez trudu przypierał mnie do ziemi. Moje zmęczone stawy nie chciały słyszeć o dodatkowym wysiłku, ale spierałam się z nimi dopóki nie padłam wykończona na kamienie. Drżałam i nie potrafiłam określić czy od strachu, zimna czy jebanej rozpaczy.

— Nie róbcie tego! — krzyknęłam na skraju histerii. Byli dla mnie za silni, nie miałam absolutnie żadnych szans. — Proszę! Błagam!

Na zimnym obliczu Forsythii nie drgnął ani jeden mięsień. Zupełnie ją to nie poruszyło. Feyra kuliła się na ziemi, czarna krew zdążyła okrążyć ją rozrastającą się kałużą, a ostra metaliczna woń wypełniła powietrze.

— Nie tak działają zasady tej gry, Reagan. — zamruczał za mną Aurel, owijając sobie moje włosy ciasno wokół nadgarstka. Oderwał mnie od chłodnej ziemi, aż wygięłam się przed nim nieprzyjemnie, by mógł bez trudu zawarczeć mi do ucha: Musisz wybrać. W innym wypadku każesz im tylko cierpieć.

Miałam serum. Mogłam spróbować znokautować Aurela i jakimś sposobem dotrzeć do Forsythii, obezwładnić ja i podzielić dawkę na dwa, ale nie wiedziałam, czy w ten sposób nie straci swoich właściwości. Czy ilość w strzykawce była dokładnie odmierzoną proporcją dla jednej osoby i należało zaaplikować ją w całości aby przemiana się udała? Co jeśli wszystko pójdzie na marne i będę zmuszona walczyć z tytanem, któremu nie zdołam sprostać, gdyż pokona mnie wiedza, iż był to ktoś najbliższy memu sercu? Pistolet w dłoni Stein przemierzył długość po łuku, gdy wycelowała tym razem w mojego brata.

— Nie będę czekać wiecznie, Reagan.

— NIE! — wyrzuciłam, ale zagłuszył mnie przeszywający wystrzał.

Icar spróbował poderwać się z ziemi, gdy kula przedarła się przez jego ramię. Zawył, a niechciane obrazy z przeszłości zalały mi umysł. Jak trzymałam go dygoczącego w ciemności. Jak pękały mu kości, gdy Zwiadowcy próbowali siłą przeciągnąć mnie na swoją stronę. Ból rozdarł moją duszę, a łzy popłynęły w dół twarzy.

Aurel z jakiegoś powodu rozluźnił uścisk, a błyszcząca na zielono lampka w obroży Stein zamigała czerwienią, zaraz później wracając do wcześniejszego koloru. Wydawało mi się, że dwójka członków Oka Horusa zamarła na tą krótką chwilę, gdy ja szamotałam się we frustracji.

— Dobrze. — powiedział Dreher chyba nie kierując tych słów do mnie. Forsythia na chwile przerzuciła na niego wzrok, przekazując mu porozumiewawcze spojrzenie.

Ignorowałam ich bezsłowny dialog patrząc przerażona na mojego brata i przyjaciółkę, drżących i zwijających się z rozdzierającego ich cierpienia. Kurwa, tak bardzo chciałam im pomóc. Modliłam się w myślach, by ktoś przybył nam z odsieczą. By cudem ziemia zapadła się pod nami, wchłaniając resztki światła ulatniające się z oczu Feyry i Icara. Umierali. Odchodzili tuż przed moim nosem, a ja nie umiałam im pomóc. Miałam wybrać, by chociaż jedno mogło żyć. Ale kogo, do chuja, miałam skazać na śmierć?! Jak w ogóle mogłam podjąć taką decyzję?!

Feyra próbowała sięgać dłonią do postrzelonej nogi, ale narkotyk skutecznie ogłupiał jej mięśnie. Dobrze wiedziałam co czuła. Ciężkość własnego ciała rosła tak diametralnie, że z chwili na chwile człowiek pojmuje, iż nie jest w stanie wstać. Opatrunek Icara do reszty przesiąkł krwią. Wiedziałam, że jemu nie pozostało już dużo czasu. Wydawać by się mogło, że utrzymywał się przy życiu wyłącznie siłą woli. Zacisnęłam mocno zęby, nie przejmując się nieprzyjemnym ściskiem jaki czułam w skroniach.

— Reagan — zimny głos mojej oprawczyni sprawił, że niemal jęknęłam.

— Zrobię co zechcecie... — kręciłam głową, nie pozwalając jej dokończyć. — Możecie zabić mnie! Proszę! Zabijcie mnie, ale nie ich! — wołałam gotowa targować się z tymi okrutnymi ludźmi. Nie przychodził mi do głowy żaden powód, dla którego mieliby mordować moją rodzinę. Nie była im wcale potrzebna. Miałam tego pełną świadomość, a tymczasem zdecydowali się na te katusze jakby bynajmniej sprawiały im przyjemność.

Czułam upływ czasu i z tego powodu robiłam sie coraz bardziej rozhisteryzowana. Widmo śmierci wisiało w powietrzu. Wiedziałam już, że nie uniknę widoku konania któregoś z nich, ale całą sobą się temu opierałam. Moje wrzaski niosły się po przerażająco cichej ulicy Klorvy, uderzając o zniszczone budynki. Pośród gęstych zabudowań nie wyczuwało się nawet okruchu żywej duszy. Żołnierze albo polegli, albo się wycofali, większość z nich z pewnością trafiła na Mur skąd mogli oglądać żarzące się resztki zniszczonego sterowca.

— R-Reagan...

Zamrugałam wbijając wzrok w pokładającego się Icara. Nie mógł utrzymać głowy w górze, choć uparcie starał się na mnie spojrzeć. Jego oczy były szklane, a jedno z białek pokryła krwista czerwień i zrozumiałam, że nie widzi mnie już w pełni. Otworzyłam usta, zupełnie roztrzaskana tym widokiem. Chciał mi coś powiedzieć...

Przez zamroczony od łez i krwi obraz dostrzegałam migającą na zielono diodę na szyi Stein. Aurel upewnił się, że nie zdołam mu się wyrwać, nagle kiwając do swojej przełożonej.

Forsythia wykonała płynny ruch, obierając cel i strzeliła.

Nie zdążywszy nawet na mnie spojrzeć Feyra upadła martwa na ziemię.

Zapadła najdłuższa cisza w moim życiu.

Płomienie ucichły, noc zastygła.

Nie mogłam się ruszyć. Mój oddech utknął w płucach, a w głowie zionęła absolutna pustka. Za Murem właśnie wstawało nowe słońce, zapowiadające następny dzień w akompaniamencie budzących się ptasich treli. Smród krwi i zniszczenia oblepiał każdy skrawek miasta, tworząc jedyne skojarzenie, jakie miałam z nim mieć do końca życia.

Coś zabiło głęboko we mnie, aż przed twarzą mi zajaśniało.

Feyra.

Zielone lampki jarzyły się intensywnie na metalowych obrożach, ale dawno przestało obchodzić mnie co znaczą. Z nieznaną mi wcześniej prędkością wyswobodziłam się ze stalowego uścisku trzymającego mnie mężczyzny i wyprowadziłam celne uderzenie w jego szczękę. Krew trysnęła mu z nosa, a on zatoczył się do tyłu chcąc tym samym zwiększyć dzielącą nas odległość. Buzowała we mnie siła i wściekłość. Piekielne uczucie, którego nigdy wcześniej nie czułam, ani którego nie znałam, mimo to całkowicie pozwoliłam mu się zawładnąć. Następne ciosy jakie zadawałam trafiały w punkt, choć nie czułam wagi własnych mięśni. Zamachnęłam się i z taką siłą rąbnęłam w szyję bruneta, że usłyszałam trzask łamanego karku. Upadł, ale nawet się na niego nie obejrzałam.

Spojrzałam na przyglądającą mi się z ciekawością kobietę i w tempie światła zmaterializowałam się przy niej. Wyprowadziłam kolejne uderzenie, a po zaskoczeniu w tych zawsze nieporuszonych ślepiach wiedziałam, że nie spodziewała się takiego odzewu z mojej strony. W ostatniej sekundzie zablokowała uderzenie, ale szybciej obróciłam się na ugiętych nogach i wysunęłam z jej ręki rewolwer. Nie zdążyła uchybić się przed wystrzałem. Dostała w ramię i w takt wypadającego z jej jadowitego gardła syku poleciała się do tyłu.

Feyra...

Pociągnęłam za spust raz jeszcze, mocno ściskając broń w palcach. Forsythia uniknęła zetknięcia z pędzącą kulą, podrywając się do biegu. Bezmyślnie pognałam za nią czując w ciele tylko nieodpartą potrzebę, by rozwalić jej łeb. Odebrała mi przyjaciółkę. W głowie słyszałam znajomy, dziewczęcy śmiech i na samo to wspomnienie zacisnęłam mocno zęby. Przyspieszyłam, nie zbaczając na palące uczucie wzbierające u samej podstawy gardła. Nie pozwolę jej uciec. Nie pozwolę, kurwa.

Przeskoczyłam leżący gruz i przecięłam drogę po diagonalnym ułożeniu czarnych belek, bez trudu docierając do biegnącej Stein. Powaliłam ją na ziemię, zwijając palce w pięść i wymierzając siarczyste uderzenie w jej twarz. Głowa odskoczyła jej do tyłu, a rękami orała powietrze jak rozpościerająca pazury kocica.

— To koniec, Stein! — warknęłam, przeładowując broń i mierząc w punkt między brwiami.

Nie wiedziałam jakie były umiejętności ludzi-tytanów, ale nie wierzyłam, że po wpakowaniu miedzianej kulki w mózg nie przestaną oddychać.

— Tak?! — wydyszała i w przeciągu mrugnięcia okiem wyłowiła spod fałd kombinezonu metalowe, dziwne urządzenie. Wcisnęła przełącznik, a mną wstrząsnęły spazmy.

Wrzasnęłam upadając i drżąc od jakiejś niewidzialnej siły, która właśnie spalała moje nerwy żywcem. Rozchyliłam wargi w przeciągłym krzyku, dając jej tym samym szansę, by z wolna mogła wstać na równe nogi.

— Muszę przyznać, Reagan — odezwała się, gdy moim ciałem targał szok i paraliżujące wyładowania jakby osiadła na mnie burza. Z napiętymi mięśniami uniosłam na nią nienawistny wzrok. — Że nie spodziewałam się takiego zacięcia z twojej strony. — krew lała się obficie z jej rany, ale po chłodnym wyrazie twarzy zdawało się, że kompletnie na to nie zbaczała. Nagle tracąca kolory twarz utwierdzała mnie w przekonaniu, że jej ciało jednak nie pozostawało obojętne na te obrażenia. Zmrużyła oczy. — Nie masz pojęcia jak bardzo ułatwiłabyś wszystkim sprawę gdybyś zdecydowała się umrzeć. — wysyczała, a następnie obróciła się na pięcie z zamiarem odejścia.

Nie miałam pojęcia co właściwie chciała osiągnąć. Nie wiedziałam też, czy Oko Horusa dostało to, czego chciało i czy nagle zapalające się zielone diody mogły mieć z tym coś wspólnego. Nie mogłam się jednak na tym skupić zbyt bardzo zaabsorbowana przeszywającym uczuciem chłostającego mnie prądu. Wściekła, rozgoryczona i z pełną świadomością porażki obserwowałam jak Forsythia Stein kroczy pewnie przed siebie najprawdopodobniej zmierzając w miejsce gdzie czekał na nią posiadacz Tytana Szkieletowego. Chciałam za nią pobiec. Tak gorąco błagałam wszechświat by podrzucił mi jeszcze jeden granat, taki którym udało nam się zniszczyć sterowiec, bym mogła upewnić się, że cała ta pieprzona flota zostanie zrównana z ziemią. Zamiast tego walczyłam sama ze sobą, by nie stracić przytomności.

Nagle ból ustał, pozwalając mi bezsilnie upaść na ziemię. Chciwie zaczerpnęłam tchu czując na końcu języka nieprzyjemny, metaliczny posmak po sekundzie zanosząc się rwącym kaszlem. Kurwa mać. W moich myślach moment, gdy ta przebrzydła szmata pociągnęła za spust zabijając Feyrę na miejscu był dalej żywy, katujący mnie wciąż i wciąż nawracającym się dźwiękiem huku z pistoletu. W pierwszej sekundzie dziewczyna żyła, a w drugiej jej całe istnienie zostało wymazane. Ot tak.

Trzęsłam się, ale z nagłym, chwilowym ukłuciem nawracającej jaźni uniosłam chwiejnie głowę. Słońce zaglądało przez linię Muru, niczym zaciekawione dziecko pragnące zajrzeć na drugą stronę ogrodzenia.

Icar.

Mogłam go jeszcze ocalić. W moich mięśniach odezwało się znajome uczucie nawracającej siły. Krew gnała strumieniami żył, rozgrzewając palące ciało, a ja nie zbaczając na pochodzenie tej nagłej mocy podniosłam się na równe nogi, sięgając na plecy skąd oderwałam płaskie, metalowe urządzenie. To musiała być sprawka Aurela. Zgniotłam w dłoni przekaźnik aż ostre kawałki posypały się na kamienną kostkę.

Jeżeli mogłam jakkolwiek polepszyć tą sytuacje potrzebowałam na samym wstępie dostać się do brata. I tym razem wiedziałam, że moje zamiary dojdą do skutku. Po prostu to czułam.

Icar leżał dokładnie w tym samym miejscu, w którym go pozostawiłam. Z żalem skrobiącym tył mojej głowy uklękłam i nie mogąc znieść widoku jaki zastałam odwróciłam wzrok. Był wyczerpany. Widząc mnie uniósł rękę, ale nie wymusił z gardła żadnego dźwięku, jakby wykrzesanie słów kosztowało go prawdziwą mękę.

— Cii... Nic już nie mów. — szepnęłam i wysunęłam zza pasa drewnianą skrzynkę. Gdy jej gładka nawierzchnia spotkała się z dziennym światłem odniosłam wrażenie, że łypie na mnie złowrogo, ale prędko odtrąciłam tą myśl. Straciłam wystarczająco dużo czasu.

— R-Rea... — wychrypiał i przekrzywił głowę na bok. Dobrze wiedziałam gdzie patrzył. — Ona...

— Cicho, Icar. — poprosiłam łagodnie, otwierając wieczko.

Nie byłam w stanie nawet zerknąć w tamtą stronę. Czułam na ciele ostygłe spojrzenie mojej przyjaciółki, wbijające się we mnie jak noże. Przełknęłam supeł w gardle i dotknęłam wilgoci gromadzącej się na piersi chłopaka.

— Będziesz żył. — obiecałam — Ale... — następne słowa z cholerną trudnością przeciskały się przez moje usta — Musisz mi zaufać.

Jego niebieskie oczy odnalazły moje i wreszcie czułam, że mnie widzi. Błysk ciepłego uczucia, jakim Icar mnie darzył posłużył mu za odpowiedź. Cokolwiek by się nie działo on był gotów bezdyskusyjnie mi się poddać, jeżeli od tego zależało czy będzie dalej oddychać. W tej kwestii nawet nie próbował się spierać, mimo że na każdym innym polu śmiało wytaczał najcięższe działa.

Najpierw ściągnęłam z niego sprzęt do trójwymiarowego manewru i szybko go założyłam. Upewniłam się naprędce, czy wszystko działa, by w razie potrzeby móc bezproblemowo oddalić się na bezpieczną odległość.

W końcu moje palce objęły strzykawkę. Drżałam. Nie byłam pewna tego, co chciałam zrobić, ale nie wiedziałam jak inaczej mogłam mu pomóc. Zginie jeśli nie zareaguje teraz. Ta świadomość popchnęła mnie do działania. Najdelikatniej jak umiałam obróciłam chłopaka nieco na bok. Zauważyłam jak zaczął oddychać szybciej, mamrocząc niewyraźnie wyrazy, których nie rozumiałam.

Zaraz będzie po wszystkim, przekonywałam siebie. Zaraz znowu będzie mógł wstać i spojrzeć na mnie w ten łagodny, lekko złośliwy sposób. Znów będzie moim bratem.

Odsunęłam jego węglowe włosy, zaraz potem chwytając ubrudzoną od pyłu i krwi koszulę, odchylając ją na tyle bym miała dostęp do skóry. Moja ręka trzęsła się jakbym doznawała palpitacji. Wiedziałam co będę musiała potem zrobić. Jeżeli mogłam zaufać słowom Else (co teraz dalej brzmiało kompletnie abstrakcyjnie! Jak mogłam zaufać osobie, która bardziej niż człowieka przypominała wrak?) Icar przemieni się w tytana nierozumnego, a więc prawdopodobnie spróbuje mnie zaatakować, a żeby to zmienić... Ścisnęłam w ręce przedmiot ożywając na następną myśl.

Nie byłam morderczynią, nie zabijałam ludzi.

Ale członkowie Oka Horusa nie byli ludźmi.

Z szalejącą wściekłością wymierzyłam ociekającą igłą odpowiedni punkt i wzięłam zamach. Chłopak wzdrygnął się na ten inwazyjny gest i zachłysnął, gdy popchnęłam tłok.

Poderwał się z ziemi, a wokół niego rozbłysło złote światło.

Nagle buchnęła we mnie gorąca para, rozwiewając włosy i parząc skórę na twarzy. Napięłam się po czym natychmiast wycofałam na sprzęcie, by z oddali obserwować jak mój brat, Icar, dzieciak, który gotów był uczynić wszystko byleby mnie rozbawić i podeprzeć na duchu, zmienia się w stworzenie, którym gardziła cała ludzkość. Z zapartym tchem i wyraźnym celem ustanowionym w głowie patrzyłam na wielką sylwetkę, najprawdziwszy ludzki szkielet kształtujących się tuż przed moimi oczami.

Coś ścisnęło mnie w piersi, jakby ktoś ściskał dłonią moje serce.

Odwróciłam się w stronę, w którą odeszła Forsythia i zmrużyłam powieki.

— Oi! Icar! — zawołałam gargantuicznych rozmiarów stwora, właśnie rozglądającego się z zaciekawieniem po okolicy.

Ja pierdole miał z siedem metrów.

Oczy, okrągłe i zafascynowane moją osobą, momentalnie skupiły się na mnie.

— Chodź, braciszku! Skołujemy ci śniadanie!

Theodore Albrecht

— Nieźle się urządziłaś. Szczerze myślałem, że ona Kapitan zabije.

Usłyszałem swój głos niesiony echem po moim ciele jakby teraz nie był wyłącznie częścią mnie, a stanowił zupełnie inny, samoświadomy organizm. Coś jak kosmita zagnieżdżony w moim umyśle.

Ohyda.

Forsythia jeszcze nigdy nie wyglądała tak fatalnie. Skołtunione włosy, krew wsiąknięta w czarny uniform i tylko dzięki niemu można byłoby udać, że nie było z nią tak źle jak w rzeczywistości. Stawiałem kroki ostrożnie, uważając, by nie spadła z mojego ramienia i nie potrafiłem określić czy to zauważyła. Specjalnie szedłem wolniej niż zwykle, niby rozglądając się po zniszczonym mieście, które bardziej niż miasto przypominało stertę gówna.

Kapitan nie odpowiedziała, być może jej przypadłość dawała się we znaki i teraz strata tak dużej ilości krwi całkiem ją osłabiła. Byłem pewien, że Yelena się wkurwi. Stein z całej naszej piątki może i miała najlepsze notowania - jako człowiek pozbawiony tytanowych mocy, z poważną chorobą na karku, a mimo to najcenniejsza zdobyć w armii Mare - ale właśnie z tego powodu dowództwo nakazywało jej zachować szczególną ostrożność. Tym razem prawie przeciągnęła strunę i dam sobie prawą rękę uciąć, że dostanie za to w łeb.

Westchnąłem do siebie. Ten cały szajs między nią a Sir Kucykiem i Lady Blaszany Krzyż nieszczególnie mnie obchodziły. Wykonałem część swojej roboty, Tytan Łańcuchowy został przebudzony, więc możemy wracać do bazy. Nie w mojej doli leży prawienie Kapitan morałów. Nie chcę by przypadkiem kiedyś mnie zajebała, co mogłoby się zdarzyć. Już kilka razy nieumyślnie odrąbała mi ręce, a to nieumyślnie oczywiście było umyślne, lecz ona nigdy nie powiedziała tego na głos. Może laska coś do mnie ma?

Wspięcie się na Mur było łatwe jak kaszka z mleczkiem. Zasadniczo zastanawiałem się jakim cudem Eridianie tak długo żyli poza jego granicami. Każdy głupi umie przewalić bramę. A propos przechodzenia przez Mur...

— Jakieś wiadomości od Zake'a? — spojrzałem w dół, natrafiając tylko na pochyloną głowę Kapitan i jej jasne włosy falujące z każdym moim krokiem.

Nie mogłem narzekać na brak rozrywki przez ostatnią noc. Prawda, wolałbym bawić się z jakąś panną w moim dormitorium, ale przenoszenie Klorvy do historii też sprawiło mi całkiem niezły ubaw. Mimo że przez cały ten czas nie miałem kontaktu z górą, a więc nie wiem jak poradził sobie małpiszon i reszta.

— Przygotowują się do akcji. — odparła szorstko, na co nie umiałem powstrzymać wzdrygnięcia. Nawet na skraju wyginięcia ta typiara była przerażająca. — Ale straciliśmy Leonheartd.

Na ostatnie jej słowa aż mnie zatkało.

— Co? — spojrzałem na nią z szokiem. — Jak to?

Nie byłem tego pewien, ale zdawało mi się, że przez jej bladą jak kreda twarz przepłynął cień rozbawienia.

Wzruszyła ramieniem. Chyba niewiele ją to obchodziło.

— Dała się złapać.

Przymknąłem powieki żeby powstrzymać chęć rozwalenia czegoś przy najbliższej okazji. Co za durna kretynka.

— I co teraz? Jeśli zaczną ją przesłuchiwać-

— Nie zaczną. — weszła mi w słowo, a ja zaniemówiłem.

— Nie?

— Mogą co najwyżej uciąć sobie pogawędkę z mało urodziwym głazem.

Zamrugałem kilka razy, po czym wybuchłem śmiechem. Annie bywała gburowata i jej żart przyprawiał wszystkich o stany depresyjne niż faktycznie bawił, ale tutaj musiałem przyznać, że wywinęła Demonom z Paradis niezły kawał.

Weszliśmy na szczyt ściany, a ja mocniej zaszurałem nogami o kamień, by skruszyć pozostałości po kościach. Ten bajer z tworzeniem gnatów był w kurwe genialny. Mogę nawet łazić po ścianach jeśliby naszła mnie taka ochota!

Podniosłem głowę rozpoznając na tle jaśniejącego nieba zmierzający w naszą stronę szybowiec. Dobrze, wsparcie teraz cholernie by nam się przydało patrząc, że ze statku praktycznie nic nie zostało. Zastanawiało mnie, jakim cudem temu Ptaszkowi Reagan udało się go rozwalić?

— Oi, Kapitan — zagadnąłem, czekając aż nasi podlecą bliżej bym mógł przekazać im Forsythie. Nie sądziłem by wytrzymała kolejny spacer... — Jak to się stało, że rozjebała nam samolot?

Nie odpowiedziała, a gdy zerknąłem w bok by posłać jej pytające spojrzenie, ona nawet nie zwróciła na mnie uwagi. Spoglądała w nieokreślony punkt przed sobą i marszczyła brwi.

He? Co to za mina?

— Oi — moje ramie lekko drgnęło, by przywołać jej zainteresowanie — Kapita-

— Cisza. — przerwała mi tak nagle, że mógłbym się obrazić.

Gdyby nie dziwny dźwięk dochodzący z oddali.

Zamilkłem, nie ważąc się drgnąć póki nie zorientowałem się, że odgłos zagłuszany przez śmigła samolotu to syk pary.

Forsythia odwróciła się za siebie i usłyszałem jak krzyczy:

— Padnij!

Metalowy grot przebił mi kark wzbudzając w głowie syreny alarmowe. Moja ręka wystrzeliła w tamtą stronę, ale nim zakryłem czuły punkt poczułem rwący ból w dłoni. Palce spadły na wierzch Muru, a mnie ukłuło uczucie strachu.

Co jest kurwa?

— Oi! Albrecht!

Wołania z samolotu odbijały się w atmosferze bombardując mnie kanonadą dźwięków. Ktoś zeskoczył z krańca otwartego podwozia, a mi mignęła przed oczami para błyszczących we wschodzącym słońcu mieczy.

Kurwa mać, to ona.

Zawarczałem wściekle i chwyciłem linkę, ale poczułem tylko ostre pieczenie, gdy grot wyślizgnął się z mojej zdrowej dłoni.

— Kapitan Stein!

— Uważajcie!

— To Reagan!

Odwróciłem się zamaszyście i ostatnie co zdołałem zobaczyć to szare, płonące oczy oraz rozszarpana peleryna przypominająca parę wirujących skrzydeł.

Zatoczyłem się do tyłu i zakląłem do siebie.

Rozcięła mi oczy.

Zgrzytnąłem zębami, bo chwile mi zajmie zanim z powrotem je odbuduję. Rozgorączkowany próbowałem skupić się na dźwięku chrzęszczących linek tego pieprzonego ustrojstwa, na którym przyleciała. Co to w ogóle było?!

— Za tobą! — wyłapałem z chaosu krzyków i wrzasków.

Gdzie? Gdzie ona jest, do chuja?! Odwróciłem się, zakrywając ręką kark.

Ostrza rozerwały mi cienką warstwę ścięgien Achillesa, a ja poczułem, że Tytan Szkieletowy zaczyna się chwiać.

— Theo!

— Kurwa, łapcie ją!

Syk pary, chłoszczący odgłos linek i chlustająca w przestrzeń krew wypełniły atmosferę. Wyprowadzała ciosy tak piekielnie dokładnie, że nie miałem nawet czasu żeby wziąć zamach. Czym ona, kurwa, była?! Jej miecze nigdy nie chybiały, wiedziała które miejsce przeciąć bym nie mógł się bronić. Panika prawie wzięła nade mną górę. Gorąc we wnętrzu bestii stawał się uciążliwy, choć zawsze uważałem go za przyjemny, aż wreszcie poczułem, jak... Mój łokieć opada odsłaniając kark.

O kurwa.

Odruchowo postąpiłem krok do przodu, by uniknąć ostatecznego uderzenia, kiedy nagle moja stopa nastąpiła na próżnie.

— Albrecht!

— Łapcie Kapitan!

Momentalnie poczułem, że spadam i już prawie udało mi się otworzyć jedno zregenerowane oko, gdy zderzyłem się z twardą jak diabli ziemią. Usłyszałem, że po tytanowym ciele rozchodzi się chrupot łamanych kostek i nieoczekiwanie doszedł mnie warkot zbliżających się linek. Usłyszałem jak w tempie światła Reagan wymierzyła zamach i po chwili światło ognia uderzyło we mnie, jakby wybuchały mi przed twarzą fajerwerki. Ścięgna odrywały się od moich kończyn, kiedy siłą wyszarpywała mnie z ciała mojej lalki. Jak mogła być aż tak silna?!

Z gniewnym warknięciem mocno chwyciła mnie w pasie i pociągnęła. Mięśnie puściły, a ja znalazłem się poza bezpiecznymi granicami ciała Tytana Szkieletowego.

— Hej! — odwróciłem się przez ramię, mordując ją wzrokiem — Spadaj! — wierzgnąłem, próbując na wszelkie sposoby się uwolnić, ale ona nic sobie z tego nie robiła. — Oi! Słyszysz?! — zadławiłem się własnymi słowami, bo ostrza odrąbały mi ręce i nogi.

Kurwa, kurwa, kurwa.

— Puszczaj mnie! — wołałem, lecz bezskutecznie.

Po chuj ja jej byłem potrzebny? Brała zakładnika?!

Phoenix przytrzymała mnie przy sobie i nim się obejrzałem, siła pociągnięcia oderwała nas od ziemi. Wrzask wyrwał się z mojego gardła. Patrzyłem z napięciem, jak dziewczyna obiera za cel gzyms zniszczonego dachu i gładko na nim ląduje. Ja przywaliłem nosem w dachówki, aż wzdłuż ust spłynęła mi krew. Przed oczami mi pociemniało i nie miałem pojęcia czy odpłynąłem, ale następne co pamiętam to poruszający się krajobraz dogorywającego miasta. Widziałem płonące domy, kompletnie rozwalone ulice i ślady po zaciętej walce. Klorva wyglądała jakby przeszło przez nią tornado i z tego tytułu zachciałem przyklasnąć sobie w myślach, ale szybciej zorientowałem się, że ktoś trzyma mój kaptur i ciągnie mnie wzdłuż dachu. Uniosłem głowę, dostrzegając tył czarnych, krótkich włosów i zgrabną (naprawdę zgrabną) sylwetkę niespiesznie idącą przede mną z dłonią przytrzymującą fragment mojego ubrania. Zmarszczyłem brwi, chcąc zorientować się w sytuacji. Nie ukrywam, miałem stąd całkiem niezły widok, ale intuicja podpowiadała mi, że coś definitywnie było nie halo.

Spróbowałem się odezwać, jednak zdobyłem się tylko na wyplucie krwi.

Chryste. Co za koszmar.

— Hej...! — wykaszlałem wreszcie, zaglądając za siebie. Dokąd ona mnie ciągnęła? — Czego ode mnie chcesz...?!

Nie otrzymałem odpowiedzi.

Ale usłyszałem bardzo nieprzyjemny odgłos tytanowych kroków, który w ogóle mi się nie spodobał. Natychmiast spojrzałem w kierunku, w którym szła Phoenix i z miejsca mnie zatkało.

Święci Pańscy, to chyba nie...?

Tytan kręcił się samotnie przy jednej ze ścian Muru i wszystko wskazywało na to, że Reagan zmierzała właśnie w jego stronę.

— Oi, oi, oi, co ty robisz- AHH! — urwałem, gdy pociągnęła mnie mocniej i na linkach poszybowaliśmy na fasadę Muru. Zakręciło mi się w głowie, przez co chwile mi zajęło nim zorientowałem się, co właściwie się działo.

Twarz Reagan była ściągnięta chłodną miną, wyrażającą lodowatą obojętność. Brwi miała zmarszczone, oczy skupione i płonące najprawdziwszym, kurwa, ogniem. Podłapała moje spojrzenie, nagle pierwszy raz patrząc prosto na mnie. Dech uciekł mi z płuc, gdy zobaczyłem, jak jej wyraz staje się coraz bardziej wściekły, a ona chwyta ostrze.

— C-co- Czekaj, NIE!

Zacisnąłem powieki przygotowując się na ostateczny cios, ale zamiast tego usłyszałem pisk metalu, który zatrząsł prawie całym moim systemem nerwowym. Miecz przebił mój kaptur i zatopił się prawie po samą rękojeść w kamiennej szparze. Kiedy mnie puściła, straciłem oddech. Kołnierz wbił się boleśnie w moją krtań i jedyne co mogłem z siebie wykrztusić to mokre kaszlnięcie.

Reagan podparła się o ścianę, oglądając z dystansu swoje dzieło. Widocznie była zadowolona, bo odwróciła głowę i wsunąwszy dwa palce do ust, gwizdnęła.

— Hej! Icar!

Moje oczy przybrały wielkość talerzy, bo właśnie zaczaiłem, że ten żółtodziób wędrujący na własną rękę wzdłuż jednej z ulic to ten mały bękart, którego wcześniej złapał Dreher. Dlaczego... Jak... Był tytanem... Ale przecież to niemożliwe. Nie mógł nim być, bo musiałby dostać zastrzyk z płynem rdzeniowym, a to-

Nie usłyszałem następnego uderzenia serca, a zaraz potem Icar wwiercił nieobecny wzrok prosto we mnie.

Mój Boże.

— Nie no, ty chyba żartujesz... — poderwałem głowę ku górze, dostrzegając na jego szczycie znajomą figurę Stein. — Pani Kapitan! — szepnąłem do siebie, czując zalewającą mnie ulgę.

Dobrze, przyszła mnie ocalić!

— Szybko! Na pomoc! — krzyknąłem, ale ona nie drgnęła. Nawet nie byłem pewien czy na mnie patrzyła, bo szerokimi oczami obserwowała całe zajście i nie wiedziałem, czy to kwestia adrenaliny, strachu przed śmiercią, czy pieprzonych urojeń, ale wydawało mi się, że Forsythia była w najprawdziwszym szoku. — Pani... Kapitan? — wydukałem i gdy sekundy mijały, a Icar znajdował się coraz bliżej mnie, idąc w kierunku ściany, jak dzieciak wyciągający ręce po lizaka, dotarło do mnie, że nie zamierzała mi pomagać.

Chciała mnie zostawić.

Reagan czekała cierpliwie, nawet nie patrząc w moją stronę. Krzyczałem, błagałem i wołałem, ale ona pokwapiła się wyłącznie na zniesmaczone zerknięcie w moją stronę. Jej szare oczy wyrażały wściekłość, której nie widziałem u żadnego człowieka w swoim życiu. Wygięła usta w grymasie obrzydzenia, jakbym był zawieszoną na haku przynętą, po czym przysunęła się bliżej ściany, nagle odskakując na przeciwległy dach.

Była demonem. Najprawdziwszym, kurwa, demonem.

Oderwałem od jej oddalającej się postaci wzrok, gdy potężna figura tytana zastąpiła mi całe pole widzenia. Uśmiechał się maniakalnie, moja klatka piersiowa skakała pod serią szybkich wdechów a jego palce oderwały mnie od ściany.

— NIE, PUSZCZAJ! NIE, NIE, NIE, NIE-

Kiedy zacisnął zęby prąd przeszył całe moje ciało i nim roztrzaskał mi czaszkę naszło mnie dziwne uczucie ulgi na samą myśl, że trafiając do piekła nie napotkam żadnych diabłów.

Bo wszystkie były tutaj.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro