Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

༒ 43 ༒

┌───── •⚔︎• ─────┐
-SNK FANFICTION-
└───── •⚔︎• ─────┘

17 lat temu...

Nigdy nie oglądałam szpitala po zmroku i chyba jakoś nigdy nie chciałam. Było to okropne, straszne miejsce. Żerowisko śmierci, której kroki słychać w każdej części głuchych, przeraźliwie zimnych korytarzy; Jak przechadza się swobodnie, niezrażona prośbami o zbawienie, czy zachowanie strzępek miłosierdzia. Zawsze zastanawiałam się gdzie jest sens w tej całej historii o Bogu dającym życie i odbierającym je wedle własnego uznania. Mama powtarzała, że to właśnie on decyduje o ludzkim losie, do niego należy wycenianie jego wartości, ale to Śmierć przychodzi po duszę. Ona zagrabia resztki świadomości i to ona jest nienawidzona.

Jednak pytanie, dlaczego właśnie ona?

Ręce splotłam za plecami, moje barki dotykały zimnej, kamiennej ściany. Hol pozostawał chłodny, drzwi do niektórych pokoi otwarte, jakby chętnie zapraszając jakichś niewidzialnych gości do środka. Nie potrafiłam ruszyć się z miejsca, bez wyrazu gapiąc się w wyczyszczone deski, w które wżarł się brud niezdolny do starcia. Udawałam, że nie słyszałam tych wszystkich krzyków i wrzasków mamy, rozrywających mury lodowatego szpitala. Od dłuższego czasu trzymali ją w zamknięciu pod nadzorem lekarskim, ponieważ po porodzie jej stan zdrowia zaczął z miesiąca na miesiąc ulegać pogorszeniu.

Nikt nie mówił tego na głos, ale już w wieku dziewięciu lat wiedziałam, czym była Śmierć.

Nie poznałam mojego taty. Powiedziano mi, że nie żyje i już. Miałam o nic nie pytać, wymazać tego człowieka z pamięci. Czasem wykreślenie kogoś z listy żywych chyba okazywało się po prostu prostsze niż akceptowanie jego istnienia poza naszym zasięgiem. Ale mama umierała naprawdę. Jej klatka piersiowa zapadała się coraz bardziej, oczy matowiały i z wolna niknęły w kruchej czaszce, mogącej rozpaść się za sprawą najdelikatniejszego dotyku. Zapamiętałam ją jako osobę mi nieznajomą. Zawsze poza moim zasięgiem, jedynie w krótkich, ulotnych chwilach dzieciństwa smukła figura matki zjawiała się otulona ciemnością i śpiewała mi piosenkę o rycerzu z dawnych lat.

Ale ją kochałam. Mimo wszystko widziałam ją jako dobrą istotę, nigdy nie szczędzącą mi swojego pięknego uśmiechu.

Nie czułam jednak smutku, raczej pewien rodzaj niewygody, który odczuwa się zawsze wtedy, gdy odchodzi ktoś z bliskiego otoczenia. Jakby po dwóch krokach do przodu człowiek musiał postąpić trzy w tył. Gdzieś, w którymś z niezamkniętych pomieszczeń, znajdował się nieszczelny kran skąd woda kapała rytmicznie i niosła się echem po szpitalnym labiryncie. Próbowałam skupić się na jej leniwej melodii, ale im dłużej próbowałam tym zawodzenia stawały się głośniejsze, prawie umyślnie zmuszające mnie do słuchania wciąż i wciąż.

Mama krzyczała o swoim mężu. O naszym tacie. Błagała, by go powstrzymali. Nie określiła kto i jak. Prosiła żałośnie aby odnaleźli jego i całe diabelne nasienie, z którym się ukrywał. Niczego nie rozumiałam. W mojej głowie zagnieżdżał się lęk, ponieważ moja matka najprawdopodobniej traciła zmysły.

— Jak myślisz — gdy słowa zabarwiły grobową ciszę, dopiero wtedy przypomniałam sobie o Knoxie i Pandorze stojących niespełna metr dalej ode mnie. Rozmawiali przyciszonymi głosami, jakby spotkali się na cmentarzu, a tam wypadało zachować wszelkie zasady grzeczności, by nie zakłócać spokoju zmarłym. Knox popatrzył na moją siostrę z zaciętym wyrazem twarzy. — Ile jej jeszcze zostało?

Spojrzałam w ich stronę, zamierając z plecami przyciśniętymi do ściany.  Na korytarzu panował prawie całkowity mrok, przepasany wzorami kwadratowych okiennic padających na podłogę. Pandora stała w ciemności.

— Lekarz powiedział, że w tej chwili może to być kwestia nawet kilku godzin. — odpowiedziała cicho, a ja nie potrafiłam określić, czy mówiła z żalem czy zupełnie inną emocją.

Zimno rozlało się wzdłuż moich kręgów. Brat powiedział do niej coś jeszcze, lecz jego słowa rozpłynęły się, przykryte desperackimi szlochami i wołaniami umierającej kobiety.

— Ukrywa się! On i jego badania! — krzyczała, aż dziwiłam się, że potrafiła wykrzesać z siebie tyle siły i pasji, mimo że jej płuca ledwo chwytały powietrze.

Cień mojej siostry wydłużył się i lekko zakrzywił. Jej postać poruszyła się na tle całkowitej czerni, kiedy żwawym krokiem ruszyła w kierunku szpitalnego pokoju. Knox po krótkim zawahaniu udał się za nią, zostawiając mnie w tyle. Czułam się jak zjawa, widz przyglądający się wszystkim zdarzeniom z daleka. Z przeciwległej strony doszedł mnie dźwięk pielęgniarskich obcasów, rozchodzący się wzdłuż starej posiadłości, jak dźwięcznie stukające jelenie racice. Zalała mnie fala otępiającego strachu. Wiedziałam, że była to zwykła starsza pani, zmierzająca na swój oddział pewnymi, acz sfatygowanymi krokami, ale ja byłam prawie pewna, że to Śmierć, wielki czarny jeleń, idzie w moją stronę z całkowicie jasnym zamiarem. Zacisnęłam zęby i mocniej przycisnęłam plecy do ściany, licząc w ten sposób, że mnie nie zauważy i pójdzie dalej. Pielęgniarka weszła w zakrzywione plamy światła, przybierając zupełnie człowieczą, niegroźną postać.

Nawet nie rzuciła mi ukradkowego spojrzenia, idąc przed siebie. Zniknęła za następnym zakrętem i gdy straciłam ją z oczu, wypuściłam desperacko wstrzymywany oddech. Powiodłam wzrokiem za niknącymi postaciami mojego rodzeństwa, licząc ich kroki na podstawie uderzeń serca.

Przymknęłam powieki, słuchając, jak pierś skacze mi z napięciem, a szaleńcze wołania matki rozpływają się w przestrzeni, tłukąc wściekle w moją jaźń bym zapamiętała na zawsze jej upiorne, mrożące krew w żyłach słowa:

— Pozabijają! Pozabijają nas wszystkich!

Chyba nigdy w całym swoim życiu nie biegłam tak szybko. Ciepłe powietrze chłostało mi twarz, a klatka piersiowa paliła gorzej niż ogień chciwie sięgający po moje ciało. Nie baczyłam na zastygłą przy uchu krew, zbyt zaabsorbowana myślą, iż muszę, kurwa, spierdalać jak najdalej od tego psychola. Gnałam na złamanie karku, usiłując zgubić Drehera i gdy zajrzałam za siebie poczułam chwilowe uczucie ulgi. Nie gonił mnie, ale dalej czułam jego obecność. Te ciemne oczy, bezdenne a mimo tego tak puste, jakby dawno temu wyzbył się całego człowieczeństwa. Zasiał we mnie strach. Zdołał sprawić, że moje ciało zażąda ucieczki, a serce panicznie zakołacze się w piersi.

Uciekaj, Reagan. Uciekaj kurwa.

Zagryzłam dolną wargę, wznosząc głowę na tytana. Pomimo pokaźnych rozmiarów jego kroki nie wstrząsały całą okolicą, choć echo rozchodziło się po Dystrykcie wraz z boleściwymi zawodzeniami uciekających ludzi. Na szczycie Klorvy zamigotały czyjeś sylwetki, osuwające się niżej na ścianę, chyba w pogotowiu, by ruszyć do walki, gdyby stwór zaszarżował. Ogarnął mnie lodowaty strach. Zamierzali ochraniać bramę własnymi ciałami. Moje zęby zazgrzytały z wściekłością.

Kurwa, co robić?

Przypomniałam sobie tą chwilę w skrzydle szpitalnym. Zaniepokojony głos Feyry mówiący o abstrakcyjnej chwili, gdy z niewyjaśnionych przyczyn tytani zdecydowali się porzucić gonitwę za uciekającym oddziałem. I uczynili to za sprawą mojego rozkazu. Zassałam dolną wargę, bo nie byłam nawet w jednej setnej procenta przekonana, że mogłoby to zadziałać tu i teraz. Nie mogło być to możliwe, ale nie miałam innych opcji. Potrząsnęłam głową, strzepując z siebie resztki ostających się wątpliwości i wycelowałam linki.

Mechaniczny zgrzyt połaskotał mi uszy, dwa karabinki poleciały w przestrzeń, a moje ciało poderwało się do lotu. Kątem oka dostrzegłam, jak z prawej strony, z zawrotną szybkością, zbliżyła się do mnie czyjaś sylwetka. Pierwszym co dostrzegłam była jarząca się czerwona lampka. Spomiędzy gęstych fałd ognia wyłoniła się męska figura z połyskującymi, czekoladowymi oczami i wirującą na wietrze, czarną płachtą. Strącił mnie na ziemię jakby przynajmniej pozbywał się owada. Runęłam na kamień, w ostatniej chwili zapierając się na zesztywniałych rękach, by nie poobijać sobie kości. Warknęłam, wznosząc wzrok na zbliżającego się do mnie chłopaka.

— Oi, dziewczynko — prawie warknął i wszystko wskazywało na to, że nie był zadowolony, mimo że jego ciemne ślepia się śmiały. — Dokąd niby próbujesz uciekać, hm? — zapytał drwiąco, zatrzymując się przede mną, niczym władca przed poddanym.

— Dlaczego to robicie? — zapytałam wreszcie, z taką ilością jadu, że posiadłam wysokie nadzieję, że mógłby się otruć. — Czemu tak okrutnie zależy wam na mojej śmierci?!

Aurel przechylił głowę, mrużąc oczy i pozwalając diabelnemu uśmieszkowi delikatnie zaniknąć.

— To znaczy? — zapytał, co było tak niedorzeczne, że miałam ochotę się zaśmiać.

Pospiesznie pozbierałam się z twardego bruku, zadzierając głowę ponad dachy pożeranych przez pożar domów. Tytan był tak blisko, że w napięciu czekający żołnierze ze strachu zaczęli wymachiwać ostrzami. Kurwa.

— Zatrzymaj go! — krzyknęłam, spoglądając na Dreher'a z gniewem i desperacją.

Nie odpowiedział, stojąc w bezruchu i w zamyśleniu studiując wzbierającą we mnie panikę.

— Każ mu się zatrzymać! — mój ton przestał wydawać się rozkazujący. Błagałam go. — Proszę! Nie róbcie tego!

Patrzył na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy i już z tego miejsca słyszałam roznoszące się po mieście krzyki zdesperowanych żołnierzy. To będzie koniec. Jeżeli teraz Oko Horusa wygra, co nam pozostanie? Cóż będziemy mogli uczynić? Prosić o litość, choć z pewnością nikt na nią nie zasłużył?

Mocno ścisnęłam palce w pięści i wyrzuciłam:

— Zrobię wszystko, co chcecie tylko każ mu przestać!

Ostrzegawcza lampka paląca się na metalowej obroży zmieniła kolor i zamrugała na zielono.

— Theo. — powiedział, unosząc swobodnie, niemal niedbale rękę, tym jakże banalnym gestem sprawiając, że bestia nagle stanęła.

Potwór odetchnął, niby znużony nudzącym go spacerem, ale ani drgnął. Zdziwieni wojskowi zamarli na swoich pozycjach, z wyrazami konsternacji wpatrując się w nagle niezainteresowanego nimi dwudziestometrowca.

Oddychałam szybko, jeszcze długo nie odwracając wzroku od potężnej sylwetki, by mieć całkowitą pewność, że się nie ruszy. Posłusznie czekał na kolejne rozkazy, choć było w nim coś ludzkiego, jakaś część nieszczególnie zachwycona swoim położeniem oraz osobą, od której musiał przyjmować polecenia.

— Mógłbyś mnie nie denerwować, Dreher? Pracuję.

Głos właśnie trzęsący przestrzenią zdecydowanie nie należał do człowieka. Zamrugałam powoli, wytrzeszczając oczy na białowłose stworzenie, zerkające na mojego przeciwnika. Nie poruszył szczęką, niech skonam.

Aurel nie odpowiedział, wlepiając we mnie oczy, jakby próbował wyczytać z mojej postawy coś, co ciągle mu umykało.

— Nie marudź, Albrecht. — odparł zdawkowo, zupełnie nieporuszony faktem, iż właśnie urządzał sobie braterską pogawędkę z jebanym tytanem. — Twoja praca polega na wykonywaniu moich rozkazów, więc nawet nie używasz przy tym mózgu. Żadna to praca. — stwierdził, ruszając wreszcie z miejsca, by podejść do mnie bliżej. Cała się napięłam, bo moje serce kurczyło się w piersi z każdym jego kolejnym krokiem zmniejszającym dzielący nas dystans.

— Oi — tytan zmarszczył wściekle brwi — Nie zachowuj się jakbyś ty tu dowodził, kutasie.

Nijak nie poruszyło go to wyzwisko. Zatrzymał się w takiej odległości, by mógł bez problemu badać spojrzeniem moje tęczówki i przy okazji, jak na dłoni, obserwować żałosne drżenie ciała. Przerzucałam czujnie oczy to z jednego to na drugiego, zdumiona i kompletnie odębiała.

— Zamknij się. — uciął, tym razem patrząc mi prosto w oczy. — Właśnie odkryłem coś wyjątkowo ciekawego.

Moja klatka piersiowa falowała pod szybkimi wdechami. Co zamierzał?

— Ha? — usłyszałam niezrozumienie w tonie gigantycznego potwora, ale Dreher najwyraźniej nie zamierzał mu wiele wyjaśniać. Zamiast tego kiwnął brodą w jego stronę, dalej nie odrywając ode mnie wzroku.

— Spróbuj nakazać mu żeby cofnął się o jeden krok.

Całkiem ogłupiałam, wpatrując się w niego jak w zjawę. Co proszę? Co miał na myśli?

Uśmiechnął się jak ktoś rozbawiony uroczą głupotą marnych śmiertelników.

— Powiedziałem, żebyś kazała mu się cofnąć. Och, daj spokój Reagan, wiesz do czego jesteś zdolna.

Pogrywał ze mną? Moje nogi wrosły w ziemię, a w uszach mi huczało. Gdzieś w głębi Dystryktu niosły się dźwięki trwających walk, ale prawie do mnie nie docierały. W umyślnie rozbrzmiewały mi słowa Aurel'a, śmiejące się z mojego niedoinformowania jakbym bynajmniej posiadała ujmę w podstawach wiedzy powszechnej. Dalej słyszałam echo zdziwienia mojej przyjaciółki, gdy z niedowierzaniem pytała mnie jakim cudem nie pamiętałam, jak za pomocą własnego głosu zatrzymałam goniącego nas wroga. Uniosłam niepewnie głowę na marmurowego tytana. Jedno niebieskie oko przypatrywało się mojej minie, chyba w oczekiwaniu na następny ruch. Zmarszczyłam brwi, rozważając wszystkie za i przeciw. Jeśli było tak, jak mówiła moja przyjaciółka może rzeczywiście umiałabym to zrobić...

Zmobilizowałam się w sobie, aż usłyszałam mój własny, wewnętrzny głos składający krótkie, acz znaczące słowa: Cofnij się. Polecenie przepłynęło po moim ciele, wzdłuż kręgów niczym intensywny dreszcz. Czułam je całą sobą, jak wypełnia wszystkie zakamarki mej duszy i osiada w pojedynczych komórkach.

Ale tytan nawet nie drgnął.

Nie miałam pojęcia jak w ogóle obsługiwać to "coś", co sprawiało, że mogłam kontrolować te cholerne bestie. Czułam się idiotycznie, zwłaszcza, że Dreher dalej uśmiechał się w ten złośliwy sposób, jakby wiedział o czymś, o czym ja nie miałam bladego pojęcia.

Dalej nie wierzyłam, że miałam jakieś ponadprzeciętne umiejętności, zwłaszcza siłę, by poskromić stworzenia zagrażające ludzkości od kilkunastu pokoleń, jednak byłam pewna, że nie wymyśliłam sobie poważnej rany oraz miecza zatapiającego się w biodrze do połowy ostrza. Pamiętałam ten ból, ciepłą krew sączoną z rany i jęczenie mięśni z każdym kolejnym ruchem. Tak samo pamiętałam, że po tak poważnym uszkodzeniu pozostała zaledwie blizna, zasklepiająca mój brzuch w zatrważająco szybkim czasie. Żadnej z tych rzeczy sobie nie uroiłam, dlatego zdecydowałam spróbować raz jeszcze.

Cofnij się.

Ale on ani drgnął, nie bacząc na pokrzykujących do siebie Stacjonarnych i mruczącego z rozbawieniem Aurel'a.

— Nie wychodzi, co? — zapytał, wcale nie będąc przy tym jakoś szczególnie zdziwiony. — Jeśli chcesz, mogę ci pokazać jak ta moc działa w praktyce. — zaproponował przekrzywiając głowę do boku.

— Po moim trupie. — wyplułam, bo nie ufałam temu facetowi jak psu.

Znów ten drwiący śmiech i arogancki uśmieszek, jakbym miała mniej komórek mózgowych od niego.

— Więc nie chcesz poznać odpowiedzi? — zapytał, spodziewając się, że te zdanie zmrozi mnie w miejscu. Jego uśmiech stał się leniwy. Miał pełną świadomość, dlaczego znalazłam się w Klorvie. Wiedział po co przyszłam i przeczuwałam, że z radością użyje tej przewagi, by mnie zaszantażować. — Po tym, co usłyszałaś i co zobaczyłaś? Po całym tym gównie, którego doświadczyłaś?

Na moment zapomniałam o ogniu, o przerażonych mieszkańcach i wojsku stającym na głowie, by jakkolwiek okiełznać panujący wokół chaos. Dreher poruszył właściwą strunę i mimo że opierałam się wszystkiemu, co mówił, jakaś moja część pragnęła wysłuchać go do końca.

— Nie interesuje cię prawda o twojej rodzinie? Dlaczego nazwisko Phoenix zawczasu budziło u ludzi takie oburzenie? Dlaczego ani siostra ani bracia nie odezwali się słowem, a matka zginęła jak zawodząca suka? — stał swobodnie, nie ruszając się z miejsca. Tylko jego płaszcz powiewał na wietrze, niczym zwiastująca nadchodzące niebezpieczeństwo chorągiew. — Co sprawiło, że Żandarmeria i Zwiadowcy wznieśli przeciw sobie miecze, by choćby sięgnąć po twoją skórę...?

Tego wszystkiego właśnie chciałam się dowiedzieć. Jak niczego na tym świecie łaknęłam poznać odpowiedzi i pojąć, co przesądziło o moim losie. Aurel wiedział, że właśnie po to przyszłam. Że właśnie dla tej wiedzy pojawiłam się w Dystrykcie. Przekroczył w moją stronę jeden pewny krok, tym sposobem znajdując się niebezpiecznie blisko mnie. Uniosłam głowę, przez dzielącą nas różnicę wzrostu musząc wyprostować plecy. Uśmiechnął się wrednie, w sposób, który z pewnością spędzał wielu dziewczętom sen z powiek.

— Mogę ci dać te odpowiedzi — zamruczał zachęcająco. Wystarczyłoby, że nieco się pochyli, a mógłby musnąć nosem mój nos. — Reagan.

Wzięłam głębszy wdech, czując zraszające mi plecy dreszcze. Jego głęboki głos kusił sam w sobie. To był ten typ mężczyzny, który przyciągał kobiety jak magnes, bezproblemowo potrafiąc rozpoznać każdą słabość, ubrać ją w słowa, a następnie wykorzystać, by ostatecznie skruszyć. Był człowiekiem, który udowadniał, że cukier w dużych ilościach może okazać się trujący. 

Powietrze rozciął dźwięk piszczących linek i mechaniczny zgrzyt sprzętu do trójwymiarowego manewru. Obudzona z trasu zadarłam głowę w tej samej chwili, kiedy umięśniony mężczyzna znalazł się tuż przy moim boku, a stalowe ostrza mignęły na tle złotych płomieni, gdy wykonał zamach. Zdusiłam pisk, odruchowo postępując kilka kroków w tył. Wszystko wydarzyło się tak szybko, że sam Aurel ledwo zdążył uchylić się przed nacierającym mieczem, musząc chwycić głownie w dłoń, by nie rozcięła mu szyi. Zmrużył zirytowany oczy, nawet jeśli mięśnie na jego przystojnej twarzy nie obrazowały zalewającej go złości. Icar wyszarpnął miecz z palców przeciwnika, odcinając je z taką lekkością, jakby nie musiał nawet używać do tego siły. Dreher nie mrugnął, trzymając rękę uniesioną, z krwią powoli spływającą wzdłuż nadgarstka. Para zaczęła wolno unosić się z jego dłoni.

Mój brat zasłonił mnie własnym ciałem, nie dając oponentowi możliwości na zbliżenie się choćby o centymetr. Widziałam jak patrzył na ciemnowłosego chłopaka spod byka, szlachtując go wzrokiem. Gdy wreszcie zabrał głos nie mogłam uwierzyć, że ten niski, prawie zwierzęcy warkot należał do mojego młodszego brata:

— Nigdy więcej — wycedził, mięśnie poruszyły się pod materiałem cienkiej bluzki, gdy lekko się wyprostował — Nie zbliżaj się do mojej siostry.

Oszołomiona przypatrywałam się jego postawnemu ciału, kręcąc głową i składając niekoherentne słowa. Jak? Co on tu robił? Doszczętnie oszalał? Ja sama zastanowiłabym się pięć razy czy chciałabym wchodzić w drogę temu konkretnemu palantowi, a on bezceremonialnie pozbawił go palców, jakby nie było to nic wielkiego.

— Icar! — zawołałam, powodując, że brew właściciela pary czekoladowych oczu drgnęła lekko ku górze.

— Hm? Czyżby to ten mały bękart, o którym mówiła nasza kapitan...?

Następne zdanie utknęło mi w gardle. Bękart?

— O czym mówisz? — spytał, nie zwalniając uchwytu na krwawiącym mieczu. Odpowiedziało mu niechętnie westchnięcie, jakby tamten miał dość użerania się z bandą otaczających go dzieci.

— Na litość boską, nie mów mi, że tego też nie wiesz. Niech skonam, otwórzcie oczy! — machnął ręką, nie bacząc na nasze niezrozumiałe wyrazy twarzy. — Theo. — rzucił do cierpliwie czekającego tytana, który na dźwięk swojego imienia odchylił w jego stronę głowę. Przy każdym ruchu tego bladego cielska po otoczeniu rozchodził się skrzypiący dźwięk szurania. — Wyeliminuj niepotrzebnego.

Poruszył się tak nagle, że prawie podskoczyłam. Icar stanął bliżej mnie, a ja dotknęłam jego ramienia.

— Icar... — szepnęłam, ciągnąc go w swoją stronę, w kierunku przecinającej drogę ulicy.

Postąpił krok za mną, przekrzywiając odrobinę głowę.

— Tak?

Liczyłam następne wdechy, w których białowłosy tytan zwracał się w naszą stronę, czyniąc to boleśnie powoli, jakby odraczał nasz wyrok. Zerwał się w tej samej chwili, kiedy chwyciliśmy uchwyty operujące maszynerią linek i wystrzeliliśmy je w przeciwnym kierunku.

— Uciekaj! — krzyknęłam, popychając go do przodu, wprost w otwarte szczęki ucztującego ognia.

Śmierć przyszła tu wraz ze mną, ale z niezrozumiałych powodów, właśnie zawiesiła wzrok na moim młodszym bracie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro