༒︎ ︎40 ༒︎
┌───── •⚔︎• ─────┐
-SNK FANFICTION-
└───── •⚔︎• ─────┘
W lustrze stan mojego ciała prezentował się jeszcze dziwaczniej. Znaczy w oparciu o obrażenia jakich doświadczyłam i po jakich zostały niewyraźne ślady, jak po nieszkodliwym zacięciu. Kompletnie nie wiedziałam, co było grane. Całą czwórką siedzieliśmy w wojskowym szpitalu, ja na lekarskim fotelu, Garret przy biurku, a Feyra na stole wraz ze stojącym przy niej Icarem, gdzie wgapiona w podłogę żuła dolną wargę.
Powietrze wypełniało dziwne uczucie, takie jakie odczuwa się przed wyjawieniem ekscytującej nowiny. Z tym wyjątkiem, że nowina nie była ekscytująca. Bałam się, choć przecież nie miałam powodów. To że mój organizm zdążył zregenerować się w tak szybkim tempie powinno mnie raczej cieszyć, jednak w ogóle nie poczuwałam się do uśmiechu. Próbowałam całą sobą powstrzymać drżenie i świadomość, że to "odkrycie" nie zwiastowało najpewniej niczego dobrego.
— Zaobserwowałaś już wcześniej taką sytuację, Reagan? — podjął Pierre, przekrzywiając na mnie głowę.
Przesunęłam językiem po dolnej wardze i z wolna pokręciłam głową.
To było przerażające. Poniosłam poważne rany, wiedziałam to ponieważ w zatartych zakątkach mojej pamięci ostał się obraz wystającego z mojego biodra ostrza i kaskady lejącej się krwi, jak z odkręconego kranu. Moja przyjaciółka właściwie stwierdziła, że nie powinnam była być zdolna ruszać się o własnych siłach. A tu niespodzianka. Przepełniała mnie świeża energia, być może nie taka, dzięki której zdołałabym przebiec maraton, ale z jej pomocą mogłabym udać się na długi spacer i się przy tym zbytnio nie zmęczyć.
— W sumie — podjęła nieoczekiwanie Feyra, więc uniosłam na nią wzrok — Rea od zawsze posiadała jakiś dar szybkiej regeneracji. — stwierdziła przyprawiając mnie o wygięcie brwi. Dziewczyna zerknęła na nas ukradkiem, uciekając spojrzeniem w ziemię zaraz po tym, kiedy zdała sobie sprawę, że wszyscy jej słuchają. — W takim sensie, że szybciej niż inni.
— Naprawdę? — zdziwiłam się szczerze.
Nigdy tego nie zaobserwowałam. Wydawało mi się, że właśnie dochodzenie do siebie zawsze przychodziło mi z oporem.
Ściągnęła brwi, spoglądając na mnie tak, jakby nie mogła uwierzyć, że serio pytałam.
— Nie zauważyłaś? Po bitwie w Troście już następnego dnia mogłaś się swobodnie ruszać. — powiedziała, choć ja nie do końca przypominałam sobie, jak faktycznie czułam się po tamtych dniach. — Po tym jak wróciłaś z Klorvy miałaś złamany nos — zatrzepotałam rzęsami, bo pierwsze słyszałam — Wiem, bo rozmawiałam z pielęgniarkami. Powiedziały, że po oczyszczeniu i zdezynfekowaniu ran zamierzały nastawić ci kość, ale okazało się, że nie było takiej potrzeby.
— I nikomu tego nie zameldowały? — dopytał mój brat, lecz nie z oburzeniem, a wyczuwalną nadzieją.
Tak samo jak ja dobrze wiedział, że jeżeli taka informacja wypłynęłaby do dowództwa na pewno nie przeszliby obok niej obojętnie. Chociaż... Może właśnie nie przeszli?
Blondynka nie podjęła dalszej dyskusji, co odpowiadało za nią. Nie wiedziała.
Ale do mnie właściwie zaczynało powoli coś docierać. To że na wyprawie jechałam na przodzie pierwszego rzędu, w miejscu gdzie spotkanie z wrogiem uchodziło za rzecz niemal nieuniknioną, a po czasie, gdy do ośrodków zarządzania dotarła informacja o zbliżającym się, znacznie silniejszym nieprzyjacielu kazano mi natychmiast udać się do samego wnętrza kolumny, do Levi'a i najsilniejszego Oddziału w całych Zwiadowcach, chyba nie mogło być przypadkiem...
I ta przedziwna sytuacja z Pułkownik Hanji i dwoma tytanami... Nie uważałam, że zabito ich z mojego powodu, jednak zachowanie, które przejawiali... Sposób w jaki zaczęli się rzucać, gdy pojawiłam się w pobliżu...
— Reagan.
Popatrzyłam na wpatrującą się we mnie dziewczynę. Przygryzała fragment kciuka i wyglądała, jakby próbowała coś ustalić.
— Czy ty... — zawahała się, licząc, że jakoś domyślę się sedna jej pytania. — Nie pamiętasz tego, co działo się po tym, jak wracaliśmy za Rose?
Zupełnie zbiła mnie tym z tropu. Przechyliłam głowę, patrząc na nią w zdziwieniu.
— To znaczy?
Feyra podeszła bliżej, a w jej jasnych oczach zamigotało niedowierzanie.
— Wtedy na przyczepie. — powiedziała energicznie, z tak wielką pewnością, że wiedziałam, iż nie mogła kłamać. — Podniosłaś się i coś do siebie mówiłaś... — ściszyła głos, chyba nie będąc przekonaną czy powinna w ogóle poruszać ten temat. — Mówiłaś do nich.
Icar zmrużył oczy, z zaplecionymi rękami przyglądając się zarumienionej twarzy Derchis.
— Do nich?
Pokiwała głową.
— Do tytanów. Zdawało mi się, że kazałaś im odejść. Nie jestem do końca pewna, ale wiem, że gdy tylko się odezwałaś oni zaczęli się oddalać, jak psy, które usłyszały od właściciela komendę.
Że co?
Ogłupiała nie przejmowałam się, czy właśnie rozdziawiałam usta. Wpatrywałam się w dziewczynę, jakby właśnie oznajmiła nam, że postanowiła umówić się z klaunem na randkę w katakumbach. Żadne z tych rzeczy nie miało sensu, a co przerażające, nie miałam pojęcia, że którakolwiek z nich się wydarzyło.
Przecież to było szalone! Powiedziałam coś do goniących Oddział tytanów, a oni nagle, jakby przestraszeni moją osobą stwierdzili, że w sumie to lepiej będzie jeśli sobie pójdą? Kompletny absurd!
Ale Feyra zdawała się poważnie zaniepokojona.
— Naprawdę nie pamiętasz?
Miałam już odpowiedzieć, kiedy mój brat bez uprzedzenia postąpił krok do tyłu i ruszył w kierunku korytarza. Rozchyliłam wargi zaskoczona. Z Garretem i Feyrą spojrzeliśmy po sobie pytająco. Żadne z nas nie poważyło się powiedzieć słowa, więc nie czekając na dalsze komentarze zeskoczyłam ze swojego siedziska i pognałam w krok za oddalającym się chłopakiem.
— Oi! — zawołałam za nim, drepcząc mu po piętach. — A ty dokąd? — słyszałam za plecami niesione po długim, arkadowym holu kroki biegnącej dwójki. — Icar!
Odwrócił się nagle, prawie sprawiając, że zatrzymałam się na jego torsie. Przystanęłam i otworzyłam usta, by zapytać, gdy on wszedł mi w słowo:
— Powiedziałem, że was ochronię, tak? — wypalił niejasno, przez co zwlekłam z odpowiedzią. Niebieskie oczy wpatrywały się we mnie z taką świadomością i palącą determinacją, że nie potrafiłam odwrócić wzroku. — Dałem słowo, no nie?
Zdobyłam się tylko na niepewne kiwnięcie głową. On złapał mnie za ramiona, stając bliżej bym dobrze go usłyszała.
— Znam odpowiedź, Reagan.
Na chwile zapomniałam jak się oddycha.
— Wiem, dlaczego to wszystko się dzieje i dlaczego tytani wykazują tobą tak silne zainteresowanie. — mówił szybko, a ja kręciłam głową nie wiedząc czego chcę w tej chwili bardziej. By przestał pierdolić od rzeczy, czy żeby zwolnił, bo gubiłam znaczenie wyrazów. — Ale muszę mieć pewność. — dokończył, całkiem przypieczętowując moje zmieszanie.
Wpatrywałam się w jego twarz z niezrozumieniem, głupią prośbą, by przestał unikać konkretnych wyjaśnień i powiedział mi wreszcie, co miał na myśli. On tylko ujął w dłonie moją twarz, nachylając się, by pocałować mnie w czoło.
— Obiecuję, że możesz mi zaufać. — zapewnił, uśmiechając się delikatnie, ale nawet na sekundę mnie nie przekonując.
— Co to znaczy, że musisz mieć pewność? — wyrzuciłam wreszcie, odzyskując umiejętność posługiwania się językiem.
— Po prostu mam przypuszczenia kto może potwierdzić moją teorię.
— Kto? — spytałam od razu, lecz Icar tylko uśmiechnął się do mnie i zaczesał mi za ucho pasmo włosów.
— Zaufaj mi, dobrze?
Prosił mnie. Chciał bym tym razem dała mu wolną rękę i pozwoliła działać, mimo że nie wiedziałam na co się pisałam. Miałam do dyspozycji tylko zdania, z których niewiele rozumiałam i pieprzone błagalne spojrzenie, liczące, że nie spróbuję drążyć tematu.
— Nie ma mowy, typie! — stanowczo pokręciłam głową, postępując krok do tyłu. — Pogięło cię?! Coś ty znowu wymyślił?! — zacisnęłam mocno palce w pięści, ciskając w minę zrezygnowanego szatyna wściekłe gromy.
Oszalał?
— Masz mi w tej chwili-
— Reagan. — dotknął mojego ramienia, uspokajającym gestem podpowiadając mi, bym zaprzestała walki.
Serce tłukło mi się w piersi, a krew w żyłach gotowała, aż w uszach słyszałam jej bulgotanie. Co chciał zrobić? Jaki miał plan i czemu nie mógł mi o nim powiedzieć?
— Odpuść na moment kontrolę, dobra? — zaśmiał się, w ogóle nie zrażony moim zakazem.
Cofnął się, a ja z przerażeniem zdałam sobie sprawę, że zamierzał ruszyć w swoją stronę niezależnie czy mi się to spodoba, czy nie.
— Icar-
— Zajmijcie się nią. — rzucił do stojącego za mną lekarza i towarzyszącej mu blondynki.
Przerażona i zdezorientowana patrzyłam, jak odwraca się na pięcie i ewidentnie zamierza mnie zostawić. Nie planowałam akceptować tego nawet przez nanosekundę, wiec zerwałam się z miejsca, by pobiec za nim, gdy czyjaś dłoń chwyciła mój łokieć. Przystanęłam, machinalnie odwracając się za siebie i gniewnie spoglądając na pewny uścisk Feyry.
— Co robisz? — wycedziłam, obdarzając ją spojrzeniem obrazującym kumulującą się we mnie złość. — Puść natychmiast.
— Nie. — oznajmiła stanowczo, nie bojąc się patrzeć mi prosto w oczy.
— Bo? — najeżyłam się, szarpiąc ramieniem, ale ku mojemu zaskoczeniu Derchis przytrzymywała mnie zadziwiająco mocno.
— Bo ufam Icarowi. — wyjaśniła spokojnie jeszcze bardziej mnie tym wzburzając.
— Słucham?! Przecież-
— Może to nie moja sprawa — przerwał mi Pierre, podchodząc bliżej — Ale w tej chwili się z nią zgadzam. — kiwnął na moją przyjaciółkę — Nie możesz ciągle brać za niego odpowiedzialności, Reagan.
Na moją twarz wpłynął grymas zniesmaczenia.
— To mój młodszy brat. — wysyczałam.
— I także prawie dorosły chłopak. — dodał, sprawiając, że mój zapał odrobinę opadł.
Rozumiałam co sugerował, ale sama ta myśl rozdzierała mnie na pół. Nie widziałam go tak długi czas, przez chwile zajebiście bałam się, że zniknie, że nigdy więcej nie będzie dane mi go zobaczyć, a teraz znowu odchodził i rzucał mi ochłapy wyjaśnień. Wzbierała we mnie desperacja. Przestawałam mieć w życiu kontrolę nad czymkolwiek.
Chociaż właściwie, kiedy tak naprawdę ją miałam?
Zrezygnowana zaprzestałam prób ucieczki, wreszcie się poddając. Zwiesiłam głowę. Nie czułam właściwie zmęczenia. Nie fizycznie. To nacierające na mój umysł myśli mnie rzeczywiście męczyły.
— Chodź. — Garret stanął obok, by ułożyć delikatnie, niemal opiekuńczo, dłoń na zagłębieniu moich pleców i lekko pchnąć do przodu. — Usiądź.
Nie mając żadnych powodów żeby się sprzeciwić przystałam na tą propozycję.
W ciszy wróciliśmy do skrzydła szpitalnego, gdzie opadłam na stojącą w rogu kanapę, rezygnując z dotarcia do fotela przeznaczonego dla pacjentów. W głowie na nowo zaczynało mi szumieć, głosy i dźwięki zdawały się dobiegać zza ścian, jakby tuż obok nas trwała krwawa rzeź, a mimo to, ten ktoś żyjący wewnątrz mnie zapewniał, że on, gwar, wcale nie istniał. Nie naprawdę. Wyłącznie we mnie.
— Abstrahując od tematu, przypadek Reagan przywiódł mi na myśl raporty Pułkownik Hanji Zoe w związku z badaniami nad człowiekiem-tytanem. — podjął nagle Garret, zaczynając bez pośpiechu przechadzać się po sali.
Słuchałam go połowicznie. Czułam na karku nieprzyjemny ścisk, wzbierający ból w kościach i ten pieprzony, wiecznie głośny ryk wrzasków.
— Chodzi ci o Erena? — wtrąciła się blondynka.
Otrzymała w odpowiedzi przytaknięcie. Chyba. Równie dobrze Pierre mógł ją całkowicie zignorować. Nie patrzyłam na nich, musząc przymknąć powieki. Moje palce wbijały się w obicie starej kanapy, jakbym liczyła, że w ten sposób pozostanę świadoma i nie popadnę w histerię.
— Co ma wspólnego z Reagan?
— Otóż, pierwsze, co niezaprzeczalnie rzuca się w oczy, to przyspieszone leczenie ran i uszkodzeń, po których później na jego ciele nie pozostaje nawet rysa. Nic co świadczyłoby o wielkości szkód. Pozwoliłem sobie dopytać o to panią Hanji, a konkretnie, czy gdyby odciąć Erenowi rękę - co pozostałoby dowodem, jakimś znakiem świadczącym o tym, że przez chwile rzeczywiście jej nie miał?
Nastała krótka pauza, ale już ona, to milczenie mącone kilkoma oddechami, zaczynało przeistaczać się w męczarnie.
— Odpowiedziała, że moc tytana pozwala mu zregenerować mięśnie, stawy i kości w taki sposób, jakby wcześniej nic się nie wydarzyło.
— Sugerujesz więc, że co? Że Reagan może też posiadać tę moc?
Uniosłam powieki w tej samej chwili, gdy dwie pary napiętych spojrzeń odnalazły moje oczy.
— Dotychczas nie zaobserwowano żadnej przemiany, pary ani tego, co u Jaegera okazywało się mieć swoje powody w umiejętności transformacji, więc... Nie wiem.
Syknęłam, bo niewygoda i zraszający mi plecy pot odębiał moje zmysły. Drżałam. Umysł huczał kakofonią zmieszanych, paskudnych dźwięków, a obrazy nawarstwiały się jeden za drugim.
— Garret. — wydusiłam, patrząc na niego z krzywym, w ogóle nieszczerym uśmiechem. — Masz tabletki nasenne?
Woń stęchlizny chyba nigdy wcześniej nie docierała do mnie tak uporczywie. Chłód muskał mi kark, ale powietrze stało w miejscu. Kurz unosił się w łunie nocnego światła przenikającego zadymione okno, a firanki wisiały bez ruchu. Rozejrzałam się, nie poruszając przy tym żadną kończyną.
Nieruchomo oglądałam znajome rysy własnego domu.
Przymknęłam powieki. Znowu on.
Zimno przedzierało się do wnętrza moich kości, tak jakby ciało nie stanowiło dla niego żadnej bariery.
Wiedziałam, że to był sen. Doskonale to wiedziałam. A dalej jakaś niewidzialna siła trzymała mnie wrośniętą w stare deski, pozwalając tylko czekać aż Śmierć przyjdzie po moją duszę.
I tym razem nie musiałam długo jej oczekiwać.
Zmożone wędrówką sapnięcie wypełniło pomieszczenie i zaraz później dołączył do niego dźwięk stukających o parkiet kopyt. Z zaciśniętym gardłem czekałam aż zwierzę przeciśnie się przez drzwi i wejdzie do środka. Przekroczy próg domu, który kiedyś odważyłabym się nazwać bezpieczną przystanią, po czym uda się w prosto ku mnie. Odgłos kroków zbliży się; Tym razem towarzyszyło mu kapanie, jakby coś spływało z gigantycznego poroża.
Metaliczny odór krwi podpowiedział mi, co dokładnie.
Zacisnęłam powieki, z walącym sercem czekając na koniec. Na chwile, kiedy jeleń weźmie zamach i przebije rogami miękkie ciało.
Ale nic takiego się nie zdarzyło. Wypuściłam z płuc kolejny oddech.
I następny.
Dalej żyłam.
Po pięciu sekundach - albo po połowie wieku - zdałam sobie sprawę, że nie poczułam muśnięcia wiatru, gdy stworzenie odetchnęło za moimi plecami.
Odważyłam się otworzyć jedno oko i widząc, że już nie znajdowałam się w mrocznym salonie domu w Klorvie, tylko w oświetlonym ciepłym światłem zachodzącego słońca lesie, poruszyłam się, patrząc na wysokie ponad samo niebo drzewach i postąpiłam przed siebie jeden niepewny krok.
Mogłam chodzić. Nie umarłam. A mimo to niepokój wcale nie zelżał, podświadomość podpowiadała mi, że niebezpieczeństwo nie zniknęło.
Usłyszałam głośne skrzypienie bujającej się liny. A konkretniej kilku naprężonych, zwisających, metalowych linek od sprzętu do trójwymiarowego manewru. Podniosłam głowę, a przerażenie sprawiło, że się ugięłam.
Petra, Eld, Gunther, Oluo.
Levi.
Ich ciała wisiały zawieszone między konarami, jak zaplątane marionetki na pajęczynie. Krew spływała z urządzeń i sunęła po niewidzących oczach. Pozbawione dusz źrenice odlegle wpatrywały się w nicość. Petra ze złamanym karkiem, Eld przepołowiony na pół, Gunther z poderżniętym gardłem i Oluo zmiażdżony o drzewo.
I Nadzieja Ludzkości rozszarpana na strzępy.
Poderwałam się z łóżka tak nagle, że materac zaskrzypiał. Łapiąc agresywne, szybkie wdechy zeskoczyłam na ziemię i z oczami nasiąkającymi łzami wpadłam do drugiego pokoju, od razu zmierzając do łazienki. Padłam przed toaletą zwracając całą zawartość żołądka i krzywiąc się od wstępujących na rzęsy łez.
Bezsilny szloch opuścił moje usta, a mięśnie zwiotczały, dając mi możliwość, by opaść na podłogę. Oddychałam szybko, jeszcze otępiała minionym koszmarem i wstrząsana nawracającymi dreszczami. Strach tak mocno obejmował mnie mackami, że przez dłużącą się chwilę nie mogłam zdobyć się na żaden ruch. Zacisnęłam powieki, desperacko próbując zachować spokój. Próbując całymi siłami zapewnić samą siebie, że byłam bezpieczna, a obraz, który nie zamierzał zacierać się przed moimi oczami, należały wyłącznie do świata wytworzonego przez wyobraźnię.
Nie mogłam przestać o nim myśleć. O moim Kapitanie i jego ciele bezwolnie zwisającym ze sznurka, niczym turpistyczny wisielec.
Ten widok wstrząsnął mną bardziej niż to, co widziałam na żywo. Zalał mnie zimny pot, a serce załkało przeraźliwie.
Wolne kroki rozeszły się za moimi plecami, jednak nie potrafiłam się na nich skupić. Uparcie zamykałam oczy, odmawiając ich otworzenia, bo zbyt bardzo wierzyłam, że znowu zobaczę tą scenę rodem z horroru. Dobiegł mnie znajomy zapach czarnej herbaty i nocy, a ciepła dłoń dotknęła mojej łopatki. Levi kucnął przy mnie, zupełnie nieporuszony tym jak siedzę ze zwieszoną głową i łzami toczącymi się po napuchniętych policzkach.
— Potrzebujesz czegoś? — wyszeptał, delikatnie pocierając ręką moje ramię i rozmasowując kark.
Jego dotyk przyniósł mi prawie natychmiastową ulgę. Nudności słabły, oczy powoli przyzwyczajały się do półciemności, rozjaśnianej pojedynczą lampką stojącą na półce.
Czułam tak dojmujące zmęczenie, jakbym dzień wcześniej samodzielnie wdrapywała się na Mur, a mimo wszystko, gdybym znów położyła się na poduszce nie byłoby mowy o spaniu.
— Wybacz... — wydukałam, przełykając cierpką żółć i odwracając głowę. Nie chciałam niepotrzebnie go budzić, a z pewnością nie chciałam, by oglądał mnie w takim stanie.
— Nie przepraszaj. — jego głos nie brzmiał ostro i nie umiałam trafnie określić, czy był to skutek cierpienia po nieudanej misji, czy taki właśnie był Levi gdy na kimś mu zależało.
Prawdopodobnie to pierwsze, bo chyba nie umiałabym go sobie wyobrazić jako mojego przyjaciela.
Wiedziałam, że nie wyglądam najlepiej, ale chciałam spróbować stwarzać takie pozory, więc podniosłam się i spuściwszy wodę oparłam plecy o ścianę, by spojrzeć w ciemne oczy Ackermanna. Zaskoczyła mnie znajdując się w nich nieudawana troska. Patrzył na mnie uważnie, a ja próbowałam ignorować osadzony za tymi przeszywającymi tęczówkami niepokój.
— Chcesz wody? — zapytał, przechylając głowę, by spojrzeć na mnie łagodnie. Spoglądałam na niego bezsilnie, godząc się ze swoim żałosnym losem oraz faktem, iż zapewne przypominałam ostatnie nieszczęście. — Albo skrobię ziemniaczaną?
Wygięłam na niego jedną brew.
— Skrobie? — skrzywiłam się, a on wzruszył ramieniem.
— Pomaga na nudności. — wyjaśnił i usiadł naprzeciw mnie.
Wsparł łokieć na kolanie i oparł głowę na ścianie, nie mówiąc nic więcej. Cisza zaskarbiła sobie między naszą dwójka honorowe miejsce. Siedzieliśmy, po prostu na siebie patrząc. Nie była to forma cichej, zimnej wojny toczonej przez rywali ani bezsłowna gra o dominację. Był to moment, w którym dwoje ludzi widziało się wzajemnie takimi, jakimi byli naprawdę.
Słabymi, nietrwałymi, łatwymi do skruszenia.
Levi nie przestawał mnie zaskakiwać. Jego łagodne, kobaltowe oczy nie błądziły po ścianach i nie szukały wymówek gdzieś w przestrzeni tylko po to, by unikać patrzenia na mnie, mimo że z pewnością oglądanie kwiatów w wazonie przyniosłoby mu więcej radości niż obraz powoli łamiącej się kobiety.
Przechyliwszy głowę do boku trąciłam go lekko nogą w udo. Przyjrzał mi się wnikliwiej, analizując kształtujący się na mojej twarzy wyraz smutku. Skinął krótko, dając tym sygnał, że słuchał.
— Byłeś dla nich kimś znacznie więcej niż tylko kapitanem. — powiedziałam słabo, ale na moje szczęście na tyle głośno, by mógł mnie usłyszeć.
W ciemnych oczach zatańczyło najpierw zdziwienie, z pewnością nie przypuszczał, że tak bezpośrednio mu to powiem, później przekształciło się w brutalne zrozumienie i wreszcie w żal. Zwiesił wzrok, nie odpowiadając.
Ponownie trąciłam go w nogę. Zajrzał na mnie zza opadających mu na brwi czarnych włosów, a ja wyperswadowałam z siebie nikły uśmiech.
— Nie przez ciebie zginęli. — zapewniłam, ale mimo że mnie nie ignorował, nie zgodził się w pełni z tym stwierdzeniem.
— Dowodziłem nimi. — odrzekł zwyczajnie. Bez emocji. Jakby to była zwykła, oschła oczywistość. — Wykonywali moje polecenia.
— Nie ty zesłałeś na nich taki los. — odrzekłam natychmiast, zaskakując sama siebie wiarą, które posiadały te słowa. — Umarli, ponieważ śmierć jest jebaną kurwą i nie pyta nikogo o zdanie.
Levi spojrzał na mnie i zdawało się, że przez jego przystojną twarz przepłynął ból.
— Dlaczego więc my żyjemy?
Nad tym pytaniem zastanawiałam się wiele razy. Rozkładałam je na mnóstwo różnych czynników, argumentując szczęściem, kaprysem losu czy nawet żałosnym przeznaczeniem. Ale w wieku dwudziestu kilku lat zdążyłam dotrzeć do najprostszej odpowiedzi.
— Bo najprawdopodobniej życie pozostaje w przyjaznych stosunkach ze śmiercią. Jeśli więc decydują się na żart, biorą w nim wspólnie udział. Jedno kradnie za szybko, drugie obdarza długowiecznością. Myślę, że śmierci na rękę, że życie w tak brutalny sposób śmieje się ludzkości w twarz.
Zamyślił się, w szarej bluzie i luźnych dresach rozważając to, co powiedziałam.
— Prawda jest więc taka, że to nie ty ponosisz tu winę. — oznajmiłam, chrząkając po ostatnim słowie. Moje gardło schło z zatrważającą prędkością. — Nie na takim rozwoju spraw ci zależało. Chroniłeś ich jak mogłeś, ale nie uratujesz wszystkich żołnierzy. Ktoś kto decyduje się szarżować ze śmiercią i tak zostanie przez nią zabrany.
Milczał. Cisza ponownie zawisła w powietrzu, a mój narzeczony na moment odpłynął gdzieś myślami. Nabrawszy względnych sił umożliwiających mi wstanie, poruszyłam się i podniosłam na równe nogi. Gdy ponownie skupiłam wzrok na Kapitanie zdałam sobie sprawę, że mnie obserwował.
— Masz ochotę na herbatę? — zagaiłam licząc, że otrzymam twierdzącą odpowiedź.
Nie miałam ochoty tkwić w kuchni całkiem sama w środku nocy. Przez chwile nic nie mówił, po prostu wpatrując się w wyraz moich oczu, jakby próbował odgadnąć co kryło się w ich wnętrzu. Obawiałam się, że nie wyczyta z nich niczego szczególnego. Ostatecznie wstał, kiwając krótko głową.
W jadalni panował chłód, lecz nie tak nieprzyjemny i uporczywy jak ten nawiedzający mnie we śnie. Potrafiłam złapać oddech i nie czuć, że setki drobnych szpilek chrobocze mi gardło, a powietrze nie stało w miejscu niczym mleczna zawiesina. Noc w rzeczywistości jawiła się dla mnie bezpiecznie.
Czując za sobą obecność Ackermanna udałam się po kubki, nastawiając w międzyczasie wodę. Wszystkie czynności wykonywałam sztywno, dziwnie pobudzona i świadoma wszystkich kończyn. Nie przeszkadzało mi, że nie próbowaliśmy podejmować rozmowy. Milczenie nie okazywało się denerwujące lub uciążliwe, nie irytowało nas też głuche wołanie wiatru. Ale czułam, jak jakimś szóstym zmysłem, że mój towarzysz ma mi coś do powiedzenia. Nasypawszy drobnych, zasuszonych listków usłyszałam, jak Levi mówi cicho:
— Reagan... — zaczął, ale po napięciu w jego głosie przypuszczałam, że niepewnie poruszał ten temat.
— Tak? — nie spojrzałam na niego, spokojnie czekając aż dokończy.
— Nie idź tam.
Wbiłam wzrok w nieokreślony punkt przed sobą. Woda powoli zaczynała bulgotać.
— "Tam"?
Dobrze wiedziałam, jak przypatruje mi się z dokładnością chirurga.
— Do Klorvy. — sprostował, mimo że wyczuwał, iż wcale nie musiał.
Uśmiechnęłam się cierpko i nie odpowiadałam póki woda nie zaczęła wrzeć. Przelałam ją do czystych naczyń i bez słowa podsunęłam mężczyźnie jego kubek. Oparłam się biodrem o kant lady.
— To okrutne z twojej strony. — powiedziałam z nutą rozbawienia, nawet jeśli wcale nie było mi do śmiechu. — W końcu Klorva to mój rodzinny dom.
— Wiesz co mam na myśli. — rzekł od razu, prawie nie czekając aż dokończę.
Zerknęłam na niego kątem oka. Marszczył brwi i nie wydawał się zainteresowany swoją herbatą. Zwilżyłam językiem dolną wargę, biorąc w dłoń parujące naczynie.
— Forsythia Stein mnie nie interesuje. — oświadczyłam wreszcie, odwracając do niego głowę.
Gniewny wyraz nie znikał z jego twarzy. Nawet na moment mi nie uwierzył. Westchnęłam.
— Levi, nie że coś, ale nieszczególnie mam ochotę mieszać się w kolejną walkę. — wyznałam i naprawdę wierzyłam, że zmęczenie widoczne we mnie gołym okiem w jakiś sposób go przekona.
Patrzyliśmy na siebie przez chwilę. On na moment zjechał spojrzeniem na linię napoju i ponownie skupił się na mnie. Zrozumiawszy przekaz uśmiechnęłam się gorzko, z niedowierzaniem kręcąc głową.
— Poważnie? — zaśmiałam się — Myślisz, że zamierzam cię otruć?
Nie odpowiedział i to mnie ubodło. Serio? Dalej mi nie ufał? Myślał, że unieszkodliwię go, by nie mógł za mną pójść? Szczerze myślałam, że okres wątpliwości i niepewnych skinięć mieliśmy już za sobą, a tymczasem proszę bardzo. Mój własny facet spoglądał na mnie z mieszanką powątpiewania i smutku.
Jak mógł nawet pomyśleć, że spróbuję go tak upodlić?
Dotknęło mnie to, że stracił we mnie wiarę. Ale nie miałam już sił, by próbować go do siebie przekonać.
Kręcąc głową uniosłam kubek do ust i odwróciłam wzrok.
— Jak chcesz.
Czułam znużenie w związku z tym, że ciągle musiało się coś jebać. I frustracje, bo niezależnie co robiłam, trwałam w martwym punkcie. Nie chciałam się użalać, ale zwyczajnie w świecie nie wiedziałam jakie pozostawało mi wyjście. Co mogłam uczynić, by sprawić, że świat stanie się lepszy? Dlaczego nie rodziliśmy się z instrukcją, jakąś podpowiedzią lub pieprzoną mapą ułatwiającą przejście planszy bez większej krzywdy na umyśle?
Może to moje słowa albo własna realizacja zachęciły go do wzięcia kilku łyków herbaty. Trzymał kubek w ten nietypowy sposób, nie używając do tego uszka. Zlizałam resztkę wilgoci z górnej wargi i kiwnęłam w jego stronę.
— Skąd ci się to wzięło? — zagaiłam, nie przejmując się czy spojrzy na mnie jak na intruza, czy nie. Wszystko było mi jedno. Levi wygiął pytająco jedną brew, więc dodałam: Zawsze w ten sposób je trzymasz.
Wzruszył ramieniem, patrząc w ziemię.
— To dziwne? — spytał obojętnie.
— Chyba nie — odparłam — Raczej niecodzienne. — uśmiechnęłam się i był to niewymuszony uśmiech. Musiał go zauważyć, bo jego spojrzenie ponownie powędrowało w moją stronę. Z tym wyjątkiem, że zaraz potem zabłądziło gdzieś na którejś ze ścian, a Levi zmarszczył lekko brwi. — Hm? — przyjrzałam mu się z zaniepokojeniem — Wszystko gra?
Jego wargi opuściło ciche "tch", kiedy odstawił naczynie z niegłośnym brzdękiem i postąpił krok do tyłu. Stanęłam na prostych nogach, obserwując każde jego drgnięcie oraz napinające się mięśnie.
— Levi...?
— Reagan... — przerwał mi, niemal przy tym warcząc. Zmrużyłam oczy, a on oparł się o fragment lady, dotykając dłonią twarzy, jakby tracił obraz przed oczami. — Co...
— Chodź. — podeszłam bliżej, łagodnie dotykając jego ramienia. — Powinieneś się położyć.
Wściekłe kobaltowe tęczówki ciskały we mnie gromy.
— Co dodałaś do tej herbaty? — wysyczał, świetnie odczytując fałszywą obojętność w moim spojrzeniu.
— Nic. — odparłam bezbarwnie — W każdym razie nic, co mogłoby ci zaszkodzić.
— Reagan. — miałam ochotę zaśmiać się na ten grożący ton.
— Lepiej rusz się w stronę łóżka, Ackermann. — poradziłam, obserwując, jak z wolna traci całą siłę w nogach, a jego oczy ledwo utrzymują wyrazistość obrazu. — Ten lek jest niegroźny, ale działa cholernie mocno.
Nie wiem skąd Garret miał coś takiego. Jedna tabletka wystarczy, by na kilka godzin powalić dorosłego konia.
— Czemu to robisz? — chciał wiedzieć, nie odpuszczając i walcząc póki nie udzieliłam mu satysfakcjonującej odpowiedzi.
Cóż. Mój mąż naprawdę był zajebiście upartym człowiekiem.
— Mówiłaś, że nie interesuje cię Stein.
— I nie interesuje. — przyznałam, przechylając na niego głowę. — Bardziej ciekawi mnie to, co ma do powiedzenia.
Sapnął, ledwo walcząc z ogarniającą go sennością. Nie zamierzałam robić mu krzywdy ani przekonywać, że to, co planowałam miało słuszne podstawy. Wiedziałam, że nie posłucha, a w najgorszym wypadku spróbuje pójść za mną. Nie kwestionuje, iż w następnych dniach tego nie zrobi. Ale przynajmniej teraz miałam pewność, że mnie nie powstrzyma.
— Reagan... — wydyszał, krzywiąc się i nie dzieliło go wcale wiele od padnięcia na kolana. — Nie rób tego...
Bez wyrazu obserwowałam, jak osuwał się na ziemię, ale nie pochylałam się, żeby mu pomóc. Cierpliwie czekałam, aż odpłynie, a ja będę mogła robić swoje.
— Wybacz mi. — szepnęłam, na drętwych nogach ruszając się z miejsca i słysząc, jak szum powoli do mnie wraca. Razem z dźwiękiem stukających o parkiet jelenich kopyt.
Śmierć więc decydowała się iść razem ze mną.
— To co powiedziałaś! — zawołał, nim opuściłam chłodne pomieszczenia. — Wtedy w biurze! Nie miało dla ciebie żadnego, cholernego, znaczenia?!
Zatrzymałam się w progu między rozjaśnioną księżycowym światłem jadalnią, a pogrążonym w mroku korytarzem. Czy fakt, iż oddałam mu własne serce nic dla mnie nie znaczył?
— Wręcz przeciwnie. — odparłam tylko i przekroczyłam te kilka kroków dzielących mnie od wyjścia.
I dlatego nie miałam nic do stracenia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro