༒︎ 4 ༒︎
┌───── •⚔︎• ─────┐
-SNK FANFICTION-
└───── •⚔︎• ─────┘
Do bazy zwiadowców dotarliśmy, gdy słońce wstawało zza lini murów. Icar zemdlał w drodze, a ja bez słowa wpatrywałam się w podłogę. Nie byłam zmęczona. Wręcz przeciwnie. Gonitwa myśli nie pozwalała mi zmrużyć oka. Czułam się pobudzona. Gotowa w każdej chwili do walki. Dotarłszy na miejsce, mój brat został przetransportowany do innego skrzydła, choć gorąco się temu sprzeciwiałam.
— Zabiorą go do lecznicy. — powiedział wtedy Levi, nie rzucając mi nawet pojedynczego skinienia.
Nienawidziłam go całą sobą. W duszy pragnęłam jego natychmiastowej śmierci i upewniłam się, by widział to w nawet najsubtelniejszym moim spojrzeniu. Oczywiście w żaden sposób go to nie ruszało, bo zupełnie nie interesowała go moja osoba. I z tego powodu byłam wściekła.
Po tym jak poddano mnie serii, moim zdaniem zbędnych, badań zostałam przekazana młodemu kadetowi, by pokazał mi pokój, żebym mogła się umyć. Mijając napotkanych ludzi czułam na sobie albo ciekawskie albo pełne odrazy spojrzenia, a dzieciak maszerujący przede mną wykazywał się, zuchwałą wręcz, pewnością siebie.
— Nie radzę ci niczego próbować, Phoenix. — mówił z godnością. — Jeśli choćby pomyślisz o ucieczce Kapitan Levi zrobi z tobą porządek.
Och, naturalnie. Na to właśnie czekałam. Obiecuję, że następnym razem będzie miał wyjątkową trudność, by przyrównać mnie do parteru.
Otrzymałam czyste ubrania oraz charakterystyczny kombinezon oddziału treningowego i gdy wpatrywałam się w wyszyte na ramieniu godło, w mojej głowie zrodziło się pytanie, dlaczego dostałam ultimatum? Dlaczego Erwin nie zabili mnie, pomimo że żandarmeria próbowała dokonać tego od tak dawna? Byłam kryminalistką, nie dało się ukryć. Nie wykazywałam chęci, by współpracować, więc zmusili mnie siłą, ale jaki mieli cel? To było całkowicie niedorzeczne zwłaszcza, że obecnie zastanawiałam się nad najdogodniejszym sposobem urąbania Levi'owi głowy i całkowicie się z tym nie kryłam. Miałam ochotę zadać mu ból. Pokusa była tak silna, że prawie złamałam parapet, zbyt mocno wbijając w niego palce.
Umyłam się i odświeżyłam, ale robiłam te rzeczy machinalnie, nie ciesząc się z chłodnej wody w końcu studzącej moje rozpalone ciało. Jakaś część mnie dalej zaprzeczała temu, co się wydarzyło i nie potrafiła uwierzyć w fakt, że właśnie zostałam pokonana.
Stałam przy oknie wpatrując się w obóz treningowy. Wstał nowy dzień i nawet jeśli nie spałam całą noc nie czułam zmęczenia. Teraz nie zdołałbym zasnąć. Nie gdy nie wiedziałam co działo się z moim bratem, a świat zdawał się walić mi na głowę. Za moimi plecami rozległo się ciche pukanie. Odwróciłam się w tym samym momencie, gdy wysoka, ciemnowłosa kobieta przekraczała próg.
— Ach, to ty musisz być Reagan! — jej oczy zabłysły zza soczewek okularów, a kucyk zafalował, kiedy zamaszyście otworzyła drzwi.
Byłam wrogo nastawiona do wszystkich tutejszych ludzi i nie planowałam, by ta energiczna szatynka była wyjątkiem. Patrzyłam na nią w milczeniu. Zamrugała, gdy zdała sobie sprawę, że nie zamierzałam jej przywitać.
— Jejku... — wzdrygnęła się ze śmiechem. — Wyglądasz jakbyś miała zamiar rozerwać mi gardło samymi palcami. — zaśmiała się.
Miałam pod ręką parapet. Więc wcale nie samymi palcami, pomyślałam, ale nie odezwałam się. Nieznajoma podeszła bliżej, wyciągając ku mnie rękę i uśmiechnęła się z rozjarzonymi oczami.
— Hanji Zoe, miło poznać. — bez zgody chwyciła moją dłoń, potrząsając nią aż się skrzywiłam.
Drgnęła mi powieka. Ostrożnie zabrałam rękę, patrząc na nią z niesmakiem.
— Z twoim bratem wszystko w porządku. — powiedziała z uśmiechem, czym przywołała moją uwagę. — Musisz wybaczyć Levi'owi. Razem z Erwinem mają dość niestandardowe metody, ale zapewniam, że chłopak się wyliże.
— Kpisz ze mnie? — prawie weszłam jej w słowo, a ona uniosła zaskoczona brwi, zdziwiona tym, że w końcu nasza rozmowa zaczęła przypominać dialog.
Podeszłam bliżej.
— Długo zastanawiałam się kto na tej pieprzonej ziemi jest wrogiem... Tytani, czy ludzie. — zmrużyłam oczy, a Zoe patrzyła na mnie uważnie. Już się nie uśmiechała. — Tamten pokaz dał mi odpowiedź. — zawarczałam.
Hanji przyglądała mi się długo, przetwarzając w myślach usłyszane właśnie słowa, po czym uśmiechnęła się pogodnie.
— Oczywiście masz rację. — to jedno zdanie wystarczyło, by zbić mnie z tropu. — Tytani nie mają wykształtowanej zdolności logicznego myślenia. Zabijają, bo taka ich natura. Zostali stworzeni jako naturalny wróg ludzkości i w przeciwieństwie do nas, nie ranią umyślnie. — nie spuszczała ze mnie wzroku. Poczułam się nieswojo, ale nie dałam tego po sobie poznać. — Człowiek zabija i o tym wie. Wie, że krzywdzi. Ale może wybrać inną drogę. Może ratować życia, nie je odbierać. I uwierz mi, wszyscy tutaj obrali za cel pierwszą opcję.
Na moment umilkła, z uwagą rejestrując zmiany na mojej twarzy. Wiedziałam, że nie dostrzeże niczego szczególnego, ponieważ opracowałam do perfekcji sposób przybierania bezemocjonalnej maski.
— Dlatego, czemu nie pójdziesz czegoś zjeść? — zapytała sielankowo i poruszyła się, odstępując krok do tyłu. — Niedługo zaczynasz trening. — mrugnęła do mnie zaczepnie, by następnie zniknąć za drzwiami.
Żołądek miałam całkiem pusty i właściwie to było kwestią czasu nim zacznie trawić sam siebie. Kim była ta cała Zoe, co zaciekle broniła ludzi?
Swoją drogą nie nienawidziłam całej ludzkości.
Nienawidziłam żołnierzy.
A teraz miałam stać się jednym z nich.
Cóż za ironia.
Nie zamierzałam ruszać się z pokoju póki nie wróci Icar. Czyli póki nie upewnię się, że jest cały zdrowy i nic mu nie jest. Hanji zapewniła, że chłopak ma się dobrze, ale potrzebowałam zobaczyć go na własne oczy.
Obok uchylonych drzwi przeszła grupka nastolatków, ze znajomym symbolem skrzyżowanych ostrzy na ramionach. Jedna z dziewczyn, najprawdopodobniej najstarsza z nich, o blond lokach i piegach pod oczami, cofnęła się, zaglądając przez próg. Widząc mnie uśmiechnęła się szeroko.
— Ty jesteś, Reagan, prawda? — zagadnęła lekkim, ale pewnym siebie głosem.
Rozejrzała się, jakby oceniała stan pokoju i znów popatrzyła na mnie.
— Nienajgorszy metraż. — stwierdziła z nutą rozbawienia — Wygląda na to, ze jesteśmy współlokatorkami. — uśmiechnęła się do mnie, ale się nie poruszyłam.
Wyciągnęła rękę w geście powitania.
— Jestem Feyra — uśmiechnęła się, a mnie zdziwiło jak wiele hardego ducha mogło zmieścić się w tym drobnym i filigranowym ciele. — Miło cię poznać.
Spojrzałam tylko na jej dłoń, ale nie zareagowałam. Jakoś nie byłam specjalnie w nastroju na zawiązywanie nowych znajomości, szczególnie, gdy moja jedyna najlepsza przyjaciółka wystawiła mnie do odstrzału. Dziewczyna zaśmiała się rozbawiona i cofnęła rękę. Potrzebowałam sprzymierzeńców, fakt, ale w dalszym ciągu buzowała we mnie irytacja.
— Cholera, gdyby wzrok mógł zabijać chyba już leżałabym martwa. — zaśmiała się, ale w jej głosie nie dosłyszałam urazy. — W każdym razie Pani Hanji poprosiła mnie żebym zabrała cię na śniadanie i poranną musztrę. — oznajmiła, marszcząc lekko nos.
Czyli jednak nie miałam wyjścia, bo Feyra siłą wyciągnęła mnie z pokoju. Bez słowa chwyciła mój nadgarstek, ciągnąc na korytarz.
— Musimy się pospieszyć, Keith nie toleruje spóźniania. — poinformowała mnie, wywracając przy tym oczami i bezwiednie rysując w mojej głowie podobiznę starszego faceta, którego kojarzyłam z barowych opowieści. Keith Shadis miał szkolić korpus treningowy i utrzymywać swój tytuł postrachu nawet wśród zapijaczonych kupców. Czy to właśnie tą legendę miałam dzisiaj poznać? — Ale tak to już jest z dinozaurami. Póki nie przywali w nie meteoryt są strasznie upierdliwe.
Uniosłam na nią brew, totalnie zbita z pantałyku.
W co ja się wpakowałam?
Weszłyśmy do niewielkiego budynku z drewnianymi ławkami i stolikami porozstawianych w równych odległościach, gdzie już kłębiły się rozhałasowane nastolatki. Tak poza tym czy Feyra wiedziała kim byłam? Patrząc na jej pogodny wyraz twarzy mogłam przypuszczać, że nie. Czułam się jak pies spuszczony z łańcucha i nie rozumiałam, czemu Erwin pozwolił mi na taką swobodę. I gdzie on się do cholery podział z tym ponurym harlekinem?
Póki co byłam zdeterminowana, by opracować plan działania, który pozwoliłby mi i Icarowi stąd uciec. Nawet jeśli nie pozostawiono mi wielkiego pola do popisu. Nie miałam już mojego sprzętu do trójwymiarowego manewru. Zaraz po tym jak zgodziłam się dołączyć do Oddziału Zwiadowczego Erwin zapytał mnie, gdzie nauczyłam się nim posługiwać.
Nie skąd go wzięłam.
Jak go zrozumiałam.
Powiedziałam, że nauczył mnie duch Matki Boskiej i dzięki temu więcej nie pytał. Ale go skonfiskował.
Niemniej skoro raz zdołałam zdobyć ten cud technologii, z pewnością uda mi się i drugi raz. Ale potrzebowałam czasu. Musiałam odsapnąć i pozwolić Icarowi wrócić do zdrowia. Kiedy oboje będziemy pełni sił wtedy nawet cholerny Erwin Smith nie będzie miał nad nami władzy.
— Więc — zaczęła, prowadząc mnie na stołówkę — Skąd jesteś i skąd masz to? — wskazała zabandażowane miejsce na moim boku.
Jak na zawołanie rana odpowiedziała zimnym bólem. Otrzymałyśmy swój przydział składający się z mętnej brei, przez szefa kuchni zapewne zwanej zupą i bułką, następnie zasiadłyśmy na brzegu okupowanego przez rozmawiających chłopców stolika i zajęłyśmy się swoimi posiłkami.
Otworzyłam usta, żeby odpowiedzieć, ale w tym samym czasie do stołu podeszła wysoka, smukła dziewczyna o lisiej twarzy. Jej oczy przepłynęły po mnie jakby oceniała wartość przedmiotu, po czym nonszalancko otaksowała od góry do dołu, osądzając i nienawidząc za sam fakt, iż pojawiłam się na jej drodze, a po chwili zaczęła wolno klaskać.
Uniosłam głowę znad talerza i podniosłam brew, patrząc na nią niechętnie.
— No proszę, proszę. — powiedziała z kpiną, mrużąc oczy.
Feyra na sam dźwięk jej głosu wzniosła oczy ku niebu.
— Niesamowite wejście Reagan Phoenix. — dodała, podpierając się po bokach i z rozbawionym uśmiechem rozglądając po słuchających ją ludziach.
— Rita, idź uprzykrzać życie komuś innemu... — mruknęła siedząca naprzeciw mnie blondynka.
Właścicielka rudej grzywy zmarszczyła brwi, wwiercając rozczarowane spojrzenie w plecy dziewczyny.
— Mówisz poważnie, Feyra? — zapytała, ale widocznie nie oczekiwała odpowiedzi. — Dobra, może inaczej zadam pytanie. — odrzuciła włosy na plecy, zadowolona z licznej publiczności.
Kątem oka zauważyłam, że zaciekawieni kadeci przyglądają się mojej postaci, niczym Janowi Baptyście. Wskazała na mnie, jak na dzikie zwierzę.
— Wiesz kim ona jest?
Feyra wywróciła oczami, tracąc apetyt. Odsunęła do połowy pełną, glinianą miskę i rzuciła Ricie ostrzegawcze spojrzenie.
— Nie żebym wierzyła, że to możliwe, ale mogłabyś zachować choć resztki przyzwoitości. — powiedziała, opierając brodę na ręce.
— Aha, czyli nie wiesz. — stwierdziła tamta, kładąc dłoń na biodrze.
Uniosła głowę, zwracając się do zainteresowanych tą wymianą zdań ludzi.
— Gdyby ktoś miał pytania, co do tego cóż jest tak fascynującego w Reagan — kiwnęła na mnie. — To fakt, iż jeszcze wczoraj była prawie bezdomną złodziejką, a w dodatku zabójczynią.
No z tym ostatnim to pojechała. Zacisnęłam palce na brzegu krzesła.
— A przy okazji. — jej wzrok wbił się w moje oczy, próbując przebić mnie na wylot. — Perfidnie zakpiła z kapitana Ackermanna. — dokończyła i mogłabym przysiąc, że mentalnie na mnie splunęła.
Skrzyżowałyśmy spojrzenia i w tym jednym geście mogłam wyczuć całą odrazę jaką do mnie żywiła. Pochyliła się nad stołem, ignorując szepty oraz przepełnione wątpliwościami zerknięcia padające na naszą dwójkę. Zmrużyła oczy.
— Nie zbliżaj się do niego... — wycedziła.
Chociaż nie powinnam zachciało mi się śmiać. Gdyby to zależało ode mnie postawiłabym kolejny mur byleby znaleźć się jak najdalej od tego krótkometrażowego pajaca. Uśmiechnęłam się więc nieszczerze i wstałam biorąc swój talerz.
— Z największą rozkoszą.
Wyminęłam Ritę pozostawiając wodzącą za mną wzrokiem Feyrę i odstawiwszy naczynie ruszyłam na plac. W mojej dotychczasowej egzystencji przerabiałam znacznie niebezpieczniejszych nemesis niż ta miedzianowłosa dziewczynka, więc jedyne czym poważnie mi zagroziła to swoim irytującym sposobem bycia, stojącym w opozycji do mojej chęci utrzymania zharmonizowanego poziomu zen. Jako stara baba, zdecydowanie zbyt ponadczasowa na dziecinne przekomarzanki, zdecydowałam się ją ignorować.
Na plac treningowy dotarłam bez pomocy Feyry, jako że nietrudno było przegapić spore pole, na którym powoli zbierały się dzieciaki widocznie przygotowujące się do dzisiejszych ćwiczeń. Kadeci gromadzili się na porannej musztrze, stając w równych od siebie odległościach.
Zatrzymałam się w końcowej kolumnie, pomiędzy dwoma chłopcami. Nie przyjrzałam się ich twarzom, patrząc przed siebie z zaplecionymi rękami na plecach i powstrzymałam uporczywą chęć wywrócenia oczami. Nie chciałam tu być. Moje wewnętrzne ja opierało się przed wszystkimi bodźcami, przekładając się na moje wzrastające niezadowolenie. Wykrzywiłam twarz w grymas zirytowania.
Po dłuższej chwili usłyszałam jedno pojedyncze hasło, przebijające się przez wszystkie głosy jak nagły grzmot.
— Baczność!
Kadeci zasalutowali, uderzając zwiniętą dłonią w pierś.
Pojedynczy gest, który wyrażał więcej niż same słowa. Poświęcić serce dla sprawy.
Dobre sobie. Nie ruszyłam się. Uniosłam wyżej głowę, ale nie miałam zamiaru wykonywać rozkazów. Zaciągnięto mnie tu siłą, a ja nie chciałam dawać się tak łatwo zmanipulować.
Zamiast tego rozglądałam się po rozległym polu, adorując uroki dzisiejszej pogody.
— Ej — chłopak po mojej prawej zerknął na mnie z wyrazem zaniepokojenia. — Nie słyszałaś Shadisa?
Znużona przerzuciłam wzrok na młodą twarz blondyna, ignorując zdania rzucane przez instruktora.
Jego włosy były jasne, w kolorze kremu waniliowego, a oczy tak intensywnie zielone, że przypominały świeżą trawę. Teraz dostrzegałam w nich niepokój.
— Och, doskonale słyszałam. — zapewniłam, a zaraz później poczułam obok siebie czyjąś obecność.
Przerzuciłam wzrok na oliwkową twarz, o ciemnych kręgach wijących się pod oczami.
— Więc może mówię w innym języku?
Wściekłość. Tak można określić ton tego głosu. Mordercza złość, siła nieznająca litości tak brutalna, że strach pomyśleć czego mogłaby dopuścić się niekontrolowana i której mają czelność sprzeciwiać się tylko głupcy.
Najwyraźniej byłam jednym z nich.
Uniosłam wzrok, zrównując się z groźnym obliczem Keitha Shadisa. Lustrował mnie z szeroko otwartymi oczami pełnymi groźby, a jego cień padał na moją sylwetkę przy nim wyglądającą na drobną i kruchą. Nie oczekiwał odpowiedzi. Dawał mi ostatnią szansę, by się zreflektować, a ja wiedziałam, że prosiłam się o solidny wpierdol, ale nie mogłam powstrzymać pokusy.
Zaplotłam nonszalancko ręce pod biustem i wolno przekrzywiłam głowę. Na ten ruch w jego oczach zapłonął ogień. Byłam przekonana, że zaraz mi przywali.
— A może jesteś na tyle durna, by ignorować moje polecenia, kadecie? — warknął, pochylając się, jakby chciał przytłoczyć mnie swoją wielkością.
Stałam prosto, nieporuszona, odporna na groźby.
Rozchyliłam usta, by odpowiedzieć, kiedy nagle blondyn złapał moją prawą rękę i umieścił nad moją lewą piersią. Zmarszczyłam brwi, patrząc na chłopaka wściekle.
— Ona po prostu nie wiedziała, którą ręką się salutuje! — wyjaśnił szybko.
Kłamstwo. Wiedziała. Tą samą ręką, którą szykowała żeby pokazać środkowy palec.
Shadis spojrzał na jego nerwowy uśmiech, jakby bezgłośnie pytał go, czy był aby idiotą. Blondyn przełknął ślinę zmuszając swoje mięśnie, by przestały drżeć.
— Jest tu nowa. — dodał, najwyraźniej ciężko znosząc dłużące się milczenie.
Słyszałam plotki, że tutejsze treningi bywały straszniejsze niż sama śmierć, zatem bycie u tego typa na czarnej liście musiało być znacznie gorsze. Widziałam w jego oczach wizualizacje, jak przywiązuje mnie do słupa i obdziera ze skóry.
— Phoenix.
Echo mojego nazwiska rozeszło się wśród zakurzonego pola. Wzdrygnęłam się, po chwili przymykając powieki.
Nienawidziłam tego beznamiętnego i znudzonego tonu, tak samo bardzo jak nienawidziłam osoby, do której należał.
Shadis powoli zajrzał przez ramię, spoglądając na stojącego kilka metrów dalej Levi'a. Mężczyzna był ubrany jedynie w charakterystyczny strój zwiadowców o białej koszuli z guzikami, czarnymi, dopasowanymi spodniami i masą uprzęży, i nie kwapił się, by choćby na mnie spojrzeć. Zastanawiałam się, czy właśnie uratował mi życie, czy zepsuł dobrą zabawę. Mimo to na dziedzińcu zapadła absolutna cisza. Nikt nie odważył się odezwać w obecności Kapitana Ackermanna, wyrażając względem niego dogłębny szacunek.
Ja jedynie zmrużyłam oczy i uniosłam zuchwale brodę.
— Do mnie. — gdy wycedził te dwa słowa, miałam wrażenie, że chce mnie nimi rozszarpać.
Zmarszczyłam brwi, bo na pewno nie byłam przyczyną jego złego humoru. Ja go jedynie irytowałam, bo przecież kim byłam, by sprawić aby słynny Levi tracił na mnie energię?
Nie sprawdzając, czy usłyszałam, odwrócił się i ruszył z powrotem ku kwaterze głównej.
— Ktoś ma kłopoty. — doszedł mnie przebrzydły głos Rity, gdy zerkała w moją stronę przez ramię.
Nie racząc jej choćby ukradkowym spojrzeniem, wystąpiłam z szeregu i wolno udałam się w ślad za kapitanem.
Milczeliśmy, idąc przez podwórze.
Domyślałam się, że to najprawdopodobniej Erwin mnie wzywał, ale to że Levi osobiście po mnie przyszedł wydawało się niepokojące. Znaczyło to bowiem, że sprawa musiała być poważna. Czyżby zmienili zdanie i zdecydowali się oddać mnie w ręce żandarmerii? Z żalem musiałam stwierdzić, że to nie było to. Levi nie byłby wówczas taki napiętnowany.
Icar. Co jeśli to właśnie o niego chodziło? Tylko co mogło się stać? Znowu coś przeskrobał? Ale przecież byłby zbyt słaby, by choćby ruszyć się z łóżka...
Stanęliśmy przed ciemnymi drzwiami. Ackermann pociągnął za klamkę, przepuszczając mnie w przejściu. Na jedną sekundę nasze spojrzenia się spotkały, a ja wykorzystałam ten moment, by rzucić mu wyzwanie. Jego kobaltowe oczy pociemniały.
Gdy tylko przekroczyłam próg przywitał mnie niski, męski głos.
— Jak się czujesz, Reagan?
Erwin siedział za mahoniowym biurkiem z palcami splecionymi na blacie. Wokół panował skrupulatny porządek i z zaskoczeniem zauważyłam, że do pomieszczenia wpadało stosunkowo dużo światła.
Zdecydowanie zbyt dużo jak na biuro diabła.
Brunet zamknął drzwi i oparł się o ścianę, zaplatając ręce na piersi.
Coraz bardziej ciekawiło mnie co mu się stało. Nie dlatego, że interesowało mnie jego życie, a ponieważ chętnie sama sprawiłabym, by był wytrącony z równowagi.
— Czego chcesz? — spytałam, nie mając humoru na zabawę w podchody.
Smith uśmiechnął się do mnie dobrodusznie i pokiwał głową.
— No tak, mogłem się tego spodziewać. — zaśmiał się bez wesołości.
Nie rzucił nawet pobieżnego spojrzenia swojemu przyjacielowi, zamiast tego patrząc mi prosto w oczy.
— Żandarmeria nie popiera mojej decyzji w kwestii dołączenia cię do zwiadowców. — wyjaśnił spokojnie. — Niewiele brakowało, by użyli siły. — jego niebieskie tęczówki błysnęły porozumiewawczo.
Wyprostowałam się, bo z jakiegoś powodu nie podobał mi się kierunek, w którym zmierzała ta rozmowa.
— Udało nam się podać argument, dzięki któremu stałaś się zasadniczo nietykalna, Reagan.
Przeszył mnie dreszcz kiedy wymówił moje imię.
— Ale jeżeli to ma się udać potrzebujemy twojej współpracy. — objaśnił wolno, chcąc mieć pewność, że dobrze zrozumiem.
— Co to był za argument? — zmrużyłam oczy.
Moje nerwy naciągnęły się jak postronki...
— Żandarmeria dostała informację, że jesteś narzeczoną kapitana Levi'a.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro