Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

༒ 39 ༒

┌───── •⚔︎• ─────┐
-SNK FANFICTION-
└───── •⚔︎• ─────┘

Może rzeczywiście życie było niczym więcej poza brutalną grą.

Kiedy się obudziłam to właśnie ta myśl jako pierwsza nawiedziła mój spróchniały umysł. Szachy. Pionki uderzające o siebie nawzajem. Wróg obierający zadziwiająco skuteczną taktykę, aż nie sposób udowodnić, iż kantował, gdyż na starcie nie ustalono żadnych zasad. Nie istniały reguły, zakazy, nakazy, rzeczy wykluczone z powodów humanitarnych. Istnieli tylko wygrani opływający w wiktorię i przegrani, wiecznie godzący się z głębokością swoich dołów.

My przegraliśmy. Ponownie. I dopóki nie poczułam, jak silne wzbudza to we mnie emocje, nie zorientowałam się, że zaczęło mieć to osobiste dla mojego serca znaczenie.

Zawsze byli tylko "oni", Zwiadowcy, do których się nie przyznawałam, ludzie, z którymi się nie utożsamiałam, rodzina, której nie miałam. Mówiłam "wy", "wasze", jakbym obejmowała stanowisko gościa, osoby przejściowej, kogoś zatrudnionego na określony termin.

A tymczasem żałoba i cierpienie poległych, nawet wieść porażki uderzała we mnie dokładnie tak, jak w nas wszystkich.

Nagle zdałam sobie sprawę, że związałam się z ludźmi początkowo przeze mnie nienawidzonymi. Narodziła się we mnie niechciana sympatia, możliwe, że moje wewnętrzne dziecko znienacka poczuło się jak w domu i to właśnie z tego powodu postanowiło podjąć decyzję za mnie. Że zostanę. Jako Zwiadowca i żołnierz Erwina Smith'a.

Świat za oknem nie prezentował się tak ponuro, jak teraz go odczuwałam. Świeciło słońce, a życie nie zamarło i nie popadło w melancholię, leniwie stawiając apatyczne kroki do przodu, robiąc przy tym dłużące się postoje. Krajobraz zza szyby Kwatery Głównej posiadał wyraźne kolory, jaskrawe i nazbyt wesołe jak na dzień, w którym zatrzymała się ziemia. Dzień porażki ludzkiego gatunku. Pomyślałam, że przyroda w ten sposób kpiła z jej współmieszkańców. Spójrzcie ludzie, mówiła, czy z wami, czy bez was ja dam sobie radę. Nie wiedziałam, czego się spodziewałam. Może deszczu, ciężkich chmur, które chyba stanowiłyby jakąś konieczność, pejzaż godny marszu pogrzebowego. Ale natura pozostawała radosna i wcale nie poprawiała mojego nastroju.

Ciężkość w piersi czyniła stawiane przeze mnie kroki niebywale świadomymi, dzięki czemu byłam całkowicie pewna rzeczywistości podłoża i wiedziałam, że nie śniłam. Mimo to, wstając ze szpitalnego łóżka nie czułam się wcale jak żywa istota. Bardziej jak ktoś, kto dopiero zdał sobie sprawę, że dotyka stopami ziemi, wyczuwa jej twardość i zastanawia się, jak to możliwe, że w pierwszej chwili istnieje, a w drugiej przestaje. Niknie. 

Nie myślałam o niczym szczególnym, jedynie błądząc myślami za bzdurnymi faktami lub na dłużej zawieszając wzrok na przysiadającym pod gałązką skowronku, albo biernie przyglądałam się koniom ciągnącym przyczepy obłożone w jakiś tajemniczy ładunek. Ciekawe co w nich było, zaczepiało mój umysł, by zaraz później uciec i dać mi do zrozumienia, że wszystko, co w tej chwili mnie zastanawiało pozostawało wyłącznie cierpką wymówką. Pretekstem, by na moment uciec od uporczywej świadomości skupiającej się na dźwiękach, obrazach, płaczu i krzykach, które zdążyły trwale wyryć się na kartach mojej duszy. Nie chciałam tego pamiętać. Nie chciałam, by moje ciało tak okrutnie przeżywało każdą chwile i nadziewało mnie na te wspomnienia.

Nie myślałam o wyprawie, co nie znaczyło, że o niej zapomniałam. Nie wiedziałam, czy nawet bym potrafiła. To wydarzenie pociągnęło za sobą zatrważającą masę istnień i choć oswojenie się z tym faktem wprawiało mnie w stan nieprzyjemnej niewygody, katowałam się nim póki nie zwróciłam zawartości żołądka.

Oparłam głowę na przedramieniu wspartym o umywalkę i przymknęłam powieki. Czułam się chora. Dreszcze od godziny spacerowały po moim ciele, jakby szukały dogodnego miejsca na pieprzony piknik. Kręciłam się na materacu prawie nie śpiąc, a tkwiąc gdzieś w pustej i wypełnionej chaosem przestrzeni, póki nie opadłam z sił. Obudziłam się nad ranem, w pustym pomieszczeniu i z myślą o tej pojebanej grze w szachy ruszyłam do łazienki, gdzie do tego czasu kucałam pod zlewem.

Człowiek miał w życiu naprawdę przejebane.

Kiedy wreszcie doprowadziłam się do stanu używalności, wzięłam szybki prysznic i oporządziłam się na tyle, by jakoś wyglądać. Stanęłam przed lustrem. Moje odbicie przedstawiało kogoś na kim niechętnie zawieszało się wzrok, ale nie to mi przeszkadzało. Stałam sama, z nikim kto pomógłby mi nieść osadzony na ramionach ciężar.

Z nikim kto podzieliłby teraz nagle wstępującą we mnie furię.

Forsythia Stein. Tytan. Śmierć i masakra na ogromną skalę, której Oko Horusa było fundamentalnym pomysłodawcą. Blizna przecinająca policzek i drapieżny uśmiech, wyzywający mnie do walki.

Cztery dni do spotkania w Klorvie.

Wzięłam głębszy wdech, dotykając dłonią rany na boku.

Rodzina Phoenix nie przegrywa. Wygrywamy nawet jeśli przyjdzie nam za to, kurwa, umrzeć.

Chciałam sprawdzić jak miał się Levi. Skąd ta nagła potrzeba, nie miałam pojęcia, ale nie próbowałam z nią walczyć. W pewnym sensie cieszyłam się, że tak naturalnie przyszło mi zaakceptowanie wieści, że po prostu potrzebowałam się z nim zobaczyć, usłyszeć zniżony głos i dowiedzieć się czy wszystko z nim w porządku. Poczuć przy sobie ciepło jego ciała, dotknąć dłoni i upewnić się, że tak jak moja była prawdziwa.

Zatrzymałam się przed drzwiami prowadzącymi do zacisznego biura i zastanawiałam się, czy po głuchym zastukaniu otrzymam jakąkolwiek odpowiedź. Ku mojej uldze ciche "proszę" rozeszło się po niedługiej chwili, ofiarowując mi minimalny domysł tego, w jakim mógł być stanie. I nie wiedziałam dlaczego brzmiał na zupełnie opanowanego. Nie jak ktoś załamany. Gdy weszłam do środka zdałam sobie sprawę, że na takiego też nie wyglądał. Spokojnie przeglądał wyblakłe papiery, zapewne raporty od poszczególnych oddziałów i nie wspierał kostki na kolanie tak jak czasami miał to w zwyczaju. Nie ubrał też typowego uniformu Zwiadowców tylko dopasowany garnitur z czarną marynarką. 

Jego ponure oczy wertowały treść dokumentów, a kiedy stanęłam kilka kroków przed nim uniósł wzrok, na moment tracąc zainteresowanie wcześniejszą pracą. Nim zabrał głos, ja zapytałam:

— Boli cię? — musiałam odchrząknąć, by brzmieć głośniej. Nie odpowiedział, więc kiwnęłam na niego głową. — Twoja noga.

Brwi lekko drgnęły mu ku górze, jakby nie spodziewał się, że zdążę to zauważyć. Opuścił dokumenty, przyglądając się wyrazowi mojej twarzy w zamyśleniu.

— Już nie. — odparł, ale wcale mnie nie przekonał. — Jak się czujesz? — spytał zadziwiająco łagodnie, jakby chciał mi przekazać, że nie interesował go wcześniejszy temat. Jakby czuł ulgę, że mnie widzi.

Ale zadał też dobre pytanie. Nie miałam bladego pojęcia, a przecież nie pierwszy raz mierzyłam się ze śmiercią i porażką. Miałam ją we krwi, prawda?

Postanowiłam zbywalnie wzruszyć ramionami.

— Nie najgorzej. — odpowiedziałam i chyba nie było to kłamstwo.

Przyglądał mi się przez chwile, obracając w palcach pióro do pisania, jakby rozważał na ile mi uwierzyć, ostatecznie decydując się ze mną nie spierać. Pokiwał więc głową, na powrót zajmując się dokumentacją. Zagryzłam dolną wargę, wodząc chwile spojrzeniem po ziemi, wreszcie pytając niepewnie:

— A ty? 

Nie kryłam się z nadzieją w swoim głosie i ktoś kto oglądałby tą scenę z boku mógłby powiedzieć, że widocznie zależy mi, by usłyszeć pozytywne wieści. Jeżeli Levi też to zauważył, nie dał tego po sobie poznać.

— Znośnie. — odparł zwyczajnie, a ja nie potrafiłam ustalić czy kłamał.

Bez konkretnego wyrazu przeglądał treść jakichś bzdurnych kartek, pozwalając mi na milczenie. Nie wiedziałam jaki temat poruszyć, więc tępo gapiłam się przez okno, na czyste niebo ciepłego popołudnia.

— Erwina eskortowano do stolicy. — podjął nagle, całkowicie wytrącając mnie tą informacją z równowagi. — Erena także.

— Co? — wypadło mi z ust i nie udawałam zdumienia. W pewnym sensie miałam wrażenie, że w rzeczywistości się przesłyszałam, a on wcale nie powiadomił mnie o tak przerażającej rzeczy.

Podniósł tylko na mnie wzrok, najwyraźniej próbując stwierdzić czy nie dosłyszałam.

— Korpus Zwiadowczy nie wypełnił misji. — wyjaśnił cierpliwie, kartkując papiery i luźno odkładając je na przekrzywiony stos. — Wyprawa została uznana za porażkę, dlatego badania nad Jaegerem zostały przekazane Żandarmerii, a Zwiadowcy najprawdopodobniej zostaną rozwiązani.

Krew zawrzała mi w żyłach, budząc do życia nieodstępujące mnie uczucie nadchodzących nudności. Żołądek zacisnął się ciasno, a rana na biodrze zapiekła. Skrzywiłam się, wściekle kręcąc głową.

— Co ty mówisz? — zapytałam oburzona — Zamierzają zawiesić działalność naszego pułku? Przecież to nie ma sensu. Wyłącznie Zwiadowcy są w stanie jakkolwiek wpłynąć na sytuację ludzkości. — zauważyłam, nawet nie myśląc o tym, że dla mężczyzny było to równie oczywiste jak dla mnie.

On jednak w dalszym ciągu zachowywał całkowity spokój.

— Nasze działania od dawna przestały przynosić rezultaty. — stwierdził, jak gdyby tak właśnie sądził — Mamy najwyższy wskaźnik zgonów w przeciągu miesiąca. Kiedy u nas w jeden dzień ginie cały oddział, w Korpusie Stacjonarnym umiera pojedyncza osoba na rok.

Przedstawiał mi suche fakty, z którymi z radością mogłabym się kłócić, ale zajebiście nie podobało mi się, że w żaden sposób nie bulwersowało go takie podejście.

— To co innego — zaoponowałam prędko — Zwiadowcy są znacznie bardziej narażeni na śmierć, bo właśnie oni mierzą się z tytanami. — powiedziałam logicznie, lecz ku mojemu zdumieniu, mężczyzna nie wyglądał na przekonanego ani zainteresowanego. — Stacjonarka najczęściej gra w karty albo zachlewa się gdzieś w jakiejś knajpie póki nie objawi im się Chrystus. — dodałam szybko, ale ku mojej złości, on dalej pozostawał oziębły.

— Od dawna nie przynosimy żadnych cennych informacji. — skontrował gładko.

Zirytowana pokręciłam głową, nie bacząc, że pofalowane włosy zaczepiają mi policzki.

— Ale istniały szansę, by to zmienić. — zauważyłam — Nieustannie doskonaliliśmy swoje działania, więc ostatecznie zyskalibyśmy wyniki!

Levi zmarszczył brwi, ewidentnie niezadowolony, że próbowałam się z nim spierać.

— Nie mamy wystarczających środków, by je opłacić, Reagan.

Stanęłam pewniej na sztywnych nogach, w tej chwili gotowa uparcie bronić swej racji.

— Dlatego śmierć tych wszystkich ludzi ma pójść na marne? — zawarczałam, nie reagując ani nie łagodniejąc, gdy w jego oczach odmalowało się zdziwienie, zaraz później zastąpione bezemocjonalnym spokojem.

— Wszyscy kiedyś umrzemy. — stwierdził, jak gdyby rozmawiał z przedszkolakiem. — Tak wygląda życie.

— Chuj a nie życie. — wyrzuciłam szczerze wściekła. — Jak możesz godzić się, że twoi cholerni przyjaciele umarli i nikt nawet nie próbował wyrazić z tego powodu pieprzonej wdzięczności?!

— Bo nie żyją. — wstał, gromiąc mnie wzrokiem i widziałam, jak zaciskał szczękę. — Nie przywrócę im już życia. Żadne kondolencje, czy podziękowania nie zmienią biegu wydarzeń.

Niezrażona, że powoli nadwyrężałam jego cierpliwość ciągnęłam dalej:

— Zatem decydujesz się zaakceptować ten stan rzeczy? — prychnęłam, jasno dając mu do zrozumienia, że potępiłabym takie zachowanie.

Zmarszczył brwi, posyłając mi gniewne spojrzenie spod byka.

— Nie mam w tej kwestii nic do gadania.

— Zatem po co w ogóle żyjesz? — spytałam wzburzona i zła, że człowiek, w którego postanowiłam wierzyć decydował się umywać od sprawy ręce. Levi widocznie nie spodziewał się, że właśnie to pytanie padnie. Dalej był zły, ale wiedziałam, że go zaskoczyłam. — Nie mów mi że dla siebie, Ackermann. — uśmiechnęłam się bez wesołości. — Nie w tym świecie, kochanie.

Nie odpowiedział, patrząc na mnie, jakbyśmy spotykali się po raz pierwszy, a on rozważał, jak sensownie kazać mi się odwalić. Uniosłam głowę, rozkładając ręce.

— Dla kogo żyjesz, jeżeli nie dla tych, których szczerze kochałeś?!

— Przez ostatnie miesiące żyłem dla ciebie! — powiedział wreszcie, brzmiąc tak, jakby chciał mnie w ten sposób uciszyć i zbesztać zarazem.

Zamrugałam zdumiona i kompletnie wytrącona z równowagi. Słowa sprzeciwu utknęły mi w gardle, a szok zaćmił każdą napierającą na umysł myśl. Mówił serio i w tej sytuacji zdawało się, że niekoniecznie był tym zachwycony.

— Wcześniej miałem wiarę i idee, Erwina Smith'a, a jego cel stawał się moją misją i konceptem, do którego zamierzałem dążyć. — wyrzucił, widocznie niechętnie zmuszając się, by to wszystko mi wyznać. — Ale ty... — zawahał się, co zszokowało mnie jeszcze bardziej. — Cholera, Reagan, jesteś tak kurewsko nieodpowiedzialna...

Jego słowa w swoim pierwotnym założeniu miały za zadanie mnie zganić, dać do zrozumienia, że zachowywałam się jak bezmyślny pacan, ale nie mogłam odeprzeć od siebie świadomości, że byłam głównym powodem, dla którego dalej walczył. 

Ja.

Tyle dla mnie zrobił. Począwszy od wręczenia mi płaszcza mojej siostry, ratowania brata i stawania w obronie nawet jeśli to ja powinnam oberwać za niesubordynację. Dał mi przyjaciół, obdarzał szczerze niewymuszonym uśmiechem i choć cechował się oschłym sposobem bycia na mnie potrafił patrzeć łagodnie. Nawet z rozbawieniem.

On...

— Powinnaś odpoczywać. — odezwał się znowu, spoglądając na swoje biurko i trącając palcami stertę z raportów. — Jesteś poważnie ranna. — nie patrzył na mnie — Więc lepiej żebyś się nie nadwyrężała.

Z jego ostatnim zdaniem w moją pamięć uderzyło nikłe wspomnienie, zbyt zatarte bym miała pewność, że miało miejsce, ale całą sobą czułam, że go sobie nie uroiłam.

Zostań ze mną.

Coś głęboko we mnie pękło, a ciało zareagowało samo, zupełnie bez ingerencji logicznego myślenia. Zwinęłam prawą dłoń w pięść i uderzyłam nią w pierś, tam gdzie za cienką warstwą skóry i całego, mojego delikatnego ja kotłowało się serce. Zasalutowałam unosząc głowę, by rzucić mężczyźnie rozjarzone determinacją spojrzenie.

— Kapitanie Levi Ackermann — powiedziałam, prawie ze złością, prostując się i ignorując ból rozdzierający mi mięśnie — Ja, członkini Korpusu Zwiadowczego, Reagan Phoenix, żołnierz Oddziału Pułkownika Mike Zachariusa poświęcam ci swe serce. — wyrecytowałam, nieco zaskoczona, że nawet się nie zająknęłam.

I że nie drżałam, nawet w chwili, kiedy porzuciłam cały mój poprzedni cel, wszystko, do czego przez cały ten czas próbowałam dążyć i co planowałam osiągnąć. Zgodziłam się, by zostać w Zwiadowcach nie jako przyszła zdrajczyni, a jako żołnierz chcący urzeczywistnić marzenia przełożonych. Chcący uwolnić ludzkość.

Levi patrzył na mnie i gdy tylko pojął, że mówiłam całkowicie serio cała złość z miejsca go opuściła. Był zszokowany i zupełnie nie dowierzał, że z własnej woli zdecydowałam się mu to powiedzieć. Mimo że początkowo mieliśmy w sobie wrogów połączyło nas coś innego niż żądza zemsty, gniew czy znajomości.

Byliśmy tak samo słabi, tak samo pokruszeni i tak samo cierpieliśmy.

Rozumieliśmy się bez słów.

Mężczyzna umilkł, widocznie nie będąc pewnym co powiedzieć, więc spojrzałam na niego z lekkim, prawie rozbawionym uśmiechem, bo dobrze wiedziałam, co robiłam. Oddawałam mu pod opiekę mój pozostały mur, odkrywałam Ostatni Bastion i musiałam liczyć się z niewygodą związaną z jego wolną ręką. Mógł z nim zrobić absolutnie wszystko, na co miał ochotę, a ja już nie potrafiłabym się bronić. Śmiejąc się z siebie w duchu podjęłam:

— Tylko proszę — przekrzywiłam głowę, nagle zmęczona — Nie każ mi tego żałować, Levi.

Powiedziano mi, że ze względu na  poważny stan moich obrażeń Dowódca zdecydował, by sprowadzić z samego centrum Siny najlepszego lekarza jakiego udało się znaleźć. Nie powiem, zaskoczyła mnie ta wiadomość, szczególnie gdy Feyra obwieściła mi ją z pełną ekscytacją, jakbyśmy nie rozmawiały o głównej esencji jego pobytu tutaj.

Cud że zdołałam przeżyć, powiedziała mi kiedy idąc w stronę dziedzińca odmówiłam skorzystania z kul ortopedycznych.

— Mogę chodzić. — odburknęłam, wysuwając rękę z jej uścisku.

— A nie powinnaś móc. — rzekła ze srogim grymasem. — Właściwie nie powinnaś być w stanie ruszać się przez następny miesiąc. — uściśliła, rzucając mi podejrzliwe spojrzenie, usiłując ocenić czy w istocie symulowałam.

Wywróciłam oczami, drepcząc za nią brukowaną kostką prosto przez plac. Spłoszone ptactwo zerwało się do lotu, rozbryzgując przy tym wodę z fontanny.

Niczego nie udawałam. Czułam się osłabiona i z pewnością jeszcze przez jakiś czas bieganie będzie przychodzić mi z trudem, ale miałam z tyłu głowy myśl, iż powinnam jak najszybciej wrócić do zdrowia.

— Wyjawisz mi gdzie mnie prowadzisz? — spytałam znużona, rezygnując z podejmowania dyskusji.

Dostrzegłam, jak Derchis zerka na mnie przelotnie, chyba zaniepokojona, że tak szybko zrezygnowałam z prób przekonania jej. W żaden sposób tego nie skomentowałam, a ona udając, że niczego nie zauważyła uśmiechnęła się szerzej i kiwnęła w kierunku dużego gmachu, wcześniej niewielkiego ratusza, który jeszcze nie został w pełni odbudowany po bitwie w Troście.

— Hm, tego tam zapytaj, może wie. — zaśmiała się, a ja przystanęłam.

W odległości niecałych pięciu metrów stał wysoki, dobrze zbudowany chłopak o włosach ciemnych, węglowych, dokładnie takich jak moje i niebieskich, teraz połyskujących oczach. Trzymał ręce w kieszeniach kurtki, a walizka spoczywała przy jego nodze, gdy on z czułym uśmiechem przekrzywiał na mnie głowę.

Icar...

Serce zabiło mi tak mocno, że poczułam fizyczny ból, a do oczu napłynęły łzy. Mój brat... Nie widziałam go raptem kilka tygodni, ale wyglądał jakby minęło parę lat. Zdawał się wyższy, satynowe włosy były dłuższe, swawolnie zaczepiające kark. Kurtka opinała szerokie ramiona i chyba gdybym ja ją ubrała cała bym się w niej utopiła.

Tak bardzo za nim tęskniłam, że teraz ledwo dowierzałam, że posyłał mi swój delikatnie rozbawiony, ale rozczulony uśmiech.

— Hej, Rea. — przywitał się, a gdy tylko słowa opuściły jego gardło po policzku przetoczyła mi się łza.

— Icar... — westchnęłam i nie myśląc wiele więcej podbiegłam, by wpaść mu w ramiona.

Przytulił mnie, kładąc dużą dłoń na tyle mojej głowy i zamykając moje niewielkie, w porównaniu do niego, ciało w niedźwiedzim uścisku. Chlipałam, mocno wtulając się w jego ramię, pragnąc ukryć się przed resztą świata i pozostać przy nim. Czułam, że wróciło do mnie to, czego brakowało mi przez ostatnie dni. Jakaś moja część, dzięki której teraz wreszcie mogłam spokojnie odetchnąć.

— Hej, mała, ty płaczesz? — usłyszałam w jego głosie nutę śmiechu.

Pokręciłam głową, przecząc mokrym rzęsom i czerwonym policzkom. Brakowało mi go. Tak bardzo mi go brakowało, choć próbowałam ukryć to uczucie głęboko w sobie. Cieszyłam się, że był bezpieczny, że mógł mnie do siebie tulić i opiekuńczo głaskać po zmierzwionych włosach, szepcząc przy tym słodkie słówka zapewnień, że wrócił i nie zamierzał mnie opuszczać.

Nie rozumiałam, dlaczego właśnie się rozkleiłam. Cały ten czas nie potrafiłam uronić nawet jednej łzy i nagle teraz w tak trywialnym, mogłabym powiedzieć, nieodpowiednim momencie czara się we mnie przechyliła. Jakże to było idiotyczne z mojej strony. Jak głupie i zupełnie pozbawione sensu. Ale kiedy wreszcie uniosłam głowę, by spojrzeć na przystojną, ostro zarysowaną twarz mojego młodszego brata poczułam ulgę. Cała frustracja, złość i smutek na moment mnie opuściły. Nie myślałam już o Klorvie, Oku Horusa, śmierci czy wyprawie. Byłam tu i teraz. Miałam swoją wolność.

Odsunęłam się od chłopaka na długość ramienia, oglądając go uważnie i ze zdziwieniem zdając sobie sprawę, że musiałam zadrzeć głowę, by na niego spojrzeć.

— Urosłeś. — zauważyłam, nie kryjąc zdziwienia.

— No, zdarzyło mi się. — zaśmiał się, mierzwiąc mi krótkie włosy i przesuwając dłoń na mój policzek, by zetrzeć z niego spływającą łzę. Uśmiechnął się do mnie ciepło. Jestem, mówiły jego jasne oczy. — Tęskniłem, wiesz?

Dolna warga mi drgnęła, ale nim zdążyłam odpowiedzieć usłyszałam, jak Feyra pociąga nosem. Odwróciwszy się w jej stronę zauważyłam, że ocierała powieki fragmentem bluzy.

— Feyra...

— Tak się cieszę, że żyjemy... — wydukała głosem drżącym od wzruszenia. — Tak mi ulżyło, Reagan... — łkała i w tym stanie ledwo potrafiłam ją poznać. — Icar... — pokręciła głową, wreszcie na nas patrząc i całkowicie zanosząc się płaczem. — Tak bardzo was kocham, że kurwa mać!

Wpadła na nas, obejmując ramionami i tak mocno przyciskając ramię do mojej szyi, że dech uwiązł mi w gardle. Zakrztusiłam się, dotykając jej pleców, a Icar zachwiał się na prostych nogach, parskając smutnym śmiechem. Objął nas, mocno przysuwając do siebie. Feyra wyrzucała hektolitry wody, ja chlipałam beznadziejnie, a mój brat chylił głowę ukrywając twarz pod  ciemnymi włosami.

— Przepraszam, że was zostawiłem... — wyszeptał zachrypniętym głosem. Już nie należał do nastolatka, nie załamywał się po co piątym słowie, a stał się przyjemny dla ucha.

Spojrzałam na niego z pytaniem wypisanym na twarzy, a on odpowiedział mi bólem w szafirowych tęczówkach.

— Przykro mi, Rea. — szepnął, znacząco dając mi do zrozumienia, że wiedział. — Tak zajebiście mi przykro...

Już kręciłam głową, by zaprzeczyć i poprosić, by nawet tak nie mówił, kiedy on powiedział:

— Obiecuję, że teraz was ochronię. — płomień jarzący się w tych niebieskich ślepiach wzbudził niepokojący dreszcz na moich plecach, aż zmarszczyłam brwi. — Obiecuję.

Bałam się tego nieokiełznanego płomienia, budującego się w jego ciele, ale zasznurowałam usta. Nie chciałam niczego analizować, jednak upewniłam się, że nie zapomnę tego oświadczenia.

Jeszcze w ten sam dzień zostałam poinformowana, że zjawił się lekarz mający mnie zbadać, więc razem z Feyrą, upierającą się, iż od teraz nigdzie się nie ruszy oraz Icarem, szczęśliwa z jego nareszcie stałej obecności, dotarłam pod drzwi skrzydła szpitalnego.

Zatrzymałam się w progu i zamrugałam zaskoczona od razu rozpoznając te wronie włosy i nastawiony kołnierzyk bufiastej koszuli.

— Garret? — zamrugałam, a mężczyzna odwrócił się w moją stronę, witając nas przyjaznym uśmiechem.

Na szyi wisiał mu stetoskop, a na dłoniach lśniły jasne rękawiczki.

— Jak się miewasz, Reagan? — zagadnął swobodnie i kiwnął do mojego brata, powodując, że przekręciłam na niego głowę, czekając aż wreszcie na mnie spojrzy.

On tylko uniósł kącik ust do góry i wsunął ręce do kieszeni kurtki, spoglądając na mnie z ukosa.

— No co? — mruknął rozbawiony moją miną.

— Maczałeś w tym palce?

Skrzywił się, odpowiadając mi zdegustowanym grymasem.

— Weź, Rea, wole dziewczyny.

W ostatniej chwili uniknął wymierzonego palnięcia w tył głowy. Wybuchł śmiechem, unosząc dłonie w geście obronnym.

— No już, dobra, sorry. — cofnął się, widząc srogie spojrzenie jakim w niego ciskałam. — Napomknąłem tylko dowództwu, że Profesor Garret to świetny doktor. Jego badania potwierdzały moje zdanie, to wszystko.

Pierre przechylił głowę, wyginając na chłopaka brew i zaplótł ręce na piersi.

— Panie Phoenix, miał pan zdaje się, "kuć" do kolokwium, mylę się?

Icar uśmiechnął się szerzej, kompletnie nieporuszony deprymacją na twarzy kardiologa.

— O tak, pilnie się uczę. Nie widzi pan? — jego ramię oplotło się w mojej szyi, a następnie brat przyciągnął mnie bliżej do siebie, przytulając do swojego boku. — O, tu jest moje serce.

Parsknęłam, czerwieniejąc, a wyraz twarzy Pierre'a zdradzał, że w ogóle go to nie przekonało. Ostatecznie wywrócił oczami i westchnął, najwyraźniej nie znając takich zaklęć, dzięki którym ujarzmiłby tego chłopaka.

— Masz szczęście, że jesteś najlepszy na roku, Icar. — rzekł do niego ostro. — Inaczej nie byłbym taki miłosierny.

Tamten odpowiedział mu zawadiackim uśmiechem. Zaskoczona popatrzyłam na jego profil, bo nie miałam pojęcia, że w takim tempie zdążył pozyskać tytuł najlepszego studenta. Duma połaskotała mi nerwy. No, całkiem nieźle, młody.

— Reagan. — podniosłam wzrok na lekarza, zyskując z jego strony łagodny, lekko zmęczony uśmiech. — Pozwolisz? — kiwnął na stojące przy nim krzesło. Zrozumiawszy przekaz wyplątałam się z uścisku Icar'a i przestąpiłam do mężczyzny kilka kroków, zajmując wyznaczone miejsce.

Wymieniliśmy się przyjaznymi uśmiechami, a gdy on zabierał się do pracy, odezwała się do tego czasu milcząca i uważnie słuchająca Feyra:

— Skąd się właściwie znacie? — zagadnęła, opierając dłoń na biodrze.

— Właśnie — wtrącił chłopak, rzucając mi spojrzenie spod zmrużonych powiek, jakby próbował zwęszyć konspirację. — Też chciałbym wiedzieć.

Przesunęłam językiem po górnych zębach i zajrzałam na zmieszanego doktora, próbując odnaleźć w nim sprzymierzeńca. Mnie w to nie mieszaj, odparł bezsłownie.

Nie mówiłam bratu o tym, co miało miejsce chwile po tym jak wyjechał. Liczyłam, że ta wiedza zostanie tylko w tym niewielkim gronie składającym się z majstrującego przy mnie kardiologia, mojego narzeczonego oraz cholernie niedomyślnej blondynki. Przykleiłam do twarzy sztuczny uśmiech i przechyliłam na przyjaciółkę głowę.

— Feyra — zaczęłam, głosem przesadnie przesłodzonym — Pamiętasz o tym doktorze, o którym mówiłam ci, gdy byłam wiesz gdzie? — uniosłam brwi, spoglądając na nią znacząco.

Przez chwilę nie do końca rozumiała, co miałam na myśli, gdy wreszcie po tym, jak wolno zamrugałam nie dowierzając w słabość jej pamięci, z jej ust wypadło przyciszone: "ooooch".

Icar zaś wyglądał na wstrząśniętego.

— Błagam, Reagan, niech to nie będzie to o czym myślę...

Święty Barnabo, daj mi cierpliwość.

— Za kogo ty mnie masz?! — parsknęłam oburzona, a Garret poprosił bym wstała i rozebrała się od pasa w górę. Cóż, byłam w rodzinnym gronie, dlatego nie przejmowałam się, że pozostanę w samym staniku.

Icar skrzywił się piorunując mnie z rękami na piersi.

— Słuchaj, jako twój brat najlepiej wiem, że po tobie mogę się spodziewać absolutnie wszystkiego.

Zimna słuchawka stetoskopu połaskotała mi plecy.

— Głęboko oddychaj... — mruknął szatyn za mną, marszcząc przy tym ciemne brwi.

— Czy ja ci wyglądam na taką, co chodzi do burdeli?

Feyra obrzuciła mnie oceniającym spojrzeniem od góry do dołu.

— Tak. — odpowiedziała bez ogródek.

— Powiedziałbym, że na taką, co w burdelu mieszka. — skwitował, niewzruszony moją miną wyrażającą: "co proszę?".

— Dobrze, teraz się połóż. — polecił Garret, najwyraźniej w ogóle nieprzejęty naszą dość nietypową konwersacją.

— Kiedy wyewoluowałeś na kutasa, bracie? — zapytałam, w tym samym czasie układając się na łóżku szpitalnym.

Gdzie się podziała ta wzruszająca scena sprzed kilku chwil?

Pierre odwinął bandaż na moim biodrze, powoli oglądając znamiona pozostawione na ciele i przesuwając palcami po wyrytej na nadgarstku dziewiątce.

Brew Icara drgnęła lekko do góry.

— A ty od kiedy zaczęłaś mieć przede mną tajemnice? — odbił piłeczkę, zadziwiająco gładko odczytując, że próbowałam coś przed nim ukryć.

Zaklęłam w myślach.

— Byłam w Klorvie, jasne? — wyrzuciłam wreszcie, domyślając się, że będzie drążył temat póki tego ode mnie nie wyciągnie.

Natychmiast spoważniał, ale nie spojrzałam na niego, by sprawdzić jak wyglądał. Przypuszczałam, że marszczył brwi, oczekując jaśniejszej odpowiedzi. Zwilżyłam językiem wargi i już zbierałam się do wyznania prawdy, kiedy Garret wyprostował się, zdejmując okulary z nosa.

— Reagan.

Zamrugałam, zaskoczona mieszanką zdziwienia i niepokoju w jego głosie.

— Tak?

Jego oczy odbijały rosnący w nim szok i niedowierzanie.

— Dopiero wczoraj wróciliście z wyprawy, prawda? — spytał, na co żywo przytaknęłam. — Znaczy to, że twoja rana do tego czasu pozostawała tylko prowizorycznie opatrzona, czy tak?

Zdenerwowana uniosłam się na łokciach, czując jak nasiąkam przerażeniem. Wdało się zakażenie? Rana stała się większa i zajęła część biodra? Operacja będzie niezbędna??

Zaniepokojony Icar zmniejszył dzielącą go odległość od mojego posłania i zajrzał swojemu profesorowi przez ramię, a Feyra poszła w jego ślady. Oboje stanęli jak wryci, wzbudzając we mnie jeszcze silniejsze zdenerwowanie.

— A co? Coś nie tak? — wydukałam wreszcie, do samego końca odmawiając spojrzenia na linię brzucha, zbyt zesrana tym, co mogę zobaczyć.

— Właściwie nie, ale...

Pierdole to. Uniosłam się wyżej na rękach, biorąc się w garść i spoglądając w dół. Na miejsce, w którym utkwił miecz, a teraz...

Straciłam dech.

— Jak to możliwe, że została sama blizna?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro